Kameralne kino, genialne kreacje aktorskie i muzyka, która staje się najważniejszym bohaterem – to główne składowe najnowszego filmu Todda Haynesa, choć produkcja całkowicie wymyka się gatunkom, opisom i wszystkiemu, co można w jakikolwiek sposób wyskalować. To doświadczenie, które trzeba przeżyć, więc jeśli jeszcze tego filmu nie oglądaliście, to jest ten moment, w którym powinniście przestać czytać poniższy tekst.
Recenzja przygotowana przez zespół redakcyjny Międzynarodowego Festiwalu Kina Niezależnego Mastercard OFF CAMERA.
Todd Haynes dał nam takie filmy jak „Carol”, „Daleko od nieba”, czy „Idol”. Jego najnowsza „Obsesja” jest jednocześnie utrzymana w jego estetyce a zarazem tak różna od wszystkiego, co znamy. Artystyczne ujęcia i zabawy przebłyskami światła, tworzą po prostu przepiękne chwile, ale nie tylko dzięki temu dostajemy film wyjątkowy. Jego niezwykłość polega raczej na tym, czego tam nie ma – a nie ma pompatyczności, efektów specjalnych, zawiłej fabuły, czy skomplikowanych zwrotów akcji.
„Obsesja” stoi na trzech bardzo mocnych kreacjach aktorskich, zaprezentowanych przez Natalie Portman, Julianne Moore i Charlesa Meltona. Portman wciela się w rolę aktorki Elizabeth Berry, która w swoim najnowszym filmie ma zagrać Gracie Atherton-Yoo (Moore), skazaną w głośnej kilkanaście lat wcześniej sprawie. Gracie urodziła w więzieniu dziecko trzynastoletniemu wówczas Joemu (Melton). Po latach, już jako małżeństwo, tworzą rodzinę i na przekór próbują udowodnić wszystkim – a okazuje się, że także i sobie, że łączy ich miłość, a przed laty Gracie została niesłusznie skazana, gdyż to od początku była prawdziwa miłość. Oryginalny tytuł „May December” kładzie nacisk właśnie na ten aspekt filmu, gdyż to określenie na relację dwójki osób, z których jedna jest bardzo młoda, a druga zdecydowanie starsza.
Polski tytuł „Obsesja” jest jednak równie trafny, gdyż skupia się na Elizabeth, chcącej jak najlepiej zagrać Gracie. W tym celu kobieta śledzi jej każdy ruch, towarzysząc jej w codziennych czynnościach. Upodabnia się do niej we wszystkim – od koloru szminki począwszy, a kończąc na sposobie mówienia czy nawet patrzenia na Joe, który okazuje się być jej równolatkiem. Cała trójka daje nam aktorski popis, który zapamiętamy na długo i będzie on powracał jak bumerang przy każdej ceremonii rozdania najważniejszych nagród filmowych w tym roku. Z pewnością ogromne wrażenie robi Natalie Portman, na przykład w scenie z listem, wcielając się w nią i grając tak, jak sama Moore.
Najważniejszym bohaterem wydaje się być jednak muzyka, skomponowana przez Marcelo Zarvosa, która nadaje rytm całemu filmowi i z pozoru poważne sceny obraca w komiczne obrazki. Zarvos daje dowód na to, że jak istotna jest muzyka w filmie i jak może znacząco wpłynąć na to, z jakim gatunkiem filmowym mamy do czynienia. Dzięki niemu dostajemy całkowicie inne doświadczenie, inny film, do tego stopnia, że wydaje się jakby chwilami strącał on z krzesełka reżyserskiego samego Haynesa, wtrącając się w sposób opowiadania historii i dorzucając swoje muzyczne trzy grosze.
„Obsesja” to dowód, że prawdziwie dobre aktorstwo obroni się samo, choć niewątpliwie pomagają w tym nienachalne ujęcia kamery, bawiące się konwencją – dramatyczne przybliżania na wzór filmów grozy, obracające brak parówek do hot-dogów w najgorsze doświadczenie, które może kiedykolwiek się przydarzyć. Takich filmowych obietnic, że mamy do czynienia z gatunkiem symulującym thriller jest więcej. Także motyle nie są tym, czym nam się wydają, a przynajmniej nie muszą tym być – przywodzą na myśl przecież raczej „Milczenie owiec”, zostawiając po sobie masę niedopowiedzeń, choćby w sprawie relacji Joe z jego koleżanką (czyżby tylko?) z forum miłośników tych owadów. Najważniejsze pytania pozostają w „Obsesji” bez odpowiedzi celowo – nie chodzi w niej przecież o rozwiązania, ale o sam sposób dochodzenia do prawdy.