Społeczeństwo

Zamiast mieć, wypożyczyć. Zamiast kupić, przeżyć. Jak ważne są dziś dla nas rzeczy, a jak ważne relacje?

Zamiast mieć, wypożyczyć. Zamiast kupić, przeżyć. Jak ważne są dziś dla nas rzeczy, a jak ważne relacje?
Fot. 123RF

Zamiast kupować - wypożyczyć. Zamiast wyrzucać - przerabiać, wymieniać. Nie jesteś bowiem tym, co masz. Drogi samochód pod domem przestaje być wizytówką. Czujemy, że większą wartość mają nie rzeczy, ale relacje, dobre życie, czas dla rodziny. Wielu z nas od natłoku rzeczy woli umiar. Mieć tyle, ile potrzebuje, resztą się dzielić. Nowy trend nie oznacza rezygnacji z wygód, tylko życie bardziej świadome i mniej... zagracone.

Posiadanie przestało być oznaką prestiżu. Stawiamy na wypożyczanie

Rok 1976. Starszy mężczyzna w drucianych okularach stawia ostatnią kropkę w tekście nowego eseju. Nie ma pojęcia, że zdanie z jego pracy stanie się sztandarowym dylematem następnych pokoleń. Autor to filozof Erich Fromm, a zdanie brzmi: „Mieć czy być?”. Gdy to pytanie padło, zachodni świat pławił się w konsumpcji. W Stanach nadawano "Pogodę dla bogaczy", a z Paryża wystartowali pasażerowie, którzy za bajońskie ceny kupili bilety na rejs samolotu Concorde.

W Polsce wystąpiła ABBA z nowym hitem "Money, Money, Money", a w FSO na Żeraniu świętowano wyprodukowanie milionowego auta – wszyscy Polacy chcieli mieć samochód. Po upadku PRL-u mogli mieć więcej – mieszkania, zagraniczne podróże, komputery, szpanerskie gadżety. Markowe ciuchy już nie z peweksu. Dawny luksus – dla większości nieosiągalny – znalazł się w zasięgu ręki. Oczarował i wyostrzył apetyty na... wciąż więcej. Posiadanie stało się wyznacznikiem statusu. Gromadzenie – odreagowaniem dekad „chudych” lat. Ale ostatnio zaszła zmiana. Pytanie Fromma jest bardziej aktualne niż kiedykolwiek. Coraz bliżej nam do „być”.

 

Czy przewartościowanie priorytetów wywołała pandemia, wojna w Ukrainie, kryzys klimatyczny? A może dojrzewamy do tego, że nie warto gromadzić aż tylu dóbr, by móc z nich korzystać? Zmęczeni zalewem rzeczy dochodzimy do wniosku, że można żyć według innego modelu. – Nasze podejście do posiadania zmienia się, bo ewoluuje nasz system wartości – mówi dr Justyna Ziobrowska z Uniwersytetu Wrocławskiego, ekspertka od sharing economy. – Chętniej korzystamy dziś ze współdzielenia czy wypożyczania rzeczy. Uświadamiamy sobie, że posiadanie oznacza zobowiązania, które czasem nie mają sensu. Po co mi samochód, który przez większość czasu stoi nieużywany, a muszę płacić ubezpieczenie, koszty przeglądów? Rośnie w nas skłonność do korzystania z rzeczy wtedy, gdy ich potrzebujemy. Nie rzucamy się już na nowości rynkowe, bo wiemy, że za chwilę pojawią się jeszcze atrakcyjniejsze wersje. Od kiedy w naszym życiu zaistniał internet, dostaliśmy też szybki dostęp do rzeczy „na wynajem”. Zmiana nastąpiła nie tylko w zewnętrznym świecie, ale i w głowach. Posiadanie przestało być synonimem sukcesu, prestiżu, a współdzielenie stało się modne, bo ogranicza nadmierną produkcję i poprawia stan planety - mówi dr Ziobrowska.Skuter wynajęty, ogródek współdzielony, suknia ślubna z drugiej ręki, tańsze jedzenie „z odzysku”? W krajach, gdzie dobrobyt trwa od dawna, ale także już w Polsce, powstają rozwiązania, dzięki którym możemy przyłączyć się do sharing societytych którzy wolą się dzielić i pożyczać niż mieć.

