Wywiad

Wojciech Smarzowski: "Wzruszam się na meczu drugiej ligi piłki nożnej, a co dopiero na filmie"

Wojciech Smarzowski: "Wzruszam się na meczu drugiej ligi piłki nożnej, a co dopiero na filmie"
Fot. AKPA

Kaskader polskiego kina. Reżyser od spraw trudnych, bolesnych, przemilczanych. Wojciech Smarzowski ma opinię dyktatora planu, ale wbrew pozorom w pracy nie krzyczy i nie biega z siekierą. Kino to dla niego odpowiedzialność, rzeczy mało ważnych nie robi. „Trzeba wiedzieć, po co się wyciąga kamerę”.

Boją się go i dziennikarze, bo za nimi nie przepada, i aktorzy, którzy go nie znają. Myślą, że jest tyranem. Bałam się i ja. Niepotrzebnie, okazał się ujmującym rozmówcą z poczuciem humoru. A w dodatku wydało się, że jest szefem idealnym...

Twój STYL: Płacze pan na filmach?

WOJCIECH SMARZOWSKI: Wzruszam się na meczu drugiej ligi piłki nożnej, a co dopiero na filmie. Oczywiście! Od kina oczekuję emocji. Niedawno wzruszałem się na animowanym "Spider-Manie", którego obejrzałem z synem. Może dlatego, że opowiada o ojcu i synu.

Podobają się panu filmy o dobru?

Cztery wesela i pogrzeb widziałem cztery razy i przygotowuję się do piątego i szóstego. Pewnie dlatego, że to jedyny film, który mam z tej kategorii.

U niektórych wzbudza pan obawy...

Zabawna historia przydarzyła mi się na planie "Róży". Edward Linde-Lubaszenko grał pastora. Przez pierwszy dzień zdjęciowy nie zamieniliśmy pół zdania, które nie byłoby związane z pracą. W przerwach siedział na pieńku i mnie obserwował. Po zdjęciach podszedł do mnie i podsumował: "Pan jest miłym i kulturalnym człowiekiem". Wcześniej oceniał mnie przez pryzmat filmów, które kręcę, i może myślał, że po planie chodzę z siekierą w jednej ręce, z megafonem w drugiej i wrzeszczę.

A pan jest kulturalny w pracy.

Ale to chyba standard, a nie zaleta?

Na plan wrócimy. Dużo pan ogląda?

Zależy, na jakim jestem etapie z kolejnym projektem. Kiedy piszę scenariusz, nie czytam za dużo poza tematem, żeby się nie rozpraszać. W czasie zdjęć nie mam czasu, a w czasie montażu nie oglądam filmów, żeby się nie sugerować. Ale gdy tylko kończę montaż, nadrabiam zaległości. Ostatnio "Małpy" na Netfliksie. Szwedzki film, warto.

Jest jakiś klucz do tego oglądania?

Lubię kino autorskie, ale jeśli film mnie nudzi, wychodzę lub wyłączam. Szkoda czasu. Konwicki mówił, że jak go dupa boli, znaczy, że film jest niedobry. Źle też, gdy w trakcie projekcji zaczynam patrzeć na film warsztatowo, oceniać zdjęcia, scenografię, kostium, charakteryzację. Kiedy się na tym łapię, wychodzę z kina. Ale jeśli film wciąga, idę za postaciami, emocjami i zatapiam się w historii. Lubię kino autorskie, najlepiej takie, którego sam bym nie potrafił nakręcić. Zwiagincew, Haneke, Farhadi, Kim Ki-duk, Bałabanow, Lars von Trier... Sporo jest reżyserów, których filmy trzymam na najwyższej półce.

 

Czego by pan nie umiał nakręcić?

"Głowy do wycierania" Davida Lyncha, "Szatańskiego tanga" i "Konia turyńskiego" Béli Tarra, "Pi" Aronofsky’ego. Ale też "Filmu balkonowego" Łozińskiego, "Zabij to i wyjedź z tego miasta" Wilczyńskiego, "Innych ludzi" Oli Terpińskiej. Coppola i jego "Ojciec chrzestny" wciąż pozostaje numerem jeden, ale już "Tetro" nie da się oglądać. Wpakowałem do śmieci.

Co jeszcze pan wyrzucił?

