Poznaj siebie

Nie musisz być wyjątkowa, by błyszczeć na Instagramie! O potędze samoakceptacji

Nie musisz być wyjątkowa, by błyszczeć na Instagramie! O potędze samoakceptacji
Fot. imaxtree

Mówi się, że profile w mediach społecznościowych to nasza wizytówka. Ale tyle w nich prawdy, co w reklamach. Zaglądamy na FB czy IG i myślimy: „Ja tu nie pasuję. Muszę mieć więcej sukcesów, barwne życie, być wyjątkowa...”. Deszcz lajków nie sprawi, że polubisz siebie. Możesz to osiągnąć, gdy zaakceptujesz, że jesteś zwyczajna. I właśnie to jest OK! – mówi Natalia de Barbaro, psychoterapeutka, autorka aktualnej książki "Czuła przewodniczka".

Wieczorami przeglądam profile znajomych na Instagramie. Ależ mają pasje! Boks tajski, windsurfing, w wolnych chwilach pieką wymyślne ciasta z przystojnymi partnerami... Wszyscy są wyjątkowi! Ja się taka nie czuję. Czy dziś każdy powinien być „special”?

Martha Graham, amerykańska tancerka i choreografka, powiedziała swojej uczennicy: „Pamiętaj, że w całej historii świata tobą jesteś tylko ty, jedyna, niepowtarzalna energia. Jeśli nie podołasz zadaniu wyrażenia jej, zostanie stracona”.

Wierzę w ten rodzaj wyjątkowości każdego z nas. By ją zamanifestować, trzeba jednak wykonać pracę... bycia sobą. Nikt nie może nas wyręczyć. Wielu ludzi niestety nawet nie rozpoczyna tej misji, próbując być „special”.

Skutkuje to czymś odwrotnym – zamieszczanymi na Facebooku zdjęciami z ustami złożonymi w „rybkę” lub „dzióbek”.

 

Pomyślałam o zdjęciu z Wigilii, które wrzuciłam na IG. Wykadrowałam je, przepuściłam przez filtr. Jest idealne. Ale tylko ja wiem, jak wyglądała ta Wigilia: córce nie podobała się sukienka w cekiny, więc biegała w samych rajstopach, syn płakał. Na zdjęciu tego nie widać, ale dostałam sporo lajków.

Cieszę się, że pani o tym szczerze mówi. Słyszę od kobiet podobne historie. Widzę tu kilka problemów. Patrzymy na zdjęcia znajomych i wierzymy w nie, bo nie wiemy, w jakich sytuacjach powstały. Ludzie nie chwalą się prawdą o codzienności. W kontakcie z ich wyidealizowanym światem rodzi się w nas pytanie: „Co jest ze mną nie tak? Inni tacy piękni, wciąż szczęśliwi, robią wyjątkowe rzeczy, a ja kłamię i udaję wyjątkową”.

Kolejna sprawa to migotanie lajków, serduszek. Zbieramy je za te podrasowane fotki, ale na głębszym poziomie nas nie cieszą, bo czujemy się oszustami, którzy w „klubie pięknych i wybitnych” znaleźli się przypadkiem. Zamiast czuć się częścią „idealnej” społeczności, odczuwamy samotność.

Trzeci problem, może najpoważniejszy: pragnąc pokazać się jako ktoś „special”, sami sobie udowadniamy, że coś jest z nami nie tak. Bo może zdjęcie z pani Wigilii, to oryginalne, bez kadrowania i filtrów, było całkiem fajne? Ale pani je przepuściła przez filtr, uznając, że twarz jest „zbyt czerwona” itp. Po korekcie fotografia wydawała się atrakcyjniejsza i teraz już pani zapamięta: „Mam czerwoną twarz, trzeba to tuszować”.

 

Jest coś złego w tym, że chcę wyglądać ładniej na zdjęciach?

Nie, jestem zwolenniczką tego, by uczynić siebie i swoje życie lepszym.

Dobrze, że chcemy wyglądać młodziej, być sprawniejsze. Mówię jednak o tym, że poprawiamy nie tylko zdjęcia, ale i swoje życie, opisując je publicznie niezgodnie z rzeczywistością, by zdobyć lajki. A jednocześnie czujemy, że one nie są tak naprawdę dla nas, tylko dla tej wykreowanej, lepszej „ja”, która...nie istnieje.