Wypożyczenie auta czy współdzielenie przejazdu dla młodych ludzi staje się normą 

Zdarzyło ci się, że sąsiad w garażu zaproponował podrzucenie do pracy, bo firmy macie blisko, więc po co brać dwa samochody? A właściwie trzy, bo zabierze się z wami jeszcze sąsiadka z parteru. Od niedawna dla takich inicjatyw na niektórych parkingach urządza się uprzywilejowane miejsca. Bonus za myślenie przyjazne środowisku. Moda na podwożenie się uświadamia nam, że samochodu nie potrzebujemy tak bardzo, jak nam się wydawało. I że istnieją alternatywne rozwiązania, które w Polsce przyjęły się świetnie. Od blisko dziesięciu lat działa u nas Uber, czyli globalna sieć płatnych podwózek, która obsługuje już około 70 krajów. Za pomocą aplikacji kontaktujemy się z kierowcą, który za niewielką opłatą (taniej niż taksówka) zawiezie nas w umówione miejsce. Jeśli mamy w tej podróży towarzysza – cena będzie jeszcze niższa. Po Wielkiej Brytanii i Francji jesteśmy największym rynkiem Ubera w Unii Europejskiej!

Na dalsze odległości coraz chętniej wybieramy się, korzystając  z serwisu BlaBlaCar. W 2006 roku stworzył go we Francji Frédéric Mazella, ale nie przypuszczał, że będzie to taki hit. Podobno dzięki temu rozwiązaniu podróżujący co rok oszczędzają pół miliona ton ropy naftowej. Jest dobre także dla naszych portfeli, bo koszt przejazdu, czyli paliwa, dzieli się na więcej osób. Czy ma to sens? Tak. Najwyraźniej przekonujemy się do car-poolingu, czyli wspólnego używania jednego pojazdu, a myśl: „może w ogóle zrezygnuję z samochodu?”, przestaje być abstrakcyjna dla wielu osób, które przez lata nie wyobrażały sobie życia bez auta.

 

Mówi Katarzyna Frendl, założycielka portalu motoryzacyjnego Motocaina: – Otwieramy głowy. Coraz popularniejszy staje się wynajem aut. To wyraźny trend, chociaż na razie w większych miejscowościach i w młodszym pokoleniu. Np. studenci żyjący w dużych miastach mają do dyspozycji świetnie zorganizowaną komunikację, a dzielenie jednego środka transportu przy wspólnych wyjazdach czy dojazdach staje się dla nich naturalne. To zmniejsza potrzebę posiadania. Jestem przekonana, że kiedy wynajem stanie się przystępny cenowo, chętniej będziemy auta wypożyczać niż kupować. Potwierdza to Agata Rzędowska, dziennikarka z portalu GreenNews, jurorka w międzynarodowym konkursie "Women’s Car of the Year". – Własnego samochodu nie mam od trzech lat, to był świadomy wybór. Wypożyczam na dzień, kilka dni albo na urlop. Wcześniej leasingowałam auto. Obliczyłam, że wynajmowanie kosztuje mnie tyle samo, co leasing, a nie muszę się martwić ubezpieczeniem, myjnią, paliwem – karta paliwowa jest w cenie. Obserwuję rynek carsharingu, oferty są coraz bardziej dostosowane do potrzeb kobiet, które zwracają szczególną uwagę na bezpieczeństwo. Auta mają podkładki do przewozu dzieci w systemie isofix. Przez te trzy lata zdarzyło nam się kilka sytuacji szczególnych – musieliśmy kogoś odwieźć w nocy do szpitala, załatwić coś nieoczekiwanie w drugiej części Polski czy odstawić dziecko na obóz – bez problemu wypożyczałam wtedy samochód. Moja szesnastoletnia córka już zapowiedziała, że nie ma zamiaru kupować auta, dla niej wynajmowanie jest normą – opowiada Agata.

