Jak podjąć decyzję o rozwodzie? Czasem stoimy o krok od rozstania z partnerem i nie wiemy, w którą pójść stronę. W jaki sposób rozpoznać, czy nasz związek ma w ogóle przyszłość? Zapytałyśmy o to Marcjannę Dębską, adwokatkę i mediatorkę rozwodową.
Spis treści
Po czym rozpoznać, czy związek warto ratować?
MARCJANNA DĘBSKA: Niewiele jest związków, których nie warto ratować. Natomiast zdarza się, że na ratunek jest zbyt późno. Bo partnerzy już się nie słyszą, nie potrafią zrobić kroku wstecz i z dystansem spojrzeć na problem, który zapoczątkował spiralę oskarżeń. Czasem związku nie da się uzdrowić wcale nie dlatego, że nie było warto albo nie ma w nim potencjału, tylko przegapiliśmy ten właściwy moment.
Podobno w poprzednim roku wniesiono rekordową ilość wniosków rozwodowych. Przeżywamy kryzys i od razu myślimy, że to koniec małżeństwa?
Myślenie o rozstaniu jest jedną z najłatwiejszych ścieżek. Prawie każdemu z nas to zdarza. Ale od myśli do złożenia wniosku rozwodowego jest długa droga. Trzeba zadać sobie trud, napisać pozew, przygotować się na trzy, cztery lata rozpraw sądowych - tyle to trwa, przynajmniej w Warszawie i innych dużych miastach. Powiedziałabym: na szczęście nie jest to proste. Ale z pewnością mierzymy się z dużym wzrostem kryzysów w parach.
Z jakiego powodu kryzysy dziś wynikają najczęściej?
Myślę, że ich przyczyna jest zawsze taka sama. Przestajemy czuć się ważni. Na rozprawach rozwodowych sędzia pyta: czy pani kocha męża, czy pan kocha żonę? Kiedy słucham odpowiedzi "wypaliło się między nami", "uczucie zanikło", zastanawiam się, co to właściwe znaczy. Warto to pytanie przeformułować: kiedy pan czy pani przestaliście się czuć ważni dla partnera? To jest prawdziwa przyczyna rozpadu więzi.
Nawet, gdy mówimy, że nasz związek rozpada się z powodu zdrady, to przecież ona jest tylko konsekwencją, gorzką wisienką na torcie erozji naszej relacji. Ktoś wcześniej przestał się czuć szanowany, pożądany. Stąd się bierze szukanie aprobaty w social mediach, uciekanie w pracę, nawiązywanie kontaktów poza związkiem.
Choć z mojej perspektywy jako mediatorki i adwokatki wynika, że powodem kryzysu bywają też nierealistyczne, niemożliwe do spełnienia oczekiwania, aby "być dla niego (czy dla niej) całym światem". Spotykam w moim gabinecie na przykład kobiety rozczarowane, że partner nie spełnił całego spectrum ich pragnień - nie był mężem, kochankiem i jeszcze najlepszą przyjaciółką. A to jest zwyczajnie niemożliwe. Prawo gwarantuje nam równość, ale nie jesteśmy tacy sami. Przykładowo, badania mówią, że kobiety są w stanie wypowiadać i przyjmować 23 tysiące słów dziennie, ale mężczyźni – 7 tysięcy. Może w tej zwykłej biologicznej zależności kryje się słynne "on mnie nie słucha"? Oczywiście, że nie słucha, bo limit 7 tysięcy słów wyczerpał się jeszcze przed obiadem. Z powodu tego niezrozumienia pojawia się frustracja, nawarstwiają pretensje. Aż w końcu już nie mamy sił ani się kłócić, ani godzić.
Co to właściwie znaczy - pogodzić się?
