On lubi milczeć, ona musi wszystko przegadać. Ona lubi znajdować odpowiednie słowa na rzeczy i zjawiska, on pozwala im płynąć. Magdalena Koleśnik i Marcel Baliński mają wspaniały związek, dlatego chcą iść na terapię, żeby tego nie zaniedbać.
Magdalena Koleśnik – aktorka filmowa, serialowa i teatralna, znana z filmów: „Sweat”, „Inni ludzie”, „Ukryta sieć”, „Kruk”, „Gąska”. Laureatka wielu nagród filmowych, m.in. nagrody Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni za pierwszoplanową rolę kobiecą, nagrody im. Zbyszka Cybulskiego czy nagrody aktorskiej na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Makau. Chórzystka zespołu Współgłosy. Osoba wrażliwa i zaangażowana społecznie. Mama dwuletniej Wandy.
Marcel Baliński - pianista, kompozytor, animator kultury, artysta wrażliwy społecznie. Twórca nagrodzonego Fryderykiem projektu WSPÓŁGŁOSY, w którym połączył trio jazzowe, dwójkę aktorów i chór osób z niepełnosprawnościami intelektualnymi. Aktywnie koncertuje w Polsce i za granicą, na swoim koncie posiada kilkanaście albumów studyjnych. Tworzy muzykę filmową i teatralną. Doktorant i wykładowca Akademii Muzycznej im. Grażyny i Kiejstuta Bacewiczów w Łodzi.
To nie był łatwy czas. Wróciłam z granicy polsko-białoruskiej. Pomagałam tam migrującym przebywającym w lasach. Wychodziliśmy w teren z plecakami wypakowanymi jedzeniem, wodą, lekami, ubraniami i sprzętem. Mężczyźni podchodzili do mnie, wtulali się i płakali. Niewiele więcej mogłam zrobić. Po powrocie do Warszawy Bartek, mój przyjaciel, który też był na granicy, uznał, że trzeba się teraz mną zaopiekować. I zaprosił mnie na koncert Marcela. Pomogło, ukoił mnie. Na drugi poszłam z własnej inicjatywy. Podczas występu wydarzyło się coś dziwnego. Nie mogłam patrzeć na jednego z muzyków - na Marcela właśnie. Miałam wrażenie, że jest tak emocjonalnie odsłonięty, jakbym podglądała coś zbyt intymnego. To mnie poraziło. Wyszłam z koncertu, ale Marcel wracał do mnie w myślach. Moja przyjaciółka Miriam powiedziała: „Zaproś go na obiad”, na co odpowiedziałam, że „nie ma mowy”. Aż któregoś dnia coś mnie tknęło i napisałam do Marcela na Instagramie wiadomość: „Hej. Nie wiem, czy jadasz posiłki, mnie się zdarza. Może jeden zjemy razem?”.
Kiedy przyleciał, zaprosiłam go do mojego domu na Saskiej Kępie, choć zapraszam tylko najbliższych. Mieszkałam w starej kamienicy z ogrodem. Wyszłam z moim psem Sławojem wyrzucić śmieci. Spojrzałam w stronę furtki i on tam stał. Po dwóch minutach już siedział na mojej kanapie, a na nim moje kotki — Zuzu i Riri. Nie wiem, jak i kiedy, ale to on zaczął gotować. Nie powiem, że nie byłam z tego zadowolona. Ja w gotowaniu jestem osobą wiecznie początkującą. Po śniadaniu poszliśmy na spacer do parku Skaryszewskiego. Zapytał: „A co robisz dziś wieczorem?”. Tego dnia w Warszawie koncert grał Bill Frisell. Jak się okazało, jeden z jego ukochanych muzyków. Sala koncertowa muzeum Polin, świetna muzyka. A ja myślałam tylko o jednym, żeby się do niego przytulić. Mówiłam sobie: „Magda, on jest muzykiem, przyszedł tu na koncert, opamiętaj się, dziewczyno”. Ta jedna myśl biegała mi po głowie jak mysz kto pierwszy. Nagle byliśmy w uścisku. I tyle było ze słuchania muzyki. Trzeciego dnia przyszedł kryzys. Szybko, ale i my byliśmy ze sobą tak blisko, szczerze, totalnie, że czas jakby przyspieszył. Spotkaliśmy się pod Pałacem Kultury. Usiedliśmy na małym trawniku, zaczęliśmy rozmawiać i płakać. Dogadaliśmy się, wzięliśmy się za ręce i poszliśmy dalej.