Sporo, ale bardziej chodzi o zasadę. Pochodzę z Podkarpacia, gdzie niczego się nie wyrzuca, bo "może się przydać". Gromadzenie rzeczy mam w genach, chociaż z tym walczę, wywalając filmy, które oceniam jako słabe albo takie, które nie wytrzymały próby czasu. Zdarza się, że oglądam z synem kino, które kiedyś było dla mnie ważne, a on widzi je po raz pierwszy. "12 gniewnych ludzi" Lumeta mu się spodobało, a "Lśnienie" Kubricka nie. Zestarzało się.

Robi mu pan DKF?

Aż tak to nie. Ale oni, bo mam dwóch synów, wychodzą z propozycjami. To starszy pokazał mi Spider-Mana z 2016 roku. Obejrzałem: film jak film. Ale on jeszcze kilka razy o nim wspominał, a ponieważ szanuję, co mówi, obejrzeliśmy jeszcze raz. I zrozumiałem. Wielkie kino. Na najwyższą półkę.

O swoich filmach nie lubi pan mówić?

Kiedy dawno temu postanowiłem zdawać do szkoły filmowej, akurat obierałem ziemniaki na obiad, mama prosiła. W telewizorze młody reżyser opowiadał, co chciał przekazać filmem, który zaraz zobaczymy. Trudnymi, złożonymi zdaniami, mnóstwo skojarzeń, odniesień i znaczeń. Złapałem nad tymi ziemniakami załamkę, że przy tym gościu gram w innej, wioskowej lidze. Tak pięknie opowiadał. Ale potem była konfrontacja z rzeczywistością. Zaczął się film. Nudny i pretensjonalny. Nic z tego, o czym przed chwilą słuchałem, w nim nie znalazłem.

Skończyłem obierać ziemniaki i powiedziałem do siebie, że tak to i ja potrafię nakręcić. Pojechałem na egzaminy. I nie zdałem.

Opowieść bywa ładniejsza niż film?

Obiecałem sobie wtedy, że jeżeli uda mi się coś nakręcić, będę wychodził do ludzi po projekcjach, a nie przed. Żeby odpowiadać na pytania, a nie opowiadać o filmie. Kiedy zrobiłem "Małżowinę", stanąłem przed widzami na Warszawskim Festiwalu Filmowym. Pytania padały poważne i sensowne, a do mnie dotarło, że robienie filmów to odpowiedzialność. Trzeba wiedzieć, po co się wyciąga kamerę z bagażnika, zwłaszcza że kino to kosztowna zabawka.

Na czym polega odpowiedzialność?

Do Wołynia przygotowywałem się kilka lat. Czytałem relacje, książki, opracowania, spotykałem się z historykami, z ocalałymi z rzezi Kresowiakami, którzy przedstawiali swój punkt widzenia. Kiedy zaczynałem pisać scenariusz, miałem świadomość, że to pierwsza wypowiedź o rzezi na Kresach w kinie. Gdybym się kierował tylko dobrem filmowej opowieści, skupiłbym się na głównej bohaterce, przykleiłbym kamerę do Michaliny Łabacz, a całą opowieść nakręcił w obrębie trzech gospodarstw – polskiego, ukraińskiego i żydowskiego. Ale wtedy ważniejsze było dla mnie, żeby opowiedzieć o sprawie. Zwłaszcza kiedy się dotyka tematów do tej pory niedotkniętych. Tak było w "Róży", "Klerze", ostatnim "Weseלu". 

 

Pan się denerwuje, kiedy wypuszcza film? Żeby został zrozumiany?

Mam swoje lata i wiem, że nie można nakręcić filmu dla wszystkich. Weźmy "Weseלe", film o pamięci, a tak naprawdę – o niepamięci. Nie ma narodu, który nie miałby w historii kart, o których chciałby zapomnieć. Podobną historię z lata 1941 mógłby opowiedzieć reżyser z Estonii, Litwy, Łotwy, Ukrainy, Rumunii. Nie jesteśmy lepsi ani gorsi. To niewygodny i nieprzepracowany temat. Dlaczego, skoro napisano tyle książek, artykułów i opracowań? Bo dopóki efekty badań nie zostaną wprowadzone do podręczników, nie będzie przepracowany. A nie zostaną, skoro minister Czarnek wybitną książkę Dalej jest noc nazywa szmatławcem. Najważniejsze pytanie, które sobie zadawałem w trakcie pracy nad "Weseלem", brzmiało: na ile w czerwcu i lipcu 1941 roku Polacy potrzebowali niemieckiej inspiracji do tego, co zrobili Żydom w prawie 30 miejscowościach w Łomżyńskiem i na zachodniej Białostocczyźnie?

