Mamy z Maciejem tych samych przyjaciół od czterdziestu lat. Poznaliśmy się w liceum. Chodziłam z Adamem i Gosią do jednej klasy, Maciej do klasy równoległej. Jeździliśmy razem na wakacje, ferie i wypady weekendowe – jako uczniowie i studenci. Jako młode małżeństwa i rodzice kontynuowaliśmy tę tradycję, dodając do niej co piątkowe spotkania u nich albo u nas. A gdy nasze dzieci uznały, że wolą same organizować sobie czas wolny, my nadal się spotykaliśmy. Przyzwyczajenie jest drugą naturą człowieka.
Z okazji trzydziestej piątej rocznicy ślubu ci wierni przyjaciele wręczyli nam prezent w postaci niewielkiej kartki.
– Bardzo... ładna kartka – zauważyłam ostrożnie. – Nic nie szkodzi, że trochę zapisana – zaśmiałam się i odczytałam na głos tajemnicze słowa: – „Madame Kamila. Drugi piątek miesiąca. Tuż po zachodzie słońca”. Brzmi intrygująco, ale doprawdy... nie trzeba było...
– Wystarczyłaby jakaś butelczyna – mruknął Maciej.
– To pomysł żony, nie mój! – zastrzegł się Adam. – Uparła się, żeby zamówić wam wizytę u wróżki.
– Że co? – Zrobiłam wielkie oczy.
– Madame Kamila wróży z kart tarota – wyjaśniła Magda.
– Drugi piątek miesiąca…? – Uniosłam brwi.
– Ten, co będzie. Miesiąc ten, co jest – uściśliła przyjaciółka.
– Tuż po zachodzie słońca, czyli…? – dopytywałam dalej.
– Około szesnastej – doprecyzowała Magda. – Nie musicie dziękować.
– Odbiło wam – skomentował mój małżonek z właściwym sobie wdziękiem. – Jako sceptyk z przekonania nie wierzę w coś takiego jak wróżenie z dłoni, kart czy czarodziejskiej kuli.
Wyglądało, że wołami go tam nie zaciągną.
– Ale ja nigdy nie byłam u wróżki! – jęknęłam. – Jestem ciekawa, jak będzie. Co ci szkodzi pójść? Chyba że się boisz... – Uśmiechnęłam się.
Powiedz Maciejowi, że się boi, odzew gwarantowany.
Mało się nie spóźniliśmy, bo samochód nie chciał odpalić. Ostatnio w ogóle wiodło nam się średnio. Firma Macieja chyliła się ku upadkowi, u mnie strajkowała wena twórcza – bo do zarobkowego szycia też potrzeba weny – kot się zbiesił i gryzł, zamiast mruczeć, dzieciaki bezczelnie i nagminnie podrzucały nam potomstwo, a wnuczki całą swą inteligencję wykorzystywały na doprowadzanie mnie do szału. Wizyta u wróżki nie mogła chyba pogorszyć sytuacji...
Chatką na kurzej łapce okazała się wolnostojąca willa otoczona uśpionym na zimę ogrodem.
– Byliśmy umówieni na... – zaczęłam, gdy drzwi się uchyliły.
– Chodźcie za mną – padło krótkie zaproszenie, po czym kobieta natychmiast wycofała się w głąb domu.
Spojrzeliśmy z Maciejem po sobie.
– Raz kozie śmierć – szepnęłam i pospiesznie ruszyliśmy za gospodynią.
Zatrzymaliśmy się przed drzwiami na końcu długiego korytarza.
– Które z was pierwsze? – spytała Madame.
– Ja – odparł bez entuzjazmu Maciej.
– Poczekaj tu. – Gospodyni wskazała mi palcem krzesło. – A ty chodź. – Kiwnęła tymże palcem na mojego męża.
I zniknęli za drzwiami.
Nie wiem, czego się spodziewałam, przychodząc tutaj. Siwej staruszki z czarnym kotem na ramieniu? Wiszących pod sufitem pajęczyn i nietoperzy? Cóż... Nie było ani kota, ani kurzu, ani atmosfery. Było twarde krzesło, nudna tapeta na ścianach i półeczka z kobiecymi pismami, starymi. Nasza gospodyni – w dżinsach i czarnym golfie, z krótkimi wiśniowymi włosami i kolczykiem w nosie – siliła się na młodzieżowy styl, również w zachowaniu, skoro bez żadnej żenady mówiła do nas per ty. Niemniej fakt, że nie umiałam odgadnąć jej wieku, budził niejakie nadzieje.
Maciej wyszedł po godzinie. Wchodził skrzywiony, wyszedł uśmiechnięty. Hm... Już nie mogłam się doczekać, co ja usłyszę.
Zaczęło się nieźle. W pokoju Madame odczułam to, czego mi brakowało od samego początku – odrobinę magii. Niewielki pokoik przesiąknięty był zapachem kadzidła, panował w nim półmrok i artystyczny nieład. Oko przyciągały tajemnicze bibeloty i dziwne akcesoria, skręcony korzeń drzewa, ogromna muszla... Oraz mnóstwo książek. Najróżniejszych. Jedynym pustym miejscem był stół. Leżała na nim tylko zużyta talia kart do tarota. Madame siedziała w jednym fotelu, ja zajęłam drugi.
Trudno mi w paru słowach ująć wszystko, co mi powiedziała; zajęło jej to przecież godzinę. Wiem, że poruszałyśmy tematy, które najbardziej mnie dotykały i martwiły. Uspokoiła mnie, że wszystko się ułoży: wena wróci, fortuna wreszcie się uśmiechnie, dzieci zmądrzeją i może nawet okażą wdzięczność za pomoc, a wnuczki zaczną słuchać, co się do nich mówi.
Już w samochodzie zapytałam męża:
– I co ci wywróżyła?
– Super pomysł na interes. Jego realizacja zapewni nam dostanie życie do śmierci, nowy dom za miastem w pięknej okolicy i ekstra samochód. Starego mam się pozbyć, bo nie jest ekologiczny. A tobie?
– Krótko mówiąc, że wszystko będzie dobrze.
Od tamtego czasu minął rok. Wciąż mieszkamy w tym samym domu, upraszającym się o porządny remont. Dzieci zaszły w kolejną ciążę, wnuczęta wkroczyły w okres jakiegoś przedszkolnego buntu, kocur wyleczył depresję, ale tak przytył, że weterynarz kazał go odchudzać. Maciej zamknął firmę i założył spółkę z kolegą. Co do mojej weny na projekty patchworków przywykłam, że raz jest, a raz jej nie ma. Natomiast z umówionej i zapłaconej przepowiedni spełniło się tylko jedno: samochód zepsuł się na amen i musieliśmy, chcąc nie chcąc, nabyć nowy, by na stare lata nie odkrywać uroków współczesnej komunikacji miejskiej.
Czy mam żal, że ze wszystkich wróżb spełniła się tylko ta jedna? Czy winię kobietę o wiśniowych włosach, że mnie omamiła garścią pięknych złudzeń? Nie, bo ofiarowała mi także nadzieję. Uwierzyłam, że będzie lepiej. I nadal wierzę. Taki dar nie ma ceny.