Cohousing czy roomsharing zyskują coraz większą życzliwość Polaków 

Cohousing, czyli dzielenie się przestrzenią, staje się modny. Zaczęło się w Danii, gdzie już w 1967 roku niejaki Bodil Graae zebrał 50 rodzin, które wspólnie zrealizowały projekt Saettedammen. Pomysł rozprzestrzenił się po świecie, a polega na budowaniu domów, a nawet całych osiedli, w których wspólnota świadomie dzieli przestrzeń. Sąsiedzi mają np. wspólne kuchnie, pralnie, sale do ćwiczeń, świetlice dla dzieci, szklarnie. A nawet jadalnie, gdzie – powiedzmy raz w tygodniu – jedzą razem kolację. Nie muszą mieć własnej kosztownie wyposażonej siłowni, nie muszą samodzielnie inwestować w ekologiczne ogrzewanie – dzielą koszty takich inwestycji na wszystkich. Spędzają czas razem, pilnują nawzajem swoich mieszkań.

Czy cohousing przyjmie się w Polsce? Mówi Piotr Karaś z gdańskiej pracowni MIDI Architekci: – Polacy patrzą na to rozwiązanie z coraz większą życzliwością. Na Pomorzu powstało kameralne osiedle, którego mieszkańcy mają wspólną salę, gdzie można urządzić np. chrzciny dziecka czy rocznicę ślubu. Już nie dziwią nas projekty, w których np. dla kilku mieszkań przewidziana jest jedna strefa dzienna, gdzie można ustawić nie tylko stoliczek i fotel do czytania, ale choćby stół bilardowy. Powoli pokonujemy barierę psychologiczną. Kiedyś posiadanie basenu w wielorodzinnym domu oznaczało luksus. Dziś korzystanie ze wspólnej, świetnie wyposażonej kuchni jest wyrazem nowej, lepszej idei – ograniczania posiadania na rzecz zmniejszania kosztów życia, ale także – zbliżania się do siebie w sensie humanistycznym, relacyjnym. Mieszkamy naprawdę razem, choć oczywiście w określonych granicach – mówi pan Piotr. Podkreśla, że dzielenie przestrzeni mieszkalnej jest o tyle trudniejsze, że dotyczy sfery ściśle prywatnej.

Łatwiejsze jest dzielenie się np. miejscem dla auta. Nie masz własnego? Nie musisz kupować. Masz przecież sąsiadów, którzy skłonni są na jakiś czas odstąpić swoje. Maciej Kizlich z Krakowa jest współtwórcą aplikacji Hellopark, dzięki której mogą się w tej sprawie porozumieć mieszkańcy jednej wspólnoty. – Ideę podchwyciło już kilkadziesiąt osiedli w Polsce. Załóżmy, że ktoś wyjeżdża na dłuższy urlop i może odstąpić miejsce sąsiadowi, ale woli nie ogłaszać tego wszem i wobec w sieci, narażając się np. na „wizytę” złodzieja w domu. Aplikacja pozwala tworzyć sprawdzone, ufające sobie grupy lokatorów. Ktoś zgłasza, że szuka miejsca, sąsiad mu je proponuje, za darmo. To bezpieczna wymiana informacji i dobre wykorzystanie tego, co może przydać się komuś innemu – mówi pan Maciej.