Kiedyś zobaczyłam w sieci zdjęcia koleżanki. Świetnie się prezentowała. Też lubię dobrze wyglądać, zapytałam, jakich kremów używa. Okazało się, że używamy podobnych, ale u siebie takich efektów nie zaobserwowałam. Gdy spotkałyśmy się, przyznała, że koryguje wszystkie publikowane fotografie w programie graficznym. Jeśli korygujemy każde zdjęcie, na którym jesteśmy, bo żadne nam się nie podoba, coś jest nie tak. Zawsze gdy ulegamy pokusie przepuszczenia zdjęcia przez filtr, mówimy samym sobie: nie.

 

Skala zjawiska jest gigantyczna. Obliczono, że młodzi ludzie do końca życia zrobią sobie około 25 tysięcy selfie! Większość będzie „udoskonalana”. Na każdym w centralnym miejscu znajdzie się pokaźnych rozmiarów twarz fotografującego. Czy to nie zniekształci ich obrazu świata? W centrum wszystkiego zawsze ja, ja, ja, a potem długo nic.

Zniekształci – w świecie zdominowanym przez selfie wszystko inne staje się tłem: ludzie, krajobrazy, inne sprawy, kultury.

Co jest najdziwniejsze? Że pogoń za lajkami i serduszkami w karykaturalny sposób odzwierciedla jedno z naszych pragnień i niezaspokojonych potrzeb – miłości. Potrzebę, by ktoś mnie zauważył, powiedział: lubię cię, jesteś w porządku taka, jaka jesteś. Ale w cyfrowej studni nie ma i nie będzie wody.

Kiedy dla lajków udajesz, że twoje życie jest wyłącznie piękne, i stajesz się reklamą siebie, dajesz sobie sygnał, że ty prawdziwa nie jesteś okej. Zróbmy ćwiczenie: niech sobie pani teraz wyobrazi, że absolutnie wszystko jest w pani życiu wystarczające. Pani twarz, ciało, praca, partner, dom, dzieci, hobby, samochód, znajomi.

 

Wyobrażam sobie i coś mi się wydaje, że nie tylko nie obrabiam zdjęć tych wszystkich wspaniałości, ale też rzadko je publikuję. Po prostu cieszę się swoim życiem.

Właśnie! Jestem w porządku z moim za długim nosem... No i proszę, sama to zrobiłam, powiedziałam o „za długim nosie”, a on po prostu jest długi. To moja cecha. Jeśli jestem dla siebie wystarczająca, po co miałabym się siebie czepiać? Wrzucać zdjęcia w jakieś filtry i je udoskonalać.

I tu dochodzimy do paradoksu: nie akceptujemy siebie, dlatego pragniemy być wyjątkowi w oczach innych, żeby oni nas pokochali. Wtedy będziemy mogli przejrzeć się w ich pełnych zachwytu oczach. To prawdziwy powód, dla którego najczęściej gonimy za lajkami.

Ale sprawa jest beznadziejna, bo one nigdy nie dadzą nam tego, czego nam brakuje, czyli zgody na siebie, na to, że jestem zwyczajna i zarazem jedyna w swoim rodzaju. W pięknym wierszu "Miłość" Czesław Miłosz napisał: „Miłość to znaczy popatrzeć na siebie/ Tak jak się patrzy na obce nam rzeczy/ Bo jesteś tylko jedną z rzeczy wielu”. Tak, jestem jedna z wielu, ani gorsza, ani lepsza. I to jest w porządku. Takie podejście jest cenne, bo przestaniemy się sobą kompulsywnie zajmować. I zostanie nam sporo przestrzeni, by zająć się wszystkim naokoło.

 

Pachnie to kapitulacją. Jestem zwyczajna, po co mam się starać? Poleżę w łóżku, niech świat płynie dalej.

Nie o tym mówię. Bliska mi jest teoria Carla Gustava Junga, który pisał, że w świecie przeplatają się dwie energie: kobieca i męska.

Chodzi o dwa sposoby funkcjonowania, jin i jang. „Męski” to osiąganie, dążenie do celu, parcie do przodu, w górę. „Kobiecy” to bycie tu i teraz, doświadczanie podróży bez określania celu i bez oceniania. Każdemu potrzebne są obie energie w równowadze, ale niewielu osobom udaje się to osiągnąć, bo częściej poddajemy się kulturowemu działaniu energii męskiej.

