Wywiad

Jan Komasa: Teraz chcę mieć czas na życie

Jan Komasa: Teraz chcę mieć czas na życie
Jan Komasa
Fot. JACEK DOMINSKI/REPORTER/East News

Kiedy Steven Spielberg kręcił „Listę Schindlera”, w której zagrał jego ojciec, Jan Komasa miał 12 lat. Powiedział wtedy amerykańskiemu reżyserowi, że on też chciałby robić filmy. „I będziesz” - usłyszał. Dzisiaj jest jednym z najciekawszych twórców swojego pokolenia. 

Iga Nyc: Niedawno na platformę Netflix  trafił twój ostatni film, „Hejter”, kontynuacja obsypanej nagrodami „Sali samobójców”. O czym opowiada ta produkcja? 
Jan Komasa: Od wydarzeń z „Sali…” i śmierci Dominika minęło już dziewięć lat. Beata Santorska, którą gra Agata Kulesza, ma teraz drugie dziecko, też syna, wychowuje go samotnie. Otworzyła własną agencję buzz-marketingową, bo jest dobra w manipulowaniu ludźmi, a jej firma zajmuje się nakręcaniem hejtu. Na celebrytów, polityków – każdego, na kogo dostanie zlecenie. Hejterzy zabili jej syna, a teraz ona sama zarabia na szerzeniu mowy nienawiści. Może to jest forma zemsty? Psychologia zna wiele przypadków, w których ofiara radzi sobie z traumą, zmieniając się w oprawcę. Z kolei nasz główny bohater, Tomek, to student i pracownik tej agencji. Millenials, który non stop kłamie. Tym filmem chciałbym pokazać, że w dobie Internetu słowa mogą wyrządzić bardzo dużą krzywdę. Łatwo komuś przylepić łatkę i zniszczyć opinię, rozwalić rodzinę czy zniszczyć związek. Zanim wszedłem na plan, zrobiłem bardzo duży research: o trollach, płatnym hejcie, ale też o nastolatkach i dobrych liceach.

Fot_Jaroslaw_Sosinski__HEJTER__fotos_---10839
Materiały prasowe

Twoja córka to nastolatka, właśnie skończyła dobre warszawskie liceum. Rozmawiasz z nią o tym, jak sobie radzić z hejtem w sieci? 
Majka ma 18 lat, mój młodszy syn 9 i oczywiście rozmawiam z nimi o tym, ale nie walczę z Internetem jako takim, bo to walka skazana na przegraną. Raczej traktuję to medium jak przyjaciela, który pomaga mi w kontaktach z dziećmi. Oraz wyszukiwania ciekawych rzeczy i dzielenia się nimi. Wszyscy jesteśmy online, to część naszego życia, ale staram się szanować prywatność dzieciaków i nie wchodzić im na głowę. Choć nie zawsze to wychodzi i zostałem już odsunięty od niektórych mediów społecznościowych, bo przesadziłem ze stal-kowaniem (śmiech).

Masz 37 lat, na ile rozumiesz ich świat? 
Staram się go poznawać. Kojarzę seriale, które ogląda moja córka czy popularne influencerki. A także youtuberów, którzy są celebrytami pokolenia mojego syna. Wiem na przykład, kim jest Lord Kruszwil (śmiech). Ja wychowałem się na grach komputerowych, syn też jest zanurzony w tym świecie, chociaż to są już zupełnie inne gry. Jednocześnie staram się, żeby dzieciaki poznały klasykę, która mnie ukształtowała. Z Mają oglądałem „Miasteczko Twin Peaks”, dużo filmów Hitchkocka i Felliniego. Z radością patrzę jak czyta książki, które ukształtowały mnie: od „Buszującego w zbożu” J.D. Salingera, przez „Rok 1984” Georga Orwella i „Portret Doriana Gray’a” Oscara Wilde’a po „Szklany klosz” Sylvii Plath. To powieści, które wzbudziły sporo kontrowersji i były krytykowane, kiedy się ukazały, a ja marzę właśnie o tym, żeby moje dzieci były krytyczne wobec rzeczywistości, umiały samodzielnie myśleć. Maja taka jest. Przez to jest krytyczna również wobec mnie jako rodzica, jednak jestem gotów płacić tę cenę.