 

Na czas nieobecności odstąpić możemy także mieszkanie. To już kosztuje, ale jednak mniej niż z udziałem pośrednika, a dodatkowo włączamy się w ideę budowania większego społecznego zaufania – wierzymy, że przypadkowy gość nie wyrządzi szkód, obejdzie się z naszym lokum jak z własnym. O popularności tej koncepcji świadczy spektakularna kariera światowego serwisu Airbnb, który działa na terenie 200 krajów. Można niedrogo wynająć mieszkanie, willę, a nawet zamek. W Polsce w bazie jest już kilkanaście tysięcy lokalizacji. Bardziej zaawansowana wersja to roomsharing – odstępowanie na krótko pokoju. Zaawansowana ze względu na poziom zaufania – właściciel zostawia wszystko, jakby wyszedł na chwilę, a czasowy lokator godzi się na życie w warunkach, jakie zastaje, np. spanie na materacu lub dzielenie pokoju z krzyczącą papugą.

Społeczna lodówka czy aplikacje, które "ratują jedzenie" zyskują na popularności 

Czy „gospodarka współdzielenia” to pojęcie dla zaawansowanych? Nie, zwłaszcza gdy uświadomimy sobie, że służące jej idee popieramy od dawna. Zaczynając od tych prostych, podstawowych. Przekonaliśmy się do jadłodzielni, społecznych stołówek, na mądrych pomysłach uczymy się wykorzystania tego, co pochodzi „z odzysku”. A tych pomysłów jest coraz więcej. Np. Too Good To Go to akcja, która „ratuje jedzenie”. Za pośrednictwem aplikacji włączają się do niej restauracje, hotele, piekarnie, którym po skończonym dniu zostają pełnowartościowe nadwyżki. Pakują je w paczki niespodzianki i oferują po niższej cenie w internecie. Nie tracą pieniędzy, ale przede wszystkim nie marnują jedzenia. A ty możesz wieczorem zamówić smaczną kolację za drobną część tego, co zapłaciłabyś „na mieście”. Przy odrobinie sprytu można w ten sposób dużo zaoszczędzić, a nawet zrezygnować z używania własnej kuchni. A jeśli masz dzieci – pokazać im, że da się z zyskiem dla siebie wpisać się w mądry, nowatorski projekt.

Edukacja jest ważna w ograniczaniu konsumpcjonizmu. W szlachetnym odruchu, bez opłat, jedzeniem dzielą się banki żywności. W Polsce mamy ich 32. W ubiegłym roku wsparły około półtora miliona potrzebujących. Działają także w małych miastach. Patrycja Michalak jest szefową banku żywności w Chojnicach, które liczą niecałe 40 tysięcy mieszkań-ców. – Wszędzie ludzie otwierają serca. Dwa razy w roku organizujemy śniadania dla wszystkich, którzy chcą przyjść. Jedzenie na śniadanie wielkanocne zbieraliśmy w pięciu sklepach. Jest inflacja, więc nie mielibyśmy za złe, że ktoś nie może się przyłączyć. Ale zdarzało się, że podchodziła osoba, którą stać było tylko na paczuszkę cukru waniliowego i ją wkładała do koszyka. Zebraliśmy tak blisko tonę żywności. Zysk jest podwójny – biorący dostają pomoc, a dający przekonują się, jak ważne jest dzielenie się, współdziałanie. Pomagali nam wolontariusze, uczniowie z lokalnych szkół, a nawet seniorki, które stały przy koszach przez bite dwa dni – mówi Patrycja.

Z dobrym wykorzystaniem jedzenia oswaja także pomysł lodówek społecznych. Można je ustawić we własnym bloku, w parku, przy przystanku. Oczywiście przestrzegając określonych zasad. Trend się przyjął. Jako pierwsi lodówki ustawili ludzie z wrocławskiej Fundacji Weźpomóż.pl. Mówi jej lider, Janek Piątek: – Na początku były obawy: czy w ogóle ktoś będzie chciał dzielić się jedzeniem, czy ludzie nie będą się wstydzili stamtąd brać? Pokonaliśmy ten opór. W dużej mierze dzięki mediom, które popularyzują sprawę. Nie wstyd brać, a dawanie ma walor wychowawczy. Do lodówek przychodzą rodzice z dziećmi. Od jednej mamy usłyszałem: „Chcę, żeby mój syn rozumiał, że na świecie żyją także ludzie biedni, a nie tylko tak piękni, jakich pokazują w reklamach”. A co do brania – niektórzy wyjmują z lodówki jedzenie nie tylko dla siebie, ale niosą je również chorym sąsiadom. Serce mi wtedy rośnie – opowiada Janek. Uważa, że przyswojenie nawyku dzielenia się dobrami to początek życia, w którym posiadanie tylko dla siebie przestaje być najważniejsze.