Nie namawiam nikogo do osuwania się w marazm, ale byłoby dobrze, gdybyśmy, zamiast poświęcać cały czas na wyścig i zdobywanie, czasem pomieszkali w swoim życiu i porzucili zawody w konkurencjach, których wyniki są w gruncie rzeczy naszej duszy obojętne.

 

„Wstać rano, zrobić przedziałek i odp… się od siebie” – to był przepis na dobre życie profesora Wiktora Osiatyńskiego.

To dla wielu kobiet trudne do zrealizowania. Mówię celowo o kobietach, bo z nimi od lat pracuję i wiem, jak potrafią być wobec siebie krytyczne. W książce "Czuła przewodniczka" opisałam trzy role, w które wchodzimy w życiu: Potulna, Męczennica i Królowa Śniegu. Ta ostatnia uosabia „męską” energię, tyle że w karykaturalnej formie. Zmusza nas, byśmy parły do sukcesu, realizowały kolejne zadania, oczywiście w pełnym makijażu i z nienaganną fryzurą. Kiedy o tym myślę, czuję żal.

Wiele kobiet – spotykam je na warsztatach Własny Pokój i podczas sesji coachingowych – przeżywa życie jakby cudze. Takie osoby nie meblują domu zgodnie ze swoimi upodobaniami, tylko tak, jak jest w modzie.

Reszta podobnie: praca, znajomi, zagraniczne wakacje, na które się wyjeżdża, bo wszyscy tak robią. Taka kobieta jest skupiona na aprobacie innych – cała na zewnątrz. Przed poczuciem porażki chwilowo ratują selfiki i lajki. Mam ochotę powiedzieć: „Nie stawiłaś się na własne życie. Nie szkoda ci?”.

 

W książce zadaje pani pytanie: co się dzieje z naszym smutkiem, złością, gdy nieustannie nosimy na twarzy przyklejony uśmiech, który tak dobrze wypada na IG, choć wcale nie jest nam wesoło.

Te emocje nie znikają. Niewyrażone zostają w środku i zachowują się jak dzieci same w domu. Rozrabiają. Czasem przez to stajemy się rozgoryczeni, cyniczni albo pełni pretensji do świata. Bo nie wypełniamy najważniejszego zadania: nie jesteśmy sobą. Nie mamy w zwyczaju pytać: czy to jest moje? Czy posada pani dyrektor jest moja? Nie chodzi o to, czy dobrze zarabiam, ale czy to, co robię, mnie buduje, czy niszczy? Czy modne szpilki, wakacje w Meksyku to coś, co mnie karmi czy wyjaławia?

Nie ma znaczenia, że wszyscy mi zazdroszczą. Najważniejsze pytanie brzmi: czy ja tego chcę? Bycie „special” nie jest jedynym scenariuszem na życie. Chroniczny smutek, złość, frustracja, stres – to często wskazówki i światełka alarmowe. Sygnalizują, że zbaczasz z kursu.

Suficki poeta Rumi pisał w "Otwartym sekrecie": wszyscy jesteśmy niedoskonali, zmagamy się, idzie nam różnie. Ktoś pyta, jak się mamy, mówimy, że wspaniale. A może warto powiedzieć: „normalnie”. Byłam dzisiaj złośliwa, zawistna, obijałam się, a moje dziecko nie zda do następnej klasy. Jak więc leci? Tak jak tobie. Różnie. Zwyczajnie.

 

Czasem myślę, że gdy mamy problem z zaakceptowaniem siebie zwyczajnych, dzieci mogą pomóc. Widzą nasze braki i mimo to nas kochają. My też widzimy ich wady, a i tak są dla nas najwspanialsze.

To prawda. Mój syn, dziś siedemnastoletni, był jednym z najlepszych nauczycieli, jakich miałam. Dawał mi do zrozumienia, że nie zamierza być prymusem na żadnym etapie edukacji. Ma wiele talentów, ale nie takich, za które dostaje się piątki w szkole. Nie dało się na niego projektować niezrealizowanych ambicji, bo on tylko chciał być sobą. Bałam się, że „zmarnuje sobie życie”.

W chwili desperacji sięgnęłam po książkę Jespera Juula "Nastolatki" i odkryłam ważną prawdę: w zaufaniu do dziecka nie chodzi o to, by ono stało się w przyszłości takie, jak ja chcę, lecz żeby stało się takie, jak ono chce. Nauczyłam się wierzyć, że syn wie lepiej niż ja, jak do tego dojść, nawet jeśli doraźnie popełnia błędy.