Potem wrócił do Szwajcarii. A ja poleciałam do Paryża na premierę filmu „Sweat” Magnusa von Horna. Ale już wtedy wiedziałam, że nie chcę wracać do Warszawy. Chcę wracać do niego. Do Berna. Powiedziałam: „Przebukujcie mi bilet. Zakochałam się”. I oni z francuskim uśmiechem odpowiedzieli: „Mais bien sûr” (oczywiście). W Bernie, nad seledynową rzeką Aare było ognisko, urodziny współlokatora Marcela. Ciepły majowy wieczór. I wtedy, patrząc na Marcela, poczułam, że już nie mogę tego w sobie nosić, że muszę to powiedzieć: „Marcel, ja cię kocham”. On spojrzał i odpowiedział: „Ja właśnie szedłem do ciebie, żeby powiedzieć ci to samo”.
Wanda, nasza córka, przyszła na świat w domu, tak jak tego bardzo chcieliśmy. Dwa dni porodu. Marcel był przy mnie, nasze zwierzęta i wspaniała położna Claudia. W pewnym momencie, nie mając już sił, żeby otwierać się na ból kolejnych skurczy, poprosiłam: „Zagraj coś dla mnie”. To była jego kompozycja „Twardzielka”. Utwór, który napisał dla mnie i o mnie. Zamknęłam oczy, wyobraziłam sobie, że biorę naszą córkę za rękę i że wychodzimy z lasu na łąkę i w tym momencie poród zaczął się na dobre. Rodziliśmy razem.
Teraz razem chcemy iść na terapię. Po co? Dla mnie pójście na terapię nie jest znakiem rozpadu, tylko dbałości. Bo mamy coś cennego – pierwotne, głębokie połączenie. Ale odkąd pojawiła się Wanda, zmieniła się dynamika. Zaczęliśmy tracić ze sobą kontakt. Przestaliśmy być ze sobą na bieżąco. Bo nie ma na to czasu. Bo towarzyszenie dziecku w rośnięciu zajmuje niemal całkowicie. Gdyby nie Marcel, nie przypomniałabym sobie, jak się marzy. On to robi z jakąś dziecięcą lekkością, bez zawstydzenia. Wypowiada te marzenia głośno różnym ludziom, w różnych okolicznościach. Informuje świat, czego pragnie. A ten – często – mu odpowiada i zgadza się na to. Marcel robi tym na mnie wielkie wrażenie i myślę: „Ja też tak chcę i w sumie - mogę”. I jeszcze jedno… Gdyby nie on, nie wróciłabym do siebie. Do tej siebie prawdziwej, skromnej, prostej, którą gdzieś zgubiłam, wkładając różne maski - te zawodowe i towarzyskie. I kiedy dziś myślę, czym jest miłość - jest dla mnie powrotem do siebie. Razem.
Gdyby nie Magda, nie byłbym tak dojrzały - w najlepszym tego słowa znaczeniu. Mamy wielkie szczęście, że się spotkaliśmy. Czasem mówię do Magdy: „Dziękuję, że do mnie napisałaś”, na co ona odpowiada: „Dziękuję, że przyszedłeś”. Ta wiadomość na Instagramie pomogła nam się odnaleźć, chociaż nie wierzę, że istnieje inny scenariusz, w którym byśmy się nie odnaleźli. Mam wrażenie, że nasze spotkanie nie było decyzją, tylko koniecznością. My nawet na kolejne wcielenie jesteśmy już umówieni. Umowa jest taka, że odnajdujemy się, kiedy jesteśmy nastolatkami, bo w tym życiu spotkaliśmy się później, a bardzo chcielibyśmy ten okres przeżyć razem.