 

Wypożyczanie ubrań i kupowanie ich z drugiej ręki przestało nas krępować 

Jeszcze niedawno miarą statusu i stylu była szafa wypełniona dobrymi, najlepiej markowymi ubraniami. To też się zmienia. Po pierwsze dlatego, że przestało nas krępować kupowanie z drugiej ręki. Nad tym pracuje między innymi marka Ubrania do Oddania. Dzięki niej powstała sieć „butików cyrkularnych”, w których dobre jakościowo, często unikatowe, ale używane ubrania sprzedawane są w eleganckich sklepach na terenie galerii handlowych. Mówi Zosia Zochniak, pomysłodawczyni przedsięwzięcia: – Jeszcze dziesięć lat temu opinia o second-handach była zła. Dzisiaj tendencja się odwraca – niekupowanie w nich stało się passé. Ten, kto uważa się za nowoczesnego człowieka z otwartą głową i odpowiedzialnego klienta, który rozumie, jak należy ograniczyć zły wpływ produkcji przemysłowej na środowisko – wybiera drugi obieg. O sobie mówię, że jestem ostatnim „pokoleniem braku”. Wyrosłam w domu, gdzie rodzice ciężko pracowali, by wydawać na różne, wtedy jeszcze trudno dostępne dobra. Wpadłam w ten sam wir: zarabiać, żeby nabywać, coraz więcej. Kiedy uświadomiłam sobie, jak kosmiczną liczbę nieużywanych butów mam w szafie, postanowiłam spasować. Dziś w moim środowisku dużo rozmawiamy o tym, że warto być, a nie mieć. Rodzice rozumieją, dlaczego ograniczam liczbę prezentów, którymi chcieliby zasypywać moje dzieci. Wszyscy się już zgadzamy, że posiadanie nowych cennych rzeczy nie warunkuje szczęścia – tłumaczy Zofia.

Tego samego zdania jest Karina Sobiś, która po powrocie ze Stanów Zjednoczonych, gdzie podejrzała pomysł, stworzyła e-Garderobe, pierwszą w Polsce wypożyczalnię modnych ubrań świetnej jakości. Można z nich skorzystać za mały procent ceny sklepowej. Użyć jednorazowo lub kilka razy w ramach abonamentu. Są ubezpieczone od zniszczenia i trafiają do pralni ekologicznej po każdym wykorzystaniu. – Dzięki wypożyczeniu nie „więzimy” swoich pieniędzy w szafie – zamiast wydawać na ciuch, który włożymy raz, współdzielimy coś, co przydaje się wielu osobom. Trend przybiera na sile, niektóre sukienki są rezerwowane na trzy miesiące w przód – opowiada Karina. Zdjęcia jej zadowolonych klientek świadczą o tym, że równie dobrze jak we własnej można się czuć w rzeczy „cudzej”. Co z tego, że na swoim Instagramie ktoś ma fotkę w tej samej kreacji? Coraz częściej stwierdzamy: jakie to ma znaczenie?

Architekt Piotr Karaś mówi: – Od pewnego czasu oferujemy klientom mieszkania z częściowym wyposażeniem. Wybieramy urządzenia do kuchni, łazienki, zasłony. Obserwuję nowe zjawisko: Polaków przestaje martwić, że w oknach sąsiada wiszą identyczne zasłonki. Słabnie dążenie do bycia wyjątkowym czy posiadania czegoś, czym chcemy imponować innym. Coraz bardziej liczy się dobre życie na poziomie wystarczającym. I to jest znak nowych czasów. 

 

Więcej na twojstyl.pl

Zobacz również