W rodzinie uczyli A szanować wartości. Dziś, gdy światem często rządzi chciwość i marketing, nie wszyscy podzielają jej zasady. Anna Dymna się nie przejmuje. Uczciwość, prawda i pomoc innym nadaje jej życiu sens. Czy z tak idealistycznym podejściem można uniknąć frustracji? Można, jeśli ma się dystans. Do siebie i świata. Od niej można się go nauczyć.
Twój STYL: Warto było zagrać otyłą, przykutą do łóżka śpiewaczkę operową w "Wielkiej wodzie"? Hejt się posypał na Dymną, że gruba, stara, zaniedbana…
Anna Dymna: Czy warto? Na taką rolę się czeka. To bardzo ważny temat i rzadkie wyzwanie. Wymaga wysiłku i odwagi, ale tego uczę się przecież całe życie. Kiedy Janek Holoubek zaproponował mi tę rolę, byłam szczęśliwa, że mi zaufał. Bałam się tylko, że moja alergiczna skóra nie wytrzyma charakteryzacji. Dostałam w klinice specjalną osłonę i zaryzykowałam. Gdy pierwszy raz zobaczyłam swoją nową twarz i figurę, sama się przestraszyłam. A hejt? To element mojego zawodu i choć czasem przykro, spokojnie robię swoje.
Ile trwało „dorabianie” pani ciała podczas charakteryzacji?
Podobno przed każdym ujęciem musiała być tworzona od początku. Charakteryzacja zabierała około pięciu godzin. Trzeba było najpierw zrobić odlew twarzy, wyprodukować cieniutkie sztuczne skóry na każdy dzień zdjęciowy. Twarz była jednorazowego użytku. Trzy charakteryzatorki, wspaniałe artystki – Eliza, Jamajka i Zuzia – zaczynając od dolnej powieki, przyklejały mi przygotowaną skórę aż do ramion, precyzyjnie ją deformując, koloryzując. Siedziałam bez ruchu i tylko czasem robiłam kilka skłonów, bo kręgosłup mi się buntował. Przychodziłyśmy na plan o świcie, przed całą ekipą. Ale warto było.
Takiej metamorfozy nie przeszła pani w żadnej z ról. Jakie to uczucie zobaczyć siebie zmienioną nie do poznania?
To wymagało cierpliwości i odwagi, tak po ludzku. Przewidywałam reakcje niektórych widzów. Znam je od lat. Odwagi i dystansu do siebie uczyłam się od mistrzów, od Kazia Kutza, Jerzego Jarockiego, Janusza Majewskiego, Jurka Treli. Najważniejszy był dla mnie problem, jaki porusza ta rola. Rzadko rozmawiamy o losach starych artystów. Przez lata oklaskiwani, nagradzani, wielbieni nagle gdzieś znikają. Często chorzy, słabi, bezradni, zdeformowani przez przemijanie, w zapomnieniu i samotności przeżywają ostatnie lata życia. Jak moja bohaterka, wstydzą się siebie. Świat pędzi jak oszalały. Coraz szybciej zapomina się o autorytetach i mistrzach. Nie szanuje się starych ludzi, nie ceni się ich mądrości życiowej. Często czują się jak niepotrzebny balast. Od dziecka byłam uczona szacunku do starego człowieka, jego doświadczeń i życiowej mądrości. Byłam zdumiona, słysząc, że dla niektórych stare jest brzydkie i zawadza tylko. Pamiętam babcię: dla mnie była piękna, miała najpiękniejsze zmarszczki świata. Od starości, kalectwa, choroby odruchowo odwracamy dziś głowę.
Niektórzy mówią, że to efekt wrażliwości na cierpienie.
Mówią, że to prawidłowy i zrozumiały odruch. Może tak. Ale wszystko się zmienia, gdy sam cierpisz i ktoś się od ciebie odwraca. Wtedy nie nazywasz tego wrażliwością. Szanuję Jana Holoubka za to, że poruszył problem samotności artystki, która zrobiła karierę, a nie zadbała o miłość, bliskie relacje. Tak bywa w artystycznych zawodach: starzejemy się, tyjemy, nagle tu nam coś wisi, tam się marszczy, więc przestajemy się fotografować, występować publicznie i zamykamy się w domu. Gdy przychodzi choroba, samotność, odcinamy się od świata. Kobieta, którą zagrałam, sama skazała się na samotność, powtarzała: "Wolę umrzeć, niż pokazać się ludziom. Co by powiedzieli? Co by napisali?".
Rozumie pani wstyd kobiety, którą pani zagrała. A przecież pani doświadczenia i postawa życiowa są zupełnie inne.