Co teraz pana interesuje? Słyszałam, że historia o Słowianach?

O tym, że przed chrztem też byliśmy. Scenariusz jest w trakcie pisania, widać światło w tunelu – jest wiara, że uda się nakręcić tę historię, chociaż to jeszcze potrwa. Wcześniej chciałbym zrobić kameralny film.

Co to dla pana znaczy?

Dobrze, że pani pyta. Mówię "kameralny", ale potem piszę scenariusz, gdzie kamera pędzi nad miastem, a na dole setki statystów. I tyle z tej kameralności. Ale próbuję. Chodzi mi o to, żeby być z kamerą bliżej przy aktorach. Skupić się na emocjach, na tym, co w głowie, w sercu. Takie kino walentynkowe o przemocy w rodzinie. Ale ponieważ rodzina jest u nas teraz święta, lepiej mówić, że o przemocy domowej.

Powiedział pan kiedyś, że odchorowuje swoje filmy. Jak?

Jest parę metod na odstresowanie. Staropolska, zamknięta w butelce, słyszałem, że są też takie do wciągania lub palenia. Moją ulubioną jest jednak dom, a drugą piłka nożna. Chociaż dzisiaj mniej mnie już obchodzi. Piłka, nie dom.

Oglądanie czy granie?

Dawno temu granie, od jakiegoś czasu oglądanie. Tyle że kilka lat temu można mi było wyciąć nerkę w trakcie meczu i bym nie zauważył. Teraz jest gorzej, widzę, że piłka coraz bardziej śmierdzi. Ale to na inną rozmowę, bo o futbolu też chcę zrobić film. Będzie trwał tyle co mecz: rozgrzewka, pierwsza połowa, przerwa, druga połowa, potem to, co doliczy sędzia, a na koniec mała katastrofa stadionowa.

Ma pan dużo pomysłów.

Ale wszystkich nie zrealizuję. I nie planuję za bardzo do przodu, bo filmy, które kręcę, mnie zmieniają. Jednak inspiracji wokół nie brakuje. 

Jak wytrwać przy pomyśle? Zanim dojdzie do realizacji, mijają lata!

W moim zawodzie talent nie jest najważniejszy. Ważne są szczęście, końskie zdrowie i konsekwencja. Trzeba wiedzieć, czego się chce, mieć plan i go realizować. I jeszcze ludzie. Trzeba otaczać się zawodowcami, filmowcami, mądrzejszymi od siebie, takimi, którzy inspirują, dają energię, bo myślą i podejmują decyzje. Rozmawiać o znaczeniach, umawiać się na efekt i nie wtrącać się w ich pracę.

Jest pan szefem idealnym?

Śmieszne. No ale nie krzyczę na planie, nie denerwuję się. Zdarzyło mi się pracować z ludźmi toksycznymi. I nawet jeżeli okazują się mistrzami świata w swojej dyscyplinie, nie powtarzam eksperymentu.

Na czym polega ta toksyczność?

Aktorów kocham, bez nich nie byłoby historii, filmu i emocji. Dzięki nim jestem zawodowo tu, gdzie jestem. Ale kiedyś zdarzyło mi się robić trudną scenę z aktorem, który nie nauczył się tekstu. Po kilku próbach winne było otoczenie. Przeciąg. Za zimno mu, za ciepło. Światło razi, hałas rozprasza. Wszystko źle. Stwierdziliśmy z operatorem, że nie ma co cisnąć, bo i tak nic z tego nie będzie. Poszedłem do aktora i mówię: "Do dupy tę scenę wymyśliłem, operator źle ustawił światło, na dodatek mamy sporo nieostrości i dźwięk też niedobry, bo scena zatupana. Możemy to jutro jeszcze raz nakręcić?". On na to: "Skoro zepsuliście, to musimy". Następnego dnia nakręciliśmy w pół godziny. Nauczył się tekstu, chyba poczuł, że poprzedniego dnia narobił obciachu przed ekipą.

Ma pan ulubionych aktorów?

