Historie osobiste

Zaskoczenie, żal, wojny o każdy grosz. Jak się dziś rozstajemy? Szczere zwierzenia trzech kobiet

Zaskoczenie, żal, wojny o każdy grosz. Jak się dziś rozstajemy? Szczere zwierzenia trzech kobiet
Rozstania zawsze bolą, a my wciąż nie umiemy ich znieczulać
Fot. Getty Images

Dlaczego w czasach, kiedy tyle wiedzy psychologicznej mamy w zasięgu ręki, tak trudno jest kończyć relacje bez wzajemnego ranienia? Każdy chciałby rozstać się w przyjaźni, ale nie każdy potrafi. Przeszkadza żal, brak rozmowy, dotknięte ego.

Anna, lat 49: bez uprzedzenia

Trzy lata minęły, a ja wciąż to przeżywam, jakby zdarzyło się wczoraj. Chodzę na terapię, niby już się pozbierałam, pogodziłam z tym, co się stało, ale gdy ktoś mnie pyta o rozwód, znowu wracają wszystkie emocje. Pamiętam, że padało, gdy listonosz przyniósł list z sądu. Zdziwiłam się. Czego chce ode mnie sąd? Wzywają mnie świadka w jakieś sprawie? Poszłam do kuchni, usiadłam przy stole i otworzyłam kopertę. Czytałam to pismo kilka razy i nie rozumiałam. Pozew o rozwód za porozumieniem stron? Jaki rozwód? Czemu mam się na niego zgodzić? Przecież moje małżeństwo jest udane, niemal wzorcowe. Może się pomylili?

Sprawdziłam adresata. To były moje dane, mój pesel. Ale to uzasadnienie…? Nic się nie zgadzało! Nie oddaliliśmy się od siebie, nie dzieliła nas różnica charakterów, nasze uczucie nie wygasło, nie kłóciliśmy się na okrągło, a już na pewno mój mąż się nie wyprowadził. Był na delegacji! Cóż, okazałam się głupia. Gdy Rafał wrócił i pokazałam mu pismo, pokiwał głową. „No to już wiesz. Mam nadzieję, że nie będziesz robić problemów. Zależy mi tylko na domu, jakoś ci to wynagrodzę”. Gdy błagałam, żeby mi wytłumaczył, co się stało, żeby to przemyślał, powiedział, bym się nie upokarzała. On zdania nie zmieni. Skoro byłam ślepa, widać nie chciałam wiedzieć. Spakował się i faktycznie wyprowadził. A ja byłam jak ogłuszona.

Od tego momentu nie bardzo wiem, co się ze mną działo. Chodziłam do pracy, ale działałam jak automat. Nie odpowiedziałam na ten pozew i nie stawiłam się w sądzie na rozprawie. Chyba miałam też nadzieję, że kiedy będę udawać nieświadomą, do rozwodu nie dojdzie. Doszło, tylko dłużej to trwało, a mój mąż wysłał naszego syna w roli negocjatora. To od niego się dowiedziałam, że od lat miałam młodszą rywalkę, a mój mąż zdecydował się na rozwód, gdy tamta zaszła w ciążę. Wtedy w gruzy runęły resztki mojego świata. „Odpuść, mamo, rozstańcie się polubownie, bez prania brudów”. Nawet gdybym chciała walczyć, nie byłabym w stanie. Nim się obejrzałam, byłam bez męża, bez domu, bo po co mi taki duży metraż, skoro nie jestem rozwojowa, bez znajomych, którzy też zostali przy bardziej rozwojowej stronie. Zdruzgotana – to słowo właściwie oddaje mój stan po tym rozstaniu”.

Marianna, lat 42: wojna o każdy grosz

„Gdy wspominam tamten czas, nie jestem z siebie dumna. Jakbym wpadła w jakiś amok. Nie byłam nowicjuszką, jeśli chodzi o związki, ale relacja z Miłoszem była najdłuższa i najpoważniejsza. Od początku nasz związek był dość burzliwy, schodziliśmy się i rozstawaliśmy. Robiliśmy sobie przerwy, nadal mieszkając razem. Moja siostra mówiło, że to chory układ, ale dla nas był okej, póki oboje się na niego zgadzaliśmy. Nie dogadywaliśmy się w jednej sferze. Miłosz chciał małżeństwa i dzieci. Zwykle kobietom bardziej na tym zależy, ale ja się wahałam. Miałam się zgodzić, nie czując absolutnej pewności? Kłóciliśmy się coraz bardziej i w trakcie jednej z większych awantur Miłosz pokazał mi drzwi. „Poważnie?”, zapytałam. „Poważnie, wynoś się”.

Dosłownie wyrzucił mnie z domu, który do tej pory nazywaliśmy naszym domem. Nagle przestał nim być, a ja z dnia na dzień stałam się bezdomna. Owszem, formalnie to było jego mieszkanie, wziął na nie kredyt, który spłacał. Ale ja pożyczyłam mu część pieniędzy na wkład, a co ważniejsze, włożyłam wiele wysiłku, czasu, środków i po prostu miłości w urządzanie tego mieszkania. Kupowałam sprzęty i ozdoby. Dopieszczałam każdy detal, robiąc to jak dla siebie, bo wciąż mi powtarzał, że mieszkanie jest nasze, wspólne. Słowa, słowa…

Nigdy nie rozumiałam par, które po rozstaniu zamieniają się w śmiertelnych wrogów, walczących o samochód, dom i wszystko, co w tym domu, łącznie z wycieraczką, wazonem od teściowej i nigdy nie używanym kompletem posrebrzanych sztućców. No teraz zrozumiałam. Pałałam żądzą zemsty. Tym większą, że nie mogłam wrócić do rodziców, po prostu nie, to byłaby totalna porażka. Siostry też nie chciałam prosić o taką przysługę, by nie usłyszeć: „a nie mówiłam”. Przygarnęła mnie przyjaciółka, póki czegoś nie wynajmę. Siedziałam więc u niej i przeglądałam rachunki oraz faktury, które miałam w zwyczaju zachowywać. Chwała mi za to. Swoją pracę też zamierzałam wycenić. Nie pozbędzie się mnie tak łatwo. Niech nie myśli, że uniosą się dumą i odpuszczę.