Wziąć odpowiedzialność za to, co się dzieje w związku. To jest pierwsza, najważniejsza zasada. Dopóki jesteśmy w stanie zobaczyć swój wpływ na to się miedzy nami wydarzyło – możemy się pogodzić. Obserwowałam niedawno sytuację: małżeństwo w kryzysie od dwóch lat. Jedno ignoruje wszelkie sygnały, nie chce rozmawiać, zachowuje bierność, nawet prowokuje konflikty, aż dochodzi do zdrady. A wtedy – ja jestem ofiarą, ona jest winna! To prawda, ale ty unikałeś odpowiedzialności za wasz związek, nie współpracowałeś, przeciągałeś linę, więc jesteś współodpowiedzialny za stan, który do zdrady doprowadził.
Trzeba przestać szukać winnego?
Jest różnica między winą a odpowiedzialnością. Wina jest pojęciem prawnym. Czasem to w sądzie wykazujemy, kto zawinił i wystąpił przeciw obowiązkom małżeńskim: zdradził, nie wspierał, był nieobecny. Ale w związku jest inaczej. Choć nie jest moją winą, że mój małżonek mnie zdradził, za kondycję naszej relacji ponosimy odpowiedzialność obydwoje. Jeśli to rozumiemy, zmienia się nasze nastawienie. Przestajemy oskarżać.
Od czego zacząć, jeśli chcemy się pogodzić?
Najpierw zadajmy sobie samej pytania: czy ja chcę być w tej relacji? Czy pamiętam, że jestem tu, żeby się przyczyniać do dobra tego związku? Jaki jest mój wkład? Co chcę dostać, ale i co chcę dać? Nie jest to łatwe, ale bez tego błądzimy po omacku i wkręcamy się w obwinianie, w te wszystkie "bo ty zawsze...", "ty nigdy...", "a ty to co?".
Drugą ważną zasadą godzenia się jest mówienie w pierwszej osobie. Czuję się opuszczona, martwię się, jest mi smutno, gdy to słyszę, czuję się nieważna. Mówię o sobie, nie atakuję. A kiedy nie atakuję, druga strona nie musi się bronić. To umożliwia rozmowę.
Bo żeby się pogodzić, trzeba zrezygnować z monopolu na posiadanie racji w związku. Jesteśmy różni, mamy prawo czuć inaczej. Jeśli się nam wydaje, że nasza racja jest lepsza, a problem polega na tym, że partner nie chce się nas słuchać, jesteśmy w ślepej uliczce.
Małżeństwo to umowa. Tak ważna, że dostała oddzielny kodeks. W tej umowie jest napisane, że małżonkowie mają równe prawa i obowiązki. Że są zobowiązani według swoich sił zaspokajać emocjonalne i materialne potrzeby rodziny, udzielać wsparcia partnerowi. Mamy prawo do szacunku, zaufania, lojalności, wyrozumiałości. Każde z nas tak samo.
Często mam poczucie, że jesteśmy dziś zupełnie nieprzygotowani do małżeństwa. Wkładamy energię w organizowanie ślubu, rozprawiamy ilu gości zaprosić, a czy ktokolwiek rozmawia o tym, na czym polega samo małżeństwo? Podam przykład. Małżonkowie maja równe prawa i obowiązki. Czy to znaczy, że takie same? Sądzimy, że tak. Przychodzi do mnie para: on pracuje zawodowo, ona zajmuje się domem i dziećmi. I nie ma świadomości, że jej osobiste starania o rodzinę i wychowanie dzieci są w kodeksie rodzinnym zapisane jako równe zarobkowym staraniom jej partnera. Równe - znaczy równoważne, a nie takie same. Ona pracuje w domu i przyczynia się do dobrostanu rodziny, z czego czerpią wszyscy jej członkowie. Mąż pracując poza domem zapewnia środki na utrzymanie, a jego wynagrodzenie jest dobrem wspólnym. Gdyby małżonkowie mieli tę świadomość, otaczaliby się większym szacunkiem.
Powinniśmy wygooglować kodeks rodzinny i czytać?