Ty dorastałeś w latach 90. Po premierze „Miasta 44” mówiłeś, że akcja twojego następnego filmu będzie się toczyła właśnie w ostatniej dekadzie XX w. Miał się nazywać „Consuela” i opowiadać o wyborach Miss Polski. 
To był projekt marzenie. Cały czas mam nadzieję, że kiedyś go zrealizuję, ale teraz o „Consueli” trzeba myśleć w kategorii filmu historycznego. Jej produkcja kosztowałaby zapewne tyle samo, co „Miasta…”, bo w Warszawie nie ma już miejsc, które mogłyby zagrać te sprzed trzydziestu lat. W latach 90. na Pałacu Kultury nie było zegara i otaczał go wielki bazar. Zniknął Stadion X-lecia, jedno z najbardziej charakterystycznych miejsc. Cały czas pamiętam gangsterski, nieco szalony klimat tamtej Warszawy. Krzysztof Krauze bardzo dobrze oddał go w „Długu”. Ja jako małolat żyłem historią Słowikowej, poznałem ludzi, którzy dla niej pracowali. Przestępczość była wtedy duża, bezprawie dość powszechne. Mafie podzieliły miasto na strefy wpływów i zaczęły ze sobą walczyć. Dzisiaj młodzi jeżdżą na Open’era, a my wtedy marzyliśmy o tym, żeby dostać się do mafijnego klubu Colosseum, tuż obok Sali Kongresowej. W środku wszystko ociekało luksusem, był nawet basen. Z kolei dziennikarze i politycy przesiadywali w Dziekance, gdzie stykali się z gangsterami. To wszystko miało w sobie dla wielu pewien ekscytujący smak, a dla nas dzieciaków obrastało w legendy…

Ty przeprowadziłeś się do Warszawy z Poznania i zamieszkałeś z rodzi-cami na Grochowie. Wtedy to była „zła” strona miasta, bo kojarzyła się właśnie z przestępczością. 
Miałem 6 lat i wszędzie słyszałem, że przenosząc się do Warszawy przeprowadzam się na wschód, że to już prawie Rosja. Ale byłem na tyle młody, że od razu wsiąkłem w ten klimat. To był czas, kiedy w Warszawie budowały się wielkie blokowiska, ludzie, którzy pojawiali się obok, też byli przyjezdni. Ja i moje rodzeństwo wychowaliśmy się w poczuciu, że to jest nasze miejsce. Mogę śmiało powiedzieć, że jestem „warszawofilem” – angażuję się w społeczności lokalne, uważnie obserwuję, jak miasto się rozwija. Jestem fanem Nocy Wieżowców, udzielam się na forach internetowych, na których dyskutuje się o nowo powstających miejscach, znam różnych architektów. Tkanka miejska to moja tzw. guilty pleasure, tak jak NBA i komiksy.

Kilka miesięcy temu rozmawiałam z twoim młodszym bratem Szymonem, śpiewakiem operowym. Powiedział mi, że to, kim dzisiaj jest, zawdzięcza rodzinie. Ty również? 
Moja mama podchodziła do wychowywania nas szalenie ambitnie Była taką mamą-tygrysicą i szczelnie wypełniała nasze kalendarze różnymi zajęciami dodatkowymi. Dzisiaj to normalne, ale wtedy należało do rzadkości. Chodziliśmy na tenisa, basen, angielski, plastykę, wiele różnych rzeczy. Dbała o to, żebyśmy chcieli się rozwijać. Tata z kolei wyczulił mnie na sztukę, pokazywał, co nią jest, a co nie. Chodziłem z nim do kina, zabierał mnie ze sobą do pracy. Mam nawet zdjęcie z planu „Listy Schindlera” ze Stevenem Spielbergiem. Powiedziałem mu wtedy, że chciałbym być reżyserem, a on odparł, że któregoś dnia na pewno będę.