Wynajęłam prawnika i to przez niego prowadziłam rozmowy z Miłoszem. Zadzwonił i zapytał: „Poważnie, chcesz iść do sądu z powodu kafelków, które kładłaś nad kuchenką?”. Wściekłam się. Może gdyby przeprosił… ale nie. „Nie waż się tego trywializować! Dobrze wiesz, że nie chodzi tylko o kafelki”. No i zaczęła się nasza batalia, bo on też wynajął prawnika, który z kolei przedstawiał dowody na to, ile to Miłosz płacił za naprawę mojego auta i paliwo do niego. I tak dalej. Nie odpuszczaliśmy sobie. Powoływaliśmy na świadków naszych przyjaciół i rodzinę, antagonizując ich i zmuszając do obrania strony. Wypominaliśmy sobie prezenty i wakacje. Podliczaliśmy wyjścia do restauracji i do kina. W pewnym momencie chyba oboje zapomnieliśmy, o co właściwie walczymy, i że tak naprawdę tylko prawnicy na tym zyskują. Zmęczyłam się. W końcu zgodziłam się na jakąś absurdalnie, zdaniem Miłosza, wysoką kwotę i dopiero wtedy ostatecznie się rozstaliśmy. Ale niesmak pozostał ze mną do teraz”.

Julia, 52 lata: spokojne odpływanie coraz dalej

Gdy myślę o moim zakończonym małżeństwie czuję nostalgię. Rozwód dla większości osób to porażka. Dla niektórych wręcz katastrofa i konieczność podnoszenia się z ruin. Nie dla mnie. Może dlatego, że miałam dość czasu, by przepracować rozstanie z Maciejem. Nie stało się ono nagle – było długim procesem rozstawania się, który zaczął się, kiedy uważaliśmy, że nasz związek ma się świetnie. Tymczasem nie tyle coś mu dolegało, co przechodził powolną, niemal niezauważalną metamorfozę. A my nie tyle się oddalaliśmy, co z pary małżeńskiej zmienialiśmy się w parę dobrych przyjaciół.

Przecież to nic złego, mogłoby się wydawać. Taka przemiana jest wręcz konieczna, bo podstawą udanego długotrwałego małżeństwa jest właśnie przyjaźń. Miłość romantyczna ulatuje. Namiętność bywa albo nie, ale jeśli nie masz we współmałżonku przyjaciela, takiego w zdrowiu i chorobie, w biedzie i bogactwie, to możesz zapomnieć o szczęśliwym małżeństwie. A my na dokładkę byliśmy jeszcze partnerami w biznesie, bo prowadziliśmy razem firmę. Sielanka, patrząc z boku. Lojalni, oddani, wierni. Tylko że… z czasem wspólny seks przestał nas interesować.

Gdy zachorowałam na covid, zaczęliśmy spać oddzielnie, i tak już zostało, choć wyzdrowiałam. Niedługo potem dostrzegłam zmianę w Macieju. Z jednej strony sprawiał wrażenie, jakby odmłodniał, z drugiej wyraźnie go coś gryzło. „Co się z tobą dzieje? Zakochałeś się czy co?”, rzuciłam żartem. Zmieszał się, poczerwieniał i potaknął. „Przepraszam, nie wiedziałem, jak ci powiedzieć. W ogóle nie wiem, co mam teraz zrobić?”. Patrzył na mnie, oczekując rady. Z nas dwojga to on czuł się bardziej pogubiony i niepewny. A ja…? Czułam smutek, ale nie rozpacz. Nie byłam zła, raczej zaskoczona i trochę zazdrosna o tę jego nową, ekscytującą miłość. Jednak tym, co przesądziło sprawę, była ulga. Nawet nie wiedziałam, że dźwigam jakiś ciężar, póki Maciej swoim wyznaniem go ze mnie nie zdjął. Wreszcie zyskaliśmy dostateczny powód, by coś w naszym uczuciowym status quo zmieć.

Inni tego nie rozumieli. Próbowali nas godzić, wysyłać na terapię, do mediatora… Przecież jesteście taką wspaniałą parą! I właśnie dlatego wspaniale, pokazowo się rozstaliśmy. Trochę nam to czasu zajęło, ale nikt nas nie gonił. Podzieliśmy się majątkiem. Ustaliliśmy kwestię opieki nad dziećmi. Zachowaliśmy wspólnych przyjaciół. I nadal razem prowadziliśmy firmę. Tego ostatniego nie mogła zaakceptować nowa ukochana Macieja, i ostatecznie ten związek nie przetrwał. „Nie mogłem być z kimś, kto kazał mi wybierać: ty albo ona”, skwitował powód rozstania. Miałam podobny problem. Nasi nowi partnerzy muszą bowiem przyjąć do wiadomości, że ja i Maciej jesteśmy sobie bliscy i ważni dla siebie, że mamy wspólne dzieci i wiele pięknych wspomnień, które nie zniknęły po rozwodzie. Może już się nie kochamy romantycznie, ale przyjaciółmi będziemy zawsze.

Więcej na twojstyl.pl

Zobacz również