Nie wystarczy być mistrzem, by zasłużyć na podziw. Trzeba charakteru. On przeżył kilka porażek, które innego zwaliłyby z nóg. Dał radę, bo walczy o siebie od dziecka, nieraz doświadczył samotności i smutku. Nie wstydzi się łez, mówi, że w szkole życia wciąż jest uczniem, który popełnia błędy. Piłkarska osobowość – Kuba Błaszczykowski. Dzisiaj szczęśliwy. Przekonujący, gdy opowiada o tym, co przeszedł, jak się zmieniał. Powstał o nim film, który można już oglądać w serwisie Prime Video.
Czerwiec ubiegłego roku, mecz towarzyski Polska–Niemcy. Mija 15 minuta, ludzie na trybunach wstają, zawodnicy patrzą porozumiewawczo. 16 minuta: gwizdek, sędzia zatrzymuje mecz. Kuba oddycha głęboko, chowa twarz w dłoniach. Jego koledzy czekają już w szpalerze, on spogląda w niebo, zdejmuje opaskę kapitana i przekazuje Robertowi Lewandowskiemu. Nie walczy z łzami. Kłania się cztery razy, w każdą stronę, potem powoli, przy huku trybun schodzi z boiska. Ostatni raz ma na sobie koszulkę z szesnastką na plecach – z tym numerem rozegrał 109 meczów w kadrze Polski, dlatego dziś wszedł na 16 minut. W tunelu czeka Agata, żona, i trójka dzieci. Kuba tonie w ich ramionach… Przed obejrzeniem filmu trzeba przygotować chusteczki. Będzie wiele momentów wzruszających, przerwanych w połowie zdań. Przed wywiadem uświadamiam sobie, że z Kubą warto rozmawiać o rzeczach najważniejszych, dużych. Trochę się boję, bo tutaj łatwo o patos. Ale on tę bombę rozbraja.
Twój STYL: Rozmawiałam z tymi, którzy widzieli "Kubę". Wszyscy byli… przejęci – to chyba najlepsze słowo. Ten film to dla ciebie…?
Kuba Błaszczykowski: Ogromne przeżycie emocjonalne, powrót do przeszłości. Z jednej strony chciałbym o kilku zdarzeniach zapomnieć, z drugiej czuję, że są cząstką mnie. Zależało nam, by film był autentyczny, nie chcieliśmy przerysować, przesłodzić. Nie stworzyć instagramowej wersji życia, w którym wszystko jest piękne, łatwe i przyjemne.
Jednak o piękną wartość chcę zapytać na początku. Na przyjęciu po pierwszej komunii św. widzimy cię w garniturku i… korkach. Pasja – skąd to w tobie?
Odkąd pamiętam – od czwartego, piątego roku życia piłka była najważniejsza. W podstawówce miałem oceny takie sobie i gdy wychowawczyni pytała: „Co z ciebie będzie?”, odpowiadałem: „Piłkarz!”. Trochę byłem na ten zawód skazany – dziadek założył klub futbolowy w naszych Truskolasach, brat mamy, wujek Jurek (Brzęczek, członek kadry Polski – red.), grał w reprezentacji olimpijskiej. Tata był wuefistą, został nim także mój starszy brat Dawid. Z pozoru nie miałem wyjścia, ale też w niczym nie spełniałem się tak jak w piłce. Oczywiście bywało ciężko, czasem musiałem się zmuszać, żeby jechać na trening. Do Częstochowy miałem 30 kilometrów. Codziennie spędzałem w autobusie trzy godziny, bo wlókł się, zatrzymywał na każdym przystanku. Nawet pamiętam o której odjeżdżał ostatni powrotny do Truskolas: 18.05. Jak się spóźniłem, musiałem łapać stopa. Żyłem jak w Dniu świstaka: rano do szkoły, wracałem o 14.30,pół godziny później jechałem na trening. W drodze słuchałem muzyki na walkmanie albo spałem. Wracałem o ósmej, dziewiątej wieczorem i szedłem spać – tak w kółko. Ale to była fajna szkoła życia, która nauczyła mnie pokory i tego, że oprócz marzeń trzeba mieć siłę, samozaparcie.