Uczyłeś się też gry na fortepianie, chodziłeś do podstawowej szkoły muzycznej na ulicy Kawęczyńskiej. Szmulowizna to było jedno z najbardziej niebezpiecznych miejsc na warszawskiej Pradze. Sami dresiarze, podejrzane typy. Musiałeś się tam wyróżniać. 
Oczywiście, dlatego non stop ktoś mnie napadał. Musiałem opracować strategię przetrwania, żeby nie dać się tak łatwo dziesionować.

Dziesionować? Co to znaczy? 
To od paragrafu 110 kodeksu karnego, czyli rozboju. Normą było, że poodchodziły do mnie różne typy i kazały wyskakiwać ze wszystkiego, co mam. Po jakimś czasie już z daleka widziałem, że zostałem namierzony. Czasem problemy trzeba było rozwiązywać pięścią, ale starałem się tego unikać, bo i tak nie miałem szans w starciu z kilkoma przeciwnikami. Jednak nikt nigdy nie zrobił mi krzywdy, bo na Pradze obowiązuje kodeks, że swoich się nie rusza. Mogli mnie obrabować, ale połamać już nie. Kiedyś na placu Szembeka grupka chłopaków chciała zdjąć ze mnie kurtkę-wiatrówkę, więc oddałem im ją, bo musiałem szybko dotrzeć do domu, a oni powiedzieli: „No, chłopaki z Pragi to nie są łamagi!”. Nie mógłbym nigdy o sobie powiedzieć, że jestem tzw. blokersem, ale poznałem na podwórku wielu chłopaków wywodzących się z biedy i problemy ludzi w różnym stopniu wy-kluczonych nie są mi obce.

Ponoć miałeś talent do gry na instrumentach. Dlaczego nie zostałeś pianistą? 
Przez chwilę byłem! Z siostrami Przybysz założyliśmy zespół Cebion, daliśmy jeden koncert. To był ich projekt przed Sistars. Uwielbiam muzykę i w moich filmach ona jest ważna, ale nie umiałbym zajmować się nią zawodowo. Z prostego powodu – podczas występów przed publicznością zżerała mnie trema i za dużo mnie to wszystko kosztowało. Do tego trzeba mieć żelazną psychikę, a we mnie kłębi się mnóstwo emocji. Siadałem przed fortepianem, a zamiast klawiatury widziałem czarną plamę. Nie wiedziałem co mam grać, ręce mi się pociły. Na dodatek zawsze były zbyt zimne. Moja ukochana nauczycielka fortepianu wpadła nawet na pomysł, żebym na dzień przed występem moczył je przez godzinę w ciepłej wodzie z solą.

Co to miało dać? 
Miało je rozgrzać, bo do gry na pianinie potrzebne są ciepłe. Ale nawet ta metoda nic nie dawała. Wciąż były chłodne i spocone.

Szkoła muzyczna to też początek twojej historii miłosnej, która nadaje się na scenariusz romansu. To tam poznałeś swoją żonę. 
Z Kingą znamy się od drugiej klasy, często graliśmy razem na fortepianie na cztery ręce. Spodobała mi się już w okolicach czwartej czy piątej klasy, a w ósmej zostaliśmy parą. Ale kiedy poszliśmy do innych liceów – ona do Żeromskiego, a ja do Cervantesa – postanowiliśmy się rozstać. Uznaliśmy, że w podstawówce byliśmy jeszcze dzieciakami, to był szczeniacki związek, a teraz będziemy dorośli. Jednak po skończeniu kameralnej szkoły muzycznej, gdzie wszyscy byliśmy jak rodzina, wylądowaliśmy w wieloosobowych klasach i brakowało nam tej więzi. Oboje zaczęliśmy rozpaczliwie jej szukać, spotykać się coraz częściej. I wróciliśmy do siebie.