Zachęcam do tego, szczególnie w bezsenne noce! A jeszcze bardziej do realnego podejścia do związku, rozmawiania na pozornie nieromantyczne tematy. Czy moja rodzina jest zabezpieczona na wypadek śmierci mojej lub partnera? Czy jeśli stawiamy dom na działce, którą partner dostał w spadku, to będę miała prawo do połowy? Musimy wiedzieć, na co możemy liczyć, a na co nie. Czasem dopiero w moim gabinecie okazuje się, że niektórych klientów po prostu nie stać na rozwód. Bo zostaną z niczym, liczyli na pieniądze, które w ogóle im się nie należą. Nie wiedzą, jakie mają prawa, nie rozumieją konsekwencji finansowych małżeństwa. Czy to jest romantyczne, żyć wiele lat z zamkniętymi oczami?
Czasem stoimy o krok od rozwodu i nie wiemy, czy go wykonać. Są takie związki, których nie warto ratować?
Są, oczywiście. W zdrowej relacji, nawet jeśli jest kryzys, po namyśle dostrzegamy, że my się w niej rozwijamy, partner wydobywa z nas coś dobrego. Inaczej jest jeśli dobraliśmy się deficytami: ktoś skłonny do przemocy z osobą z wysoką tolerancją na przemoc. Albo ktoś uzależniony ze współuzależnionym. Pierwszym krokiem powinna być wtedy terapia. Prowadzi do zmiany wzorca, który nosimy w głowie, ale sprawia też, że dociera do nas cała toksyczność relacji, w której jesteśmy. Wtedy sami chcemy ją zakończyć.
Są też związki, w które rozstanie jest jakby wpisane. Mam na myśli takie, w których problemy partnerów doprowadzają do zaburzenia ról w relacji. Na przykład kobieta wchodzi w rolę matki i przejmuje kontrolę nad partnerem. Przychodzi do mnie wielu mężczyzn, którzy mówią: czuję się jakbym był kolejnym dzieckiem w rodzinie. Nie mogę już tego znieść. Ciągle słyszą: a kiedy wrócisz z pracy? Dlaczego się spóźniłeś? Czy wziąłeś kanapkę? A dlaczego nie zjadłeś? Życie seksualne takiej pary zamiera. Mężczyzna, który wszedł w rolę syna najpierw się buntuje – musi, bo taka jest właściwość nastolatka. A potem odchodzi – bo rolą syna jest wyjść z domu w świat. Taki związek może uratować tylko wcześnie podjęta terapia obydwojga partnerów.
W przypadku zdrady rozwód nie jest właściwym wyjściem?
Każda zdrada niszczy zaufanie, ale nie każda powinna prowadzić do rozwodu.
Jednorazowa zdrada jest często aktem rozpaczy, desperacji, krzykiem: zobacz mnie jestem ważna(y), mam swoje potrzeby, nie mogę z nich ciągle rezygnować. To jest raczej czerwona kartka, a nie przekreślenie relacji.
Co innego, kiedy ktoś prowadzi podwójne życie, przez lata ma innego partnera czy partnerkę w równoległym związku. Ale jeśli miałabym powiedzieć kiedy rozwód jest dobrym wyjściem, to wtedy, gdy nasze potrzeby są w związku pomijane i niezaspokojone. Jeżeli związek nie daje nam żadnej satysfakcji, próby ratowania zawiodły - rozstanie staje się drogą do lepszego. Wiele par zostaje ze sobą ze względu na dzieci. Ale czy dobrym rozwiązaniem jest by dorastały obserwując rodziców w konflikcie i niechęci? Czasem trzeba się właśnie rozwieść dla dzieci, żeby im pokazać, że życie bywa trudne, ale potrafię podejmować decyzje, mierzyć się z trudnościami. To prawda, że rozwód może być dla nich traumą, ale okresową. A czy jest dobrze dorastać z wzorcem, że dom to miejsce, w którym ludzie się nie lubią? Swoich klientów zawsze zachęcam do tej refleksji.