Można mieć gen urodzonego piłkarza? Coś takiego istnieje we wszechświecie?
Myślę, że można mieć talent. Łatwiej przychodzi wtedy nauka. Talent widać już przy zwykłej zabawie w berka, przeskakiwaniu przez przeszkody. Brat i ja wychowaliśmy się w latach, kiedy internet nie był tak dostępny, rozrywką była walka, kto pierwszy wepchnie drugiego do rowu albo zabawa w policjantów i złodziei. Ciężko nas było zawołać do domu na obiad. Talent – tak. Ale według mnie wszystko sprowadza się do pracy, to ona rozwija. Może ci się wydawać, że w kontekście innych zawodników w klubie jesteś najlepszy. Ale jeśli robisz 80, 90 procent tego, co mógłbyś, to w krytycznym momencie tych 10 procent może ci zabraknąć. Z perspektywy czterdziestolatka, czyli „emeryta”, mogę powiedzieć, że wszystko, co osiągnąłem, zbudowałem na pracy i walce o siebie. Brat był silniejszy, wyższy, kombinowałem, żeby mu dorównać. Gdy jeździłem na zawody szkolne, chciałem być najlepszy. Czułem, że muszę być przygotowany, kiedy pojawi się moja szansa. Z czasem zrozumiałem, że rozwijasz się nie przez to, że jesteś pierwszy, kogoś wyprzedzasz. Tylko że możesz jeszcze więcej wymagać od siebie.
Chciałeś być dobrym piłkarzem, potem reprezentantem Polski, potem kapitanem kadry. Ambicja cię nakręcała?
Bez niej ciężko osiągnąć sukces. Ale na najwyższym poziomie, w sporcie zawodowym potrafi być trucizną. Jeżeli masz kontuzję, to lepiej by było, żebyś nie grał meczu, bo możesz sobie narobić więcej problemów. W moim przypadku, szczególnie w młodości, ambicja nieraz brała górę nad rozsądkiem. Grałem z kontuzją, za bardzo ryzykowałem. Ale nie chcę się nad tym zastanawiać, bo nie wiem, co by było, gdybym sobie odpuszczał z powodu bolącej nogi. A co do funkcji w drużynie… Rzeczywiście jej chciałem, to honor i zaszczyt, bo wyprowadzasz jedenastkę na boisko, reprezentujesz kraj. Ale i ciężar – jesteś odpowiedzialny za chłopaków, drużynę, trenerów, sztab… Jeśli jednak miałbym zapamiętać jedno zdanie, które usłyszałem od trenera, to byłoby właśnie: „Zostajesz kapitanem”. Zapamiętaliśmy cię z opaską na rękawie, ale i z innego powodu – ten słynny gest, kiedy po strzelonym golu spoglądałeś w niebo: podziękowanie dla mamy.
Straciłeś ją, mając 11 lat. Cios od losu?
Najsilniejszy. Odejście mamy to najtrudniejsze, z czym musiałem się zmagać. To była i wciąż jest trauma. Ojciec poszedł do więzienia, brat i ja zostaliśmy sami. Mieliśmy opiekę rodziny, ale ciężko zastąpić rodziców. Wspieraliśmy się nawzajem, to zostało do dziś. Pomogli nam wujek Jurek i ciocia Gosia, jego żona, ale przede wszystkim babcia Fela. To dla mnie ważna osoba. Dużo przeszła, jako dziecko przeżyła wojnę, potem przyszły osobiste nieszczęścia. Ale uczyła nas, że nie wolno się poddawać, trzeba walczyć. I że siła tkwi w rodzinie. Pokazywała, że można mieć mniej i być szczęśliwym. To, co brat i ja osiągnęliśmy, zawdzięczamy jej. Śmieję się, że gdybym miał oceniać babcię Felę w kontekście wykształcenia, dałbym jej tytuł profesora życia. Ona mnie rozumiała, wierzyła we mnie. Na tym buduje się autorytet. Dzisiaj wciąż jest z nami, ma się dobrze, chociaż przeżyła dwa udary.