W podstawówce dzieciaki prowadziły zeszyty z tzw. złotymi myślami. Widniał tam spis pytań: o ulubiony kolor, imię psa, a na końcu o inicjały sympatii. Dawało się go reszcie klasy do wypełnienia i potem z bijącym sercem zaglądało od razu na ostatnią stronę. Kinga wpisała kiedyś JK? 
Pamiętam, że odpowiedź na to ostatnie pytanie znajdowała się w zaklejonej kopercie, więc trzeba było nieźle się namęczyć, żeby otworzyć ją w niezauważalny sposób, a potem zręcznie zakleić. Kiedy u jakiejś koleżanki z klasy znajdowałem swoje inicjały, to była najszczęśliwsza chwila mojego życia (śmiech). Ale nie pamiętam, żebym kiedykolwiek widział je u Kingi. To ją wyróżniało od reszty – była tajemnicza i nieprzystępna. Trzymała mnie na dystans, który ja koniecznie chciałem skrócić. Jesteśmy ze sobą już wiele lat, nasza starsza córka jest pełnoletnia, ale cały czas chcemy być razem. Ludzie na różnych etapach życia mają innych partnerów, wchodzą w odmienne typy relacji, a my wszystkiego uczyliśmy się razem. Zmienialiśmy się, więc i nasze małżeństwo się zmieniało. Dla mnie tworzenie jest najważniejszą formą ekspresji, jednak nie byłbym w stanie tego robić bez spokoju w życiu prywatnym. Dlatego szanuję to, co mam. I staram się – na tyle ile potrafię, bo życie reżysera bywa nieprzewidywalne – dbać o swój dom.

Pochodzicie z podobnych rodzin? 
Obydwoje mamy liczne rodzeństwo. Kinga ma czwórkę, ja trójkę. Artystyczne klany. U mnie najmłodsza Zosia jest kostiumografem i reżyserką performance, a Mary i Szymon śpiewają. Rodzeństwo żony też zajmuje się muzyką, ale oni grają. Emilka i Wojtek na skrzypcach, Kamil na altówce i wykłada na uczelni. Tylko Tomek jest autorem zdjęć. Z rodzicami jest podobnie. Moja mama śpiewała i była dyrektorką festiwali w Sopocie i Opolu, tata to aktor i profesor uczący studentów. Mama Kingi  uczy gry na wiolonczeli w szkole muzycznej, a tata jest profesorem wiolonczeli na Uniwersytecie Muzycznym. Wszyscy obserwujemy się wzajemnie i wspieramy, bo razem jesteśmy mocni. Komu w takim układzie potrzebni są jeszcze znajomi? (śmiech).

Wasza córka urodziła się, kiedy byłeś w połowie pierwszego roku filozofii. Ciężki okres. 
Mieliśmy po 19 lat, kiedy zostaliśmy rodzicami. I bez pomocy naszych własnych rodziców pewnie nie dalibyśmy sobie rady. To było trudne przede wszystkim ze względów ekonomicznych, bo byliśmy bardzo młodzi, a musieliśmy jakoś się utrzymać. Wiele zawdzięczamy rodzinie Kingi, która wzięła nas pod swój dach. Zamieszkaliśmy u nich w domu pod Warszawą.

Ty jednak szybko rzuciłeś filozofię i zdałeś na reżyserię na PWSFTviT. W Łodzi byliście już zdani tylko na siebie. 
Przeprowadziliśmy się tam na rok. Wcześniej miałem plan, że skończę filozofię tak jak Krzysztof Kieślowski, trochę okrzepnę i nabiorę doświadczeń, a po-tem pójdę na reżyserię. Ale kiedy urodziła się Maja, zmieniły się moje priorytety. Zrozumiałem, że filozofia raczej nie pozwoli mi zarabiać tak, by się utrzymać i już nie chciałem odkładać niczego na później. Postawiłem sobie cel i postanowiłem go zrealizować. Przed egzaminami obejrzałem masę filmów i przygotowałem się bardzo dokładnie. Jednak to nie byłoby możliwe, gdyby w tamtym czasie Kinga i teściowie nie wzięli na siebie większości obowiązków związanych z opieką nad dzieckiem. Potem, już w Łodzi, musieliśmy żyć bardzo skromnie i ograniczyliśmy nasze potrzeby do minimum. Ale miałem szczęście i łatwo wszedłem w zawód. Już na drugim roku moja etiuda studencka dostała nagrodę w Cannes i ten „stempel” potem bardzo mi pomagał. Niemal od razu zacząłem zdjęcia do „Ody do radości”, która dostała wyróżnienie w Gdyni. A potem wszedłem w teledyski i reklamę, dzięki temu mogłem zacząć pracować na poważnie. Ja zresztą uwielbiam krótką formę, jaką są reklamy i teledyski, robili je Spike Jones, David Fincher, Roman Polański, nawet Ingmar Bergman.