Przestałam walczyć, żeby było „po mojemu”. Trudna lekcja, ale ważna. Wielokrotnie w jej trakcie syn konfrontował mnie z moją wewnętrzną prymuską: tą, która wie, co cenią inni, i za wszelką cenę stara się ich zadowolić. W efekcie zgodziłam się na to, jaki jest on, ale i na to, jaka jestem ja prawdziwa.

 

Wielu z nas ma rodziców, którzy nigdy w pełni nas nie zaakceptowali, wciąż chcieli, byśmy się zmienili. Może dlatego tak łakniemy lajków i chcemy „formatować” dzieci.

Jeśli spojrzy się wstecz, za każdą matką, ojcem, którzy nie umieli zachęcić dziecka do wykonania ważnej pracy bycia sobą, stoją rodzice z deficytami. Ktoś nie dał, bo jemu nie dano.

Ważne jest zrozumienie faktu, że mieliśmy jednak łatwiej niż rodzice. To pozwala spojrzeć na nich z empatią. Niektórzy kończą ewolucję relacji z rodzicami, na stacji „łaskawe wybaczenie”. Ale to ślepy zaułek. Byłoby lepiej, gdybyśmy dotarli do stacji „wdzięczność”.

Oczywiście jeśli się miało w miarę fajnych rodziców, jest to o niebo łatwiejsze niż wtedy, gdy w rodzinie nie było odczuwalnej miłości, że już o przemocy nie wspomnę.

 

Moja przyjaciółka miała trudną relację z mamą. Po jej śmierci znalazła jedyne zdjęcie, na którym mama jest beztroska i roześmiana. Postawiła je na honorowym miejscu – taką chce ją pamiętać. Żeby złe wspomnienia zblakły, a zostało poczucie, że mama ją kochała.

Coś fantastycznego. Viktor E. Frankl, psychiatra i terapeuta, napisał w książce "Człowiek w poszukiwaniu sensu": „Między bodźcem i reakcją jest przestrzeń: w tej przestrzeni leży wolność i moc wyboru naszej odpowiedzi”. Miałam kiedyś klientkę, przyszła do mnie z tymi samymi pytaniami, jakie zadaje sobie większość kobiet: czy jestem wystarczająco dobra? Czy nie powinnam być lepsza, bardziej wyjątkowa? Pod spodem, jak prawie zawsze przy takich dylematach, była wątpliwość: czy byłam kochana? Po kilku spotkaniach powiedziała, że miała sen. Przyśniło jej się dzieciństwo, wszystko było tak, jak w rzeczywistości, z jednym wyjątkiem. W tym śnie czuła się szczęśliwa, wiedziała, że jest kochana. Stało się dla mnie jasne, że klientka dotarła do stacji końcowej. Wybrała inną odpowiedź na ten sam bodziec – i to przyniosło jej spokój, zgodę na siebie. Polecam mądre ćwiczenie: zamiast pstrykać kolejne fotki na Insta, kupmy pięć ramek. I wybierzmy do nich zdjęcia, które będą inną odpowiedzią na naszą dotychczasową opowieść o sobie, rodzicach, naszym życiu.

 

Mam na ścianie takie zdjęcia. Jedno przedstawia mnie w wieku trzech lat na drabinkach –wiszę głową do dołu. „Nigdy niczego się nie bałaś”, powiedziała o tym zdjęciu moja mama. Chcę nadal być taka.

 

No pewnie jakiś tam strach nieuchronnie się w pani pojawiał, ale fajnie, że mama widziała w pani dużo odwagi.

Warto znaleźć kilka zdjęć ze swojego życia, na których my i nasi bliscy przypominamy samych siebie w dobrych i złych chwilach, bez ściemy, ale serdecznych. Nie te wyszczerzone buźki, tylko jakieś zwykłe sytuacje, które pokażą, że nasze życie nie było tylko chłodne albo fasadowe, ale że istniało w nim też dużo dobrego.

Jednak nie wrzucajmy ich do mediów społecznościowych. Powieśmy tam, gdzie codziennie będziemy je widzieć. Nie spadnie na nas deszcz serduszek, ale dzięki nim przypomnimy sobie, że duża część naszego życia była zwyczajnie OK.

 

Tekst ukazał się w magazynie Twój STYL nr 03/2021
Więcej na twojstyl.pl

Zobacz również