Zapamiętałam z filmu sytuację szczególną. Po niestrzelonym karnym, który miał zadecydować o wejściu Polski do półfinału mistrzostw Europy, załamany i zmęczony wróciłeś do domu babci, a tam na podwórku czekał na ciebie tłum. Podziękowałeś nie tylko tym ludziom, nie tylko mamie. Także… ojcu, czyli winnemu jej śmierci. Poruszające.
Nie planowałem tego podziękowania. Chyba doszedłem do momentu, kiedy przestaje się roztrząsać samo wydarzenie, a zaczyna szukać przyczyn. Staram się je zrozumieć. Wiem, że niczego nie zmienię, nie cofnę czasu. Niedobrze jest żyć z poczuciem nieprzerobionej złości w środku. Wybaczyłem, zostawiam to za sobą. Niekiedy wyobrażam sobie, że być może rodzice dziś, tam na górze, siedzą razem i piją kawę… Chciałbym, marzę, żeby tak było... Od tamtego momentu, kiedy miałem 11 lat, przeszedłem długą drogę. Długo miałem wrażenie, że przeszkody, które los przede mną stawia, muszę pokonywać sam. Przeszkoda albo mocniej: porażka – to słowo niszczące albo budujące.
Niemiecki trener i twój mentor Jürgen Klopp powiedział: „Kuba nie potrafi przegrywać, to jeden z odcieni mistrzostwa”. Miał rację?
Częściowo. Powiem o porażkach sportowych. Pierwsza to sytuacja, którą wspomniałaś – niewykorzystany rzut karny w meczu z Portugalią. Druga: przegrana Borussii Dortmund (Kuba grał tam w latach 2007–2016 – red.) z Bayernem Monachium w finale Ligii Mistrzów. Te rzeczy we mnie siedzą i zostaną do końca. Ale nie mogę zawrócić biegu zdarzeń i spróbować jeszcze raz. Żal trochę tonizuje poczucie, że robiłem wszystko na sto procent. Po prostu w tamtym dniu byłem słabszy, musiałem to zaakceptować i…
Poczekaj. Mówisz to dość lekkim tonem, ale po tym nieszczęsnym karnym wyłączyłeś telefon i nie było cię nawet dla żony.
No tak. Nawet doba to za mało. Potrzebuję czasu, by coś takiego przyjąć, zrozumieć. To jest walka jednego Kuby z drugim. Jeden mówi: „Dałeś z siebie wszystko, co mogłeś”, a drugi: „Nie, mogłeś więcej!”. Buzowanie myśli, analizowanie każdego kroku, szukanie przyczyn. W sporcie nie zawsze mecz, który wygrywasz, grałeś lepiej od tego, który przegrałeś. Ja muszę wszystko przepracować w głowie sam. Dopiero potem jestem w stanie rozmawiać. Ciężko mi zmienić to podejście. Nie chcę okazywać słabości. Jestem dorosły, odpowiedzialny za rodzinę. Chcę, żeby ona czuła się przy mnie bezpieczna. Wolę rozwiązywać problemy bliskich, niż narzucać im swoje.
Czy kiedykolwiek potrzebowałeś terapii?
Nie. Na pewno popełniłem i wciąż popełniam błędy, ale cały czas staram się nad sobą pracować. Mieć szersze spojrzenie, nie zamykać się na racje innych, słuchać ich.
Jaką wartość ma dla ciebie to, że spotkałeś Agatę, żonę, o której mówisz: „Pokazała mi drugą, jasną stronę życia”.
Agata zmieniła mnie jako człowieka. Wiesz, zawsze lubiłem słuchać deszczu. Kiedy żyła mama, siadała obok mnie, wsłuchiwaliśmy się w jego szum i rozmawialiśmy. Potem deszcz kojarzył mi się ze smutkiem. Dzięki Agacie uwierzyłem, że także dla mnie wyjdzie słońce. Zdaję sobie sprawę – nie jestem łatwym człowiekiem do życia, to wynika z charakteru i doświadczeń. Ale ona potrafiła otworzyć wszystkie bramki i do mnie dotrzeć. Nie chciałbym się silić na górnolotne określenia. Po prostu wierzę w naszą przyszłość. Lubię mówić, że Agata potrafiła w inteligentny sposób ujarzmić byka. Wcześniej wydawało mi się, że jak głośniej krzyknę i powiem ostatnie słowo, to będę wygrany. Ona mnie przekonała, że nie warto stawiać swojej racji ponad wszystko.