Magdę kocham za mądrość, odwagę, za radość i słońce, które w sobie ma. Mamy wspaniały związek, dlatego chcemy iść na terapię, żeby tego nie zaniedbać, a o to łatwo, kiedy jest małe dziecko. Mimo głębokiego połączenia, jesteśmy różni. Komunikujemy się w inny sposób. Ja lubię milczeć, Magda musi wszystko przegadać. To się czasem nie schodzi. (śmiech) Więc Magda ma taką fantazję, że na terapii każdy temat trzeba będzie omówić i nie będę mógł tego po prostu „przeżyć”, tylko będę musiał opowiedzieć. Nazwać. Magda bardzo lubi znajdować odpowiednie słowa na rzeczy i zjawiska, to jej konik. Ja odczuwam je prościej, mniej się do nich przywiązuję, pozwalam im płynąć i się zmieniać. Tak było zresztą, kiedy się poznaliśmy. Magda zaprosiła mnie na obiad, wyszło z tego śniadanie, a na miejscu dowiedziałem się, że to ja będę je przyrządzać, co zresztą bardzo lubię robić. Znałem Bartka. On był blisko z Magdą. Ja — z Sonią, jego partnerką. Relacje się przecinały, ale my siebie nawzajem nie znaliśmy. Bartek i Sonia mieli plan, by nas poznać, ale tak długo się do tego zbierali, że Magda ich uprzedziła.
Byłem wtedy za granicą. Studiowałem i kończyłem ośmiomiesięczną chemioterapię. Nowotwór. Ostatnie badania pokazały, że jestem zdrowy. Czułem, jakbym oszalał, jakbym urodził się na nowo.
Wtedy była premiera nowego albumu mojego Trio. Na pierwszy koncert przyszła Magda. Sonia mi ją przedstawiła, ale nie zapamiętałem. Drugi raz — też przyszła. Lekko ją skojarzyłem. Potem napisała wiadomość na Instagramie. „Nie wiem, czy jadasz posiłki, mnie się zdarza. Jak będziesz w Polsce, to może...?”. Odpisałem, że będę. Saska Kępa. Pomyślałem: jedyne miejsce w Warszawie, które potrafię znieść. Polska Szwajcaria. A ja mieszkałem w tym czasie w Bernie, które bardzo kocham. Wysiadłem z auta. Podszedłem pod furtkę. Wyszła z psem. Spojrzenie przez bramę — zwykłe, proste. Zero romantycznego rozbuchania. Tylko spokój. I jedno zdanie wypełniło mnie po brzegi: „Jestem w domu”. Zuzu i Riri — dwie kotki — od razu wskoczyły mi na kolana. Nie byłem gościem. Raczej domownikiem. Rozmawialiśmy o kamperze, o gotowaniu z jednego palnika, kuchni jednogarnkowej. Potem powstanie żart Magdy o tym, że lubi kuchnię jednogarnkową - jak ją zrobię. Zostałem. Przepadł mój wykupiony lot do Szwajcarii. Nie ostatni, jak się potem okazało. Rano Magda patrzy w niebo i mówi: „Patrz, leci twój samolot”. To zdanie było tak bardzo o tym, co się rodziło między nami. Coś prostego, szczerego i dowcipnego. Drugiego dnia naszej znajomości przeżyłem chwilę grozy, czekając na odpowiedź na moje pytanie: „Jakie masz plany na dziś?”. Bałem się, że mnie nie obejmują, że to wszystko było jak krótki sen. Magda zaczęła wyliczać: „Mam zamiar zapakować hamak, Sławoja, coś do jedzenia… Balińskiego i pojechać do lasu”. Miejsce, gdzie rozbiliśmy hamak, nazwaliśmy „Ciepłoć” i wracamy do niego, gdy potrzebujemy ze sobą pobyć w spokoju.
Poród trwał długo, ale ja całą swoją intuicją czułem, że wszystko się bez żadnych komplikacji uda. Byłem przy Magdzie cały czas. Nigdy wcześniej i potem nie miałem tak zdrętwiałych nóg od trwania w jednej, niewygodnej pozycji. Był taki moment o świcie, kiedy nie dawałem już rady. „Idź się przespać”, powiedziała. Zasnąłem od razu. I wtedy miałem sen — że rodzi beze mnie. Że siedzi w wannie i już po wszystkim. Obudziłem się, wbiegłem do łazienki — a ona naprawdę siedziała w wannie. I powiedziała: „Wiesz, pomyślałam, że może po prostu urodzę sama i ty przyjdziesz tak jakby na gotowe”. A ja odpowiedziałem: „Właśnie mi się to przyśniło. Dlatego się obudziłem, żeby być w tym z tobą”. I potem przyszła Wanda. Wyszła z Magdy tak po prostu, jakby zawsze z nami była. Nie w chaosie, ale w bliskości. Z muzyką. Z czułością. Od tamtej pory wszystko się zmieniło. Jestem ojcem. I wiem, że to znaczy być — nie gadać. Trzymać. Ogrzewać. Robić śniadanie. I marzyć — dla niej, dla Magdy, dla nas.