W latach 50. każdy amerykański nastolatek chciał być taki, jak on – piękny i wolny. James Dean był dla nich uosobieniem buntownika. Przez życie pędził na pełnych obrotach. Tak też zginął...
Uwielbiał walki byków i wyścigi samochodowe. Nic nigdy nie było dla niego ważniejsze niż wolność. Nawet aktorstwo, które z nikomu nie znanego chłopaka w szybkim czasie uczyniło gwiazdę kina. A także idola młodzieży, marzącej o buncie przeciwko obwarowanemu regułami światu dorosłych. – Chcę czuć wiatr we włosach. Żyć tak, jakbym miał umrzeć jutro. I zaznać wszystkiego, czego tylko może doświadczyć człowiek – mawiał. James Byron Dean, nazywany przez przyjaciół „Jimmym zawrotne tempo”, zagrał w zaledwie trzech ważnych filmach. Za role w dwóch z nich – „Na wschód od Edenu” (1955) i „Olbrzymie” (1956) – otrzymał pośmiertne nominacje do Oscara. Jednak to postać 17-letniego Jima Starka w „Buntowniku bez powodu” (1955) przyniosła mu filmową nieśmiertelność. W tym roku minęła 65. rocznica od premiery dramatu, który ciągle zachwyca widzów.
Przyszedł na świat 8 lutego 1931 roku w miasteczku Marion w stanie Indiana. Jako chłopiec obdarzony niezwykłą fantazją chwalił się, że miał wśród przodków zarówno rdzennych Amerykanów, jak i pierwszych osadników, którzy przybyli z Europy do USA na statku Mayflower. Mógł zostać technikiem dentystycznym, jak ojciec. Ale poważny i wiecznie niezadowolony z syna Winton Dean nigdy mu nie imponował. – Jakoś nie chciałem iść w jego ślady – twierdził aktor. Mały Jimmy był dużo bardziej przywiązany do matki, Mildred. Gdy miał sześć lat, rodzina wyjechała z Marion i osiedliła się w Santa Monica w Kalifornii. Chłopiec nie zdążył nacieszyć się słonecznymi plażami, bowiem mama po przeprowadzce zaczęła gwałtownie tracić na wadze. Miał 9 lat, kiedy zmarła na nowotwór, a jego beztroskie dzieciństwo dobiegło końca.
Wyświetl ten post na Instagramie.
Ojciec uznał, że nie może zajmować się małym rozrabiaką i odesłał syna do stryjostwa w Fairmount. Sam zaś wyjechał do Europy walczyć podczas drugiej wojny światowej. Nowi opiekunowie Deana byli kwakrami. Opowiadali mu, jak ważny jest Bóg, ale on wolał grać w koszykówkę i chodzić na zajęcia kółka teatralnego. Kochał też czytać – zwłaszcza powieść „Mały Książę”, z bohaterem której się utożsamiał. Lubił Fairmount, choć życie w tej, jak mówił, „nudnej mieścinie”, wydawało mu się przerażająco monotonne. Dopiero powrót do Kalifornii, do ojca i jego drugiej żony, doprowadził do przełomu. James zapisał się na wydział prawa, potem zaś – zniechęcony „kodeksem karnym, który trzeba było wykuć na blachę” – na aktorstwo. – Uczenie się na pamięć ról sprawiało mi większą frajdę niż śpiewanie i granie na bębnach, które przecież kochałem! – żartował.
Gdy był już sławny, potrafił barwnie opowiadać o przebiegu swojej kariery. – Pierwszą poważną rolę zagrałem w reklamie Pepsi. Jakież to były emocje! – śmiał się. Zdarzało mu się też wygłaszać gorzkie uwagi: – Aktorstwo to najbardziej samotne zajęcie na świecie. Jesteś tylko Ty i postać, którą chcesz zrozumieć lepiej niż samego siebie – mówił. Twórcy kina lat 50. zwrócili uwagę na blondyna z zawadiackim błyskiem w oku, który z pieczołowitością podchodził do każdej, nawet najkrótszej kwestii. Chwalono go na warsztatach w Actors Studio, gdzie trafił po przeprowadzce do Nowego Jorku. Zaprzyjaźnił się wtedy m.in. z Marlonem Brando. Ten wiele lat później wyznał: – James miał typ urody i osobowości, który zawracał w głowie zarówno mężczyznom, jak i kobietom.
Wyświetl ten post na Instagramie.
Gdy w 1951 roku 20-letni Dean zagrał Jana Apostoła w serialu „Family Theater”, dziewczęta z jednej ze szkół w Fairmount założyły jego pierwszy fanklub. Kolejne zaczęły wyrastać jak grzyby po deszczu. Trampoliną do sławy okazała się rola skłóconego z życiem nastolatka w serialu „Omnibus” (1953), podobna do tej, którą później grał w „Buntowniku bez powodu”. Stąd było już blisko do Hollywood i udziału w ekranizacji powieści Johna Steinbecka „Na wschód od Edenu”. Podobno po przeprowadzce do Los Angeles i rozpoczęciu zdjęć tak ostro imprezował, że trzeba go było zakwaterować w budynku nieopodal planu. – Chodziło o to, żebym miał blisko z łóżka do roboty – śmiał się. Zarówno tutaj, jak i w późniejszym „Buntowniku” Dean sprzątnął sprzed nosa główną rolę Marlonowi Brando.
Ostatnim filmem z jego udziałem był „Olbrzym”. Na planie zaprzyjaźnił się z Liz Taylor i Rockiem Hudsonem, który po jego śmierci rozdzierająco płakał. Czy byli kochankami? Tego nie wiadomo. Sam Dean tak mówił o swojej orientacji: – Nie jestem homoseksualistą, ale też nie zamierzam iść przez życie z jedną ręką związaną za plecami. Podobno jedyną kobietą, jaką kochał, była piękna Pier Angeli.
Wyświetl ten post na Instagramie.
Uwielbiał zwierzęta: beagle’a Maksa, którym się opiekował jako dziecko, collie Tucka, którego sprawił sobie już jako gwiazda i syjamskiego kota Marcusa, którego Liz Taylor sprezentowała mu na planie „Olbrzyma”. Miesiąc przed śmiercią zagrał w reklamie, zachęcającej do zachowania rozsądku za kierownicą. Właśnie kupił wóz, który stał się jego obsesją – Porsche 550 spydera. Ironia losu chciała, że siedem dni przed śmiertelnym wypadkiem Alec Guinness powiedział: – Jeśli wsiądziesz do tego auta, za tydzień znajdą cię w nim martwego. Największy buntownik kina zmarł 30 września 1955 roku za kierownicą ukochanego „Małego drania”, bo tak nazywał swoje Porsche.
Wyświetl ten post na Instagramie.