Rozumiem trudność związku z mężczyzną o silnym charakterze. A o tobie mówią, że zawsze masz swoje zdanie i bywasz nieustępliwy.
Nie zawsze na tym wygrywałem. W filmie pokazaliśmy sytuację dla mnie trochę wstydliwą. Chodzi o wywiad, którego udzieliłem po meczu polskiej reprezentacji w Gdańsku. W Borussii siedziałem wtedy często na ławce rezerwowych, więc skomentowałem, że być może, jeśli nie będę grał dużo, zdecyduję się zmienić klub. To było za mocne. Wygrało moje ego. Na szczęście trener Klopp podszedł do tego z dystansem. Ale bywało gorzej. Przez rok, na zasadzie wypożyczenia, grałem w zespole Fiorentiny we Florencji. Trenerem był tam Paulo Sousa. Zabronił mi wyjazdu na mecz reprezentacji Polski, miałem problem ze stopą. Ale uparłem się i pojechałem. Po powrocie usłyszałem: „No to u mnie już nie grasz”. Do końca kontraktu wyszedłem na boisko w sumie na siedem może osiem minut. Nie mam sobie nic do zarzucenia, bo dla mnie reprezentacja Polski była najważniejsza. Nie mógłbym spojrzeć w lustro, gdybym nie pojechał. Póki jestem zdrowy i trenuję, to stawiam się na meczu i gram, nie ma gadania.
Słyszałam o twoim konflikcie z prezesem PZPN Grzegorzem Latą – chodziło o bilety dla piłkarzy podczas Euro 2012. Podobno nie trafiły we właściwe ręce, a ty powiedziałeś: sprawdzam! Nie opłaciło ci się, Lato długo wbijał ci za to szpile.
Kosztem wizerunku musisz niekiedy wyjść przed szereg i wziąć odpowiedzialność na siebie. Nie potrafiłem doprowadzić do tego, by prezes przyszedł do szatni czy hotelu i powiedział, co się dzieje. To w pewnym sensie moja wina. Z drugiej strony musiałem domagać się prawdy. Licząc się z tym, że wobec machiny PZPN-u i zaprzyjaźnionych ze związkiem dziennikarzy mam małe szanse na przyznanie racji. Ale dziś mogę spojrzeć w twarze zawodników, którzy wtedy tam byli. Gdybyśmy pozbyli się tych organizacyjnych problemów, prawdopodobnie osiągnęlibyśmy lepszy wynik. Jeżeli trener, koledzy przychodzą rano w dniu meczu i pytają, czy są bilety dla ich bliskich, którzy jadą z daleka, to jak mówić o koncentracji?
Solidarność, męskie przyjaźnie – to dla ciebie ważne?
Tak. Ważna jest „szatnia”, czyli koledzy z drużyny. Najlepszą szatnię mieliśmy w Borussii. Wszyscy chcieliśmy wygrywać, potrafiliśmy przekraczać swoje ograniczenia. No i mieliśmy fantastycznego, charyzmatycznego trenera. To on mógł się na ciebie obrazić za niefortunny wywiad. Podobno ktoś ci poradził, żebyś na przeprosiny, po pierwszej strzelonej bramce w kolejnym meczu, podbiegł do trenera i podziękował.
Czytaj: okazał skruchę. To była próba dla twardego charakteru?
Szczerze mówiąc, wychodząc na mecz, byłem pewien, że tego nie zrobię. Ale po strzelonej bramce zadziałała euforia, impuls. Pobiegłem do linii. Potem przez tydzień miałem w szatni docinki od chłopaków, jaki to jestem „synek trenera”. Wszystko się dobrze skończyło, później przeżyliśmy jeszcze dużo fajnych momentów.