Tak, dają mi poczucie bezpieczeństwa. Jeżeli pracuję z aktorem, z którym miałem już do czynienia, szybciej się komunikujemy. Jeżeli mówię, żeby "zwiększył Tworki", on wie, że chodzi o przesunięcie akcentu w kierunku szaleństwa. Nowym muszę poświęcić więcej czasu. Ale biorę od nich energię, bo cały czas potrzebuję dopływu świeżej krwi. Przed zdjęciami praca polega na tym, żeby przegadać motywacje postaci i stany, w których się znajduje w danym momencie. Rzadko robię próby. Lubię iść na plan i nie wiedzieć wszystkiego. Bo jak będę wiedział wszystko, to znaczy, że już mogę uczyć w szkole filmowej. Ale nie szukam chaosu, tylko świeżości.

Czego pan oczekuje od aktorów?

Prawdy. A prawda jak dupa, każdy ma swoją. Co innego będzie prawdą dla pani, co innego dla mnie. I to w kinie jest piękne – każdy może znaleźć coś dla siebie. Aktorów mógłbym podzielić na analitycznych i takich, dla których najważniejsza jest intuicja i emocje. Ale pracowałem z wieloma, którzy są analityczni w okresie przygotowawczym, a na zdjęciach zostawiają emocje, stają się postacią. Dla mnie połączenie analizy i emocji to wartość, może nawet wygoda, bo na planie mam mniej pracy. Ale nie jest niezbędne. Na ekranie i tak liczą się emocje.

Jest pan introwertykiem?

Tak.

A w pracy tyle kontaktów z ludźmi...

Na planie czuję się dobrze, lubię pracę. Ale dobrze czuję się też w montażowni i gdy piszę scenariusz. Pisanie jest rodzajem odpoczynku po zdjęciach, inne bodźce.

Balans – nie ma pan z tym problemu?

Mój psychiatra twierdzi, że nie. Ale chyba nie do końca zrozumiałem pytanie.

Praca na planie absorbuje, wymaga zanurzenia się w niej. Zastanawiam się… 

…czy to oddziałuje na rodzinę? Tak. Kiedyś mocniej, dziś mniej. Docieramy się.

Ale panu z tym dobrze?

Emocje są u mnie najsilniejsze, kiedy decyduję, o czym chcę zrobić film. Z reguły wtedy już siedzę po pachy w opracowaniach. Ale kiedy już wiem, o czym chcę kręcić, „wycinam” układ nerwowy, piszę. Uczucia schodzą na drugi plan, bo najważniejsze – wykonać robotę. Uruchomić produkcję. Potem następuje niewinny okres przygotowawczy, a później plan – i tam znów emocje wracają. U aktorów duże, u mnie trochę mniejsze. Montaż to wyciszenie i finał. Tak się rozkładają uczucia przy pracy. Bardziej sinusoida niż linia ciągła.

Kiedy jest pan najtrudniejszy?

Na początku. Kiedy piszę, wybieram historie i czytam relacje. Tylko "Drogówkę" napisałem szybko, w trzy miesiące, i nic mnie ten film emocjonalnie nie kosztował, bo niczego nie musiałem dokumentować.

Jeśli film pana nie kosztował, jest pan z niego zadowolony?

Każdy film, "Drogówkę" też, napisałem, nakręciłem i zmontowałem najlepiej, jak potrafiłem. Ale po premierze nie oglądam swoich filmów, bo zdaję sobie sprawę, że to czy tamto w każdym chciałbym poprawić. Trzeba myśleć o tym, co przed nami.

Już pan nie robi reklam i seriali?

Kiedy przyjechałem do Warszawy, pracowałem jako operator programów telewizyjnych, robiłem teledyski, a potem nakręciłem teatr telewizji "Małżowina" i poszło. Ale żeby się utrzymać, trafiłem do serialu "Na Wspólnej". Spotkałem tam superludzi i bardzo chciałbym wyreżyserować jakiś pięćsetny albo tysięczny odcinek. Ale wtedy, 20 lat temu, założyłem, że będę pracował sześć miesięcy w roku, a kolejne sześć przeznaczę na swoje projekty. Byłem konsekwentny. Pamiętam, że pojawiła się możliwość formatowania (produkcji podobnego serialu z tamtejszymi aktorami – red.) w Moskwie. Teraz jeździłbym lincolnem ze złotymi klamkami, ale pewnie nie miałbym wątroby – oni jednak piją więcej niż my. Poza tym gdybym wtedy wyjechał, nie nakręciłbym żadnego filmu. 

Tekst ukazał się w magazynie Twój STYL nr 06/2022
Więcej na twojstyl.pl

Zobacz również