Rozumiem ją doskonale. Ale tylko raz przeżyłam chwilę wstydu. Miałam 34 lata, gdy urodziłam dziecko. Do siódmego miesiąca grałam jeszcze w filmie u Jerzego Hassa i nikt nie dostrzegł, że jestem w ciąży. Aż tu nagle na finiszu przytyłam 32 kilogramy. Pierwszą rolę po urodzeniu dziecka zaproponował mi Kazio Kutz, w dodatku u boku mojego ukochanego aktora Janusza Gajosa. Szłam na próbę w panice: „Przecież oni nie mają pojęcia, jak ja teraz wyglądam!”. Nie wiedziałam, jak się zachować. Wydawało mi się, że jestem gruba i wstrętna. Pierwszy raz pracowałam z Kutzem. Po przywitaniu przy wszystkich Kaziu uśmiechnął się i z zachwytem powiedział do mnie: „Ania, ale cię ta ciąża do ziemi przygięła. Cyce masz, dupę masz, wreszcie baba jesteś, no super”. A kiedy usłyszałam w głośniku: „Stara, gruba Żydówa na plan!”, Henio Bista, który też tam grał, jęknął z zazdrości: „Ty, on cię od razu polubił”. I wtedy cały wstyd ze mnie wyparował. Pomyślałam: „Boże, przecież takie kobiety też istnieją i są potrzebne”. Oczywiście, straciłam wtedy część widzów. Dostawałam listy, niektóre niewybredne: „Zrób sobie operację, bo podbródek ci wisi…”, „Ja sobie nie życzę, żeby taką aktorkę oglądać…”, "Pani ma obowiązki wobec widzów, pani miała być zawsze piękna i młoda…".
Pomijając kulturę autorów, trudno pojąć takie oczekiwania.
A ja się tym ludziom nie dziwię. Na ich oczach z Ani Pawlaczki, Marysi Wilczur, Barbary Radziwiłłówny zmieniałam się w Bayerową z "Ekscentryków". Filmy "Nie ma mocnych", "Janosik" czy "Znachor" wciąż są puszczane w telewizji, więc kontrast jest tym większy". Idę ulicą, a ktoś woła: „Jezus Maria, ale się z pani porobiło. Kiedyś była pani taka ładna!”. Zdarzyło mi się też usłyszeć: "Zapyziały misiu, nie żryj tyle", albo: "K..., cożeś ty w nocy robiła, że tak wyglądasz! Wczoraj żem cię widział w filmie, ładna byłaś, a dziś co?!".
To bardziej boli, oburza czy śmieszy?
Jak ktoś tak innych traktuje, musi być nieszczęśliwym człowiekiem i należałoby go przytulić. Miłe to nie jest, ale uśmiecham się, przepraszam i idę dalej. Dystansu do siebie i tego, co naprawdę ważne, uczę się całe życie. Od Krzysia Kolbergera nauczyłam się pokory i cierpliwości. I te wszystkie uwagi staram się traktować jako... życzliwe spostrzeżenia. Niezależnie od intencji autorów. Sama czasem widzę kolegę i myślę: „Ale się zmienił?”. Przecież wszyscy się starzejemy. Kiedyś miałam 27 lat, dziś mam 72. Wyglądam, jak wyglądam. W konkursach piękności nie startuję. Dla mnie ważniejsze jest, że mogę czuć się szczęśliwa, że ktoś wciąż mnie potrzebuje. Nie mam ambicji, by być wiecznie piękna, szczupła i młoda, więc nie rani mnie, gdy ktoś zauważa, że taka nie jestem. Piękno warto znaleźć w sobie. Im głębiej go poszukamy, tym bardziej będzie odporne na upływ czasu i krytykę.
Co dało pani taki dystans do siebie?
Dawno temu Wiesio Dymny, idąc ze mną ulicą Karmelicką w Krakowie, zatrzymał się i powiedział, a wtedy byłam młodziutką studentką szkoły teatralnej: „Aniczka, pamiętaj, jak będziesz znaną aktorką, czego ci życzę, ludzie będą o tobie dziwne rzeczy mówić, powymyślają niestworzone historie. Nigdy nie dementuj niczego, tylko ze zdziwieniem powiedz: »Naprawdę? Nie wiedziałam«. Podziękuj i uśmiechnij się”. Wiesiowi za te słowa jestem wdzięczna do dziś. Wielokrotnie stosowałam tę radę i wiem, że się sprawdza. Piotr Skrzynecki mówił: „Ania, nie daj się wsadzić w żadne gówno. Jesteś od chodzenia po pachnących łąkach. Błoto omijaj”. Nauczył mnie, że warto się spalać w walce o coś, co ma znaczenie. Wyłącznie. Przypominam to sobie, gdy doświadczam hejtu. Czasem słyszę zarzut: wszystko odpuszczasz. Nie odpuszczam, tylko wiem, że więcej zyskam, nie kopiąc się z koniem.
Cały wywiad można przeczytać w majowym wydaniu Twojego STYLu.