Jürgen Klopp mówi, że jesteś legendą Borussii, a niemiecki raper śpiewa o tobie piosenkę. Jak się z tym czujesz?
To przyjemne, ale nie przywiązuję wagi do takich rzeczy. Miło, jeżeli ktoś docenia moją pracę, mnie jako człowieka. Jednak nie chełpię się, jaki to ze mnie bohater boiska. Jestem normalny. Ten sam Kuba, który wyjechał 25 lat temu z Truskolas. Może tylko udało mi się troszeczkę bardziej pokazać w świecie futbolu. Robiłem to, co do mnie należało.
Pokora – dobrze brzmi, trudniej ją praktykować. Są rzeczy, którymi mógłbyś się chwalić: w Wiśle Kraków, by podratować jej budżet, grałeś za darmo, a za działalność charytatywną dostałeś Order Uśmiechu i Medal Świętego Brata Alberta. Milczysz o tym w wywiadach, w filmie.
Miałem ciężki okres w życiu, mnie też pomogli ludzie i nikt ich nie nagradzał. Teraz staram się oddać to, co dostałem. Myślę, że jeśli tak postępujemy, będzie lepiej na świecie.
Czy w twoim świecie mocnych wartości jest miejsce na łzy?
Nie wstydzę się okazywania emocji. Po to są oczy, żeby nimi patrzeć i żeby uronić łzę. Wzrusza mnie wsparcie od kibiców i od ludzi, którzy znają mnie tylko z telewizji albo z trybun na stadionie. Wrócę do tego niewykorzystanego karnego. Sądziłem, że kibice będą na mnie źli, a oni przywitali mnie na lotnisku kwiatami, skandowali: „Dziękujemy”. W Truskolasach tłum na podwórku babci był ogromny, nie spodziewałem się takiego przywitania o drugiej w nocy – to był moment, w którym się emocjonalnie roztrzaskałem. Byłem zawiedziony, że odpadliśmy, w jakimś sensie przeze mnie. Oni mnie pocieszali, cieszyli się z tego, co wyszło. Ludzie, z którymi chodziłem do szkoły, sąsiedzi. Czułem, że mnie doceniają mimo wszystko. To było ciężkie, ale wspaniałe przeżycie. Jak nie płakać?
Dziś możesz powiedzieć: jestem szczęśliwym człowiekiem?
Tak. Dzięki żonie i dzieciom – Oliwii, Lenie, Fabianowi. Oni wszystko musieli podporządkowywać pod mój styl życia – obowiązki, grafik, krótkie terminy urlopów, kiedy i tak musiałem być w gotowości. Teraz chcę to wynagrodzić, dać im poczucie stabilizacji. Zwrócić czas, który zabrałem. Chciałbym… zwyczajnie pożyć. Wyjechać na wakacje, pojeździć na rowerze, dłużej spać, nie żyć z zegarkiem w ręku. Pocieszyć się wolnością. Choć spodziewam się, że przyjdzie moment, kiedy zatęsknię za adrenaliną, która napędzała mnie przez ostatnich dwadzieścia lat. Jednak teraz skupiam się na wyzwaniu większym niż strzelanie goli. Ze wszystkich rzeczy, które do tej pory robiłem, najcięższą jest wychowanie dzieci. Kiedy patrzę na pięcioletniego syna, widzę w jego oczach ten sam ogień, który miałem w sobie jako dziecko. Jak tym dobrze zarządzić? Nie zamierzam wywierać na niego presji, ale czuję, że mógłby być dobrym piłkarzem. Córki – jak zbudować u nich autorytet? Dzieciaki są krytyczne, surowe, musisz bardzo się starać, spełnić wiele warunków, żeby chciały cię słuchać. A ja mam jeszcze konkurencję w osobie babci Feli! Najbardziej chciałbym, żeby dzieci wiedziały, na czym mają w życiu budować. Żeby pielęgnowały relacje, tak jak brat i ja – wciąż jesteśmy blisko. Generalnie podchodzę do przyszłości z uśmiechem. Potrzebuję tylko zdrowia. Resztę wypracuję sobie sam.