A jednak pierwsze lata życia dziecka są wyjątkowo angażujące, wywracają wszystko do góry nogami… 
Pamiętaj, że ja jestem najstarszym bratem, więc wiedziałem, jak zajmować się dziećmi. Ojcostwo mnie konstytuuje, to najlepsza rzecz na świecie. Przy-najmniej przez pierwszych dziesięć lat, kiedy dziecko patrzy na ciebie jak na autorytet, jesteś wspaniały i cudowny, twoje ego rośnie (śmiech).

Reżyseria to nie jest praca od 9 do 17. Musisz czasem wyłączyć się z życia rodzinnego na kilka tygodni? 
Zdarza się, ale moi bliscy to rozumieją. Często rozmawiam z innymi reżyserami, jak oni sobie radzą, podpatruję ich rozwiązania. Rozmawiałem m.in. z Romanem Polańskim i Andrzejem Wajdą. Fascynuje mnie też postać Stanleya Kubricka, który miał dużą rodzinę, a był bardzo twórczy. Kupił w Anglii wielką posiadłość, gdzie nie tylko mieszkał, ale też robił filmy.  Łączył te dwa światy.

Kubrick mógł być twórczy, bo to jego żona, Christiane, zajmowała się domem i przejęła wszystkie obowiązki. Zrezygnowała ze swoich pasji, żeby on mógł realizować siebie…Kinga jest innym typem kobiety. Skończyła italianistykę, kocha Włochy, brała udział w organizacji polskich festiwali filmowych w Mediolanie i w Rzymie m.in. polskiego festiwalu filmowego w Rzymie. Żyjemy w synergii. Marzy mi się harmonia między życiem zawodowym oraz prywatnym i zazwyczaj ją mam. Nie-codziennie zdarza się, żebym wprowadzał do kin dwa filmy w bardzo krótkim odstępie czasu. Ale i tak „Boże ciało” i „Hejter” miały łącznie mniej dni zdjęciowych niż „Miasto 44”. Wtedy nasze życie zostało postawione na głowie, prawie nie bywałem w domu. Jest we mnie żal, że ten stracony czas z dziećmi nigdy nie wróci, nie da się go odzyskać.

Nie skończyłeś jeszcze czterdziestki, a masz na koncie wysokobudżetowe produkcje, kolejne nagrody już pewnie nie mieszczą ci się na półce. O czym jeszcze marzysz?Chciałbym spróbować zrobić film w języku angielskim, otworzyć się na świat. Mam już nawet takie projekty w planach. Jeden z nich nazywa się „Obietnice  Ireny”. To opowieść o dziewczynie, która pomagała Żydom w ucieczce z getta i ukrywała ich w willi należącej do niemieckiego oficera. Mam też zamiar rozwijać się w innym kierunku:  spróbować swoich sił w produkcji. Odkrywać nowe talenty, pomagać młodym ludziom robić filmy, zmieniać naszą filmową rzeczywistość. Oczywiście sam dalej będę reżyserował, ale już nie w szalonym tempie. Chcę mieć czas na życie.

Tekst ukazał się w magazynie PANI nr 09/2019
Więcej na twojstyl.pl

Zobacz również