Dla fanów Wesa Andersona "Asteroid City" był najbardziej wyczekaną produkcją sezonu, a dla tych, którzy przygodę z dziełami reżysera jakimś cudem mają jeszcze przed sobą, będzie na pewno najbardziej znaczącym kinowym doświadczeniem ostatnich lat!
Trudno powiedzieć, co w „Asteroid City”, czyli najnowszej produkcji Wesa Andersona hipnotyzuje bardziej: czy absolutnie urzekająca i nieco absurdalna historia czy może... wszystko inne? Jak to niego bywa, to drugie, czyli doskonała, nieporównywalna z niczym innym warstwa estetyczna filmu i silny walor humorystyczny, całkowicie zawłaszczają pierwszy plan.
Akcja filmu toczy się w wymyślonym miasteczku pośrodku pustyni, którego centralnym punktem jest krater po planetoidzie, która spadła na ziemię. To tam przecinają się losy pozornie niezwiązanych ze sobą postaci: młodych odkrywców, zapalonych naukowców oraz… kosmity.
Ich losy obserwujemy w uroczych, niezwykle plastycznie ujętych przez reżysera realiach lat 50. XX i w nawiązaniu do dalekiej przeszłości. Chodzi o cyklicznie upamiętniane przez mieszkańców miasteczka i przyciągające pasjonatów tematu uderzenie asteroidy, które miało mieć miejsce w 3007 roku p.n.e. i które z niewielkiego Asteroid City uczyniło prawdziwą mekkę.
Choć zdarzenie było doniosłe i pozostawiło w miasteczku definiujący je ślad, sam meteoryt był zadziwiająco niewielkich rozmiarów – wprost przeciwnie niż zdziwienie i konsternacja zebranych na dorocznym konwencie, kiedy okazuje się, że został skradziony i to nie przez przez byle kogo, ale wspomnianego wcześniej przybysza z kosmosu.
Bardziej jednak niż postać kosmity, w filmie zastanawia co innego. Uczestnicy tamtejszej rzeczywistości żyją w świecie realnym zupełnie pozbawionym swojego wirtualnego odpowiednika, a niespieszne tempo akcji prowadzone w przyjemnym w odbiorze, lekko hipnotyzującym rytmie sprawia, że film pochłania się z niewypowiedziana wprost przyjemnością.
Uwadze widza nie umyka także obsada: w głównych rolach podziwiamy całą plejadę gangu Andersona: Scarlett Johansson w roli gwiazdy filmowej, Jasona Schwartzmana jako pogrążonego w żałobie fotografa, Toma Hanksa w roli jego teścia czy Tildę Swinton jako naukowczynię – a to dopiero początek długiej listy.
Drugą płaszczyznę wydarzeń – bo chyba nikt ni spodziewał się, że Anderson poprzestanie na jednej warstwie tworzonego przez siebie obrazu - stanowi brodwayowka scena, będąca swoistą sztuką w sztuce, znaczeniową matrioszką (tutaj głównej role odgrywają Adrien Brody i Edward Norton). To tak, za pomocą licznych symboli i metafor, Wes Anderson zgrabnie buduje drugie dno „Asteroid City”.
Co sprawia, że – jak mówi się od momentu pojawienia się jego zapowiedzi – „Asteroid City” to najlepszy, najbardziej znaczący film reżysera? Ta wielość znaczeń i swoboda w przyczynowo-skutkowym prowadzeniu akcji sprowadza się właściwie do jednego: opowieści o pożegnaniach, stracie.
Bohaterowie przeżywają je dosłownie (śmierć żony fotografa, która osierociła trzy córeczki czy zniknięcie asteroidy), ale też w wymiarze symbolicznym, żegnając się z młodzieńczymi złudzeniami i wyobrażeniami na własny temat.
Widzów z pewnością dopada też nostalgia za minionym, w pewnym sensie jednowymiarowym światem tu i teraz. Tym pozbawionym technologii, która – czy tego chcemy czy nie – okrada nas z przeżywania chwili obecnej na rzecz jej dokumentowania. I tym, który, nawet jeśli zupełnie go nie rozumiemy, pozwala trwać w nim bez lęku.