W sprawie pozytywności zdania są podzielone. Z jednej strony badania pokazują, że warto się starać o pozytywne nastawienie, jeśli chcemy dobrze żyć. Z drugiej - psycholodzy ostrzegają przed niebezpieczeństwami pozytywności. Kto tu ma rację?
PANI: Warto mieć pozytywne nastawienie do rzeczywistości?
JOANNA FLIS: Ja bym spytała: KIEDY warto je mieć? Pozytywne nastawienie jest jedną z dwóch perspektyw, których możemy używać w życiu. Jest związane z optymizmem i wiemy, że łatwiej nam dzięki niemu budować motywację i stawiać czoło wyzwaniom. Druga z perspektyw związana jest z pesymizmem i wiemy, że pozwala nam podejmować bardziej racjonalne decyzje. Zbadano na przykład, że te poważne, takie jak kupno domu, lepiej podejmować z pesymistycznym nastawieniem, bo wtedy realistyczniej szacujemy ryzyko. To oznacza, że obie te optyki mają swoje plusy i mają również ograniczenia, obie są użyteczne, ale żadna nie powinna być tą jedyną.
Ale w przypadku pozytywności plusów jest chyba więcej. Badania pokazują, że osoby myślące pozytywnie lepiej radzą sobie ze stresem, a optymiści cieszą się lepszym zdrowiem układu sercowo-naczyniowego.
No ale są też takie badania, które pokazują, że osoby, które regularnie pozytywnie afirmują swoje życie, mają częściej niż inni obniżony nastrój. Bo częściej doświadczają rozczarowania, przeszacowują z pozytywnym podejściem i wysokimi oczekiwaniami. Bywa więc różnie. Zresztą badania nad tym, jak sposób myślenia wpływa na samopoczucie, mają swoje ograniczenia, ponieważ nasza optyka rzeczywistości z natury nie jest stała, potrafimy ją zmieniać wielokrotnie w ciągu dnia. I to jest w porządku. Pozytywne myślenie o życiu bywa korzystne, ale nie zawsze.
Pani ocenia je ostrzej niż inni. W jednym z odcinków swojego podcastu (Madame Monday) nazywa pani pozytywne wibracje bujdą na resorach.
Tu wchodzimy w obszar toksycznej pozytywności, tego wytworu współczesnej kultury, który sprawia, że my się dziś czujemy zobowiązani myśleć pozytywnie i być szczęśliwi. Samooszukujemy się i wtłaczamy sobie narracje na temat siebie i świata, które mają nas uchronić przed czymś, co uznaliśmy za złe, a co jest zwyczajnymi ludzkimi uczuciami: bezradnością, smutkiem, złością, bezsilnością. Te emocje we współczesnym świecie nazywamy negatywnymi i je prywatyzujemy. Nie istnieje dziś publiczna przestrzeń, by głosić, że boimy się śmierci, cierpimy czy czujemy się bezradni, świat tego nie chce. A to jest bardzo niebezpieczna sytuacja, gdy bycie szczęśliwym staje się obowiązkiem równie ważnym jak płacenie podatków, bo zaczynamy wtedy sobie wzajemnie opowiadać właśnie bujdy na resorach. Że chcieć to móc, że nie ma rzeczy niemożliwych, a istnieją tylko źle zorganizowani ludzie, że work life balance rozwiązuje wszystkie problemy i że wystarczy afirmować życie. Na takie narracje mogą sobie pozwolić ludzie, którzy są w uprzywilejowanym miejscu. Jeśli akurat mam finansowe poczucie bezpieczeństwa, jestem w udanym związku lub udanym singielstwie, mam pracę i zdrowe dzieci, to mogę snuć takie aroganckie bajki. Ale kiedy opowiadam je ludziom w kryzysie psychicznym, którzy doświadczają wykluczenia, pracują na nocną zmianę, mają ciężko chore dziecko, ich związek się rozpadł albo mieszkają w Ukrainie, gdzie toczy się wojna, to oni słyszą tylko bzdury uprzywilejowanego świata, który zamyka oczy na cierpienie słabszych.
Sądziłam, że pozytywne myślenie jest próbą uzyskania kontroli nad sytuacją, przełamania bezsilności przez skupienie się na pozytywach.
Łatwiej jest grupie uprzywilejowanych, szczęśliwych ludzi zamknąć oczy i powiedzieć: „musisz lepiej planować dzień, zmotywuj się, patrz pozytywnie, uśmiechnij się”. Łatwiej to zrobić, niż zobaczyć nierówności i skomplikowany świat. I za to wziąć odpowiedzialność, a nie za uśmiech.
Jednak my przecież po prostu lubimy pozytywne emocje, ciągniemy tam, gdzie jest uśmiech. Mam znajomą, która na pytanie „co słychać?” zwykle odpowiada: „Fantastycznie!”. Wszystkim od razu poprawia się nastrój.
Może być tak, że w Polsce nam tego brakuje. Nie mamy optymistycznego small talku charakterystycznego dla krajów anglojęzycznych, gdzie ludzie dają sobie dużo pozytywnego feedbacku, żeby utrzymywać dobrą atmosferę w środowisku społecznym, zawodowym. My raczej narzekamy – na pogodę, na stan zdrowia. I oczywiście taki pozytywny feedback ma swoją wartość, jeśli jest zgodny z naszym stanem emocjonalnym. Jeśli nie ignorujemy tego, co naprawdę czujemy, byle było miło. Bo jeżeli celem życia człowieka staje się bycie w dobrym nastroju, to za ten nastrój oddajemy wrażliwość i empatię. Granica braku wrażliwości jest bardzo cienka: kiedy bardzo chcę zarazić optymizmem innych ludzi, mogę przestać brać pod uwagę, jak oni się naprawdę czują i czego potrzebują. Wśród ludzi w kryzysie optymistyczne komunikaty nie zadziałają, natomiast bardzo im utrudnią wyznanie: „U mnie fatalnie, czuję się źle”. Moi pacjenci (a to są właśnie ludzie w kryzysie) opowiadają mi często, jak bliscy próbują nastroić ich pozytywnie: podśpiewują, puszczają muzykę, przynoszą kwiaty i mówią: „Popatrz, jakie piękne słońce”. Ale ten dysonans pomiędzy tym, co czują i co słyszą od innych, pogłębia tylko poczucie bezsensu.
Psychologia poznawcza podpowiada, że świat jest takim, jakim go widzimy. Umiejętność wyłapywania pozytywów z rzeczywistości powinna być dla nas korzystna?
Nie jestem przeciwna komunikacji, która zwraca uwagę na to, co dobre wokół nas, ale chcę zaznaczyć, że wrażliwość na innych jest ważna. Widzę, że często ją tracimy i dlatego tak się zżymam na poppsychologiczne brednie, na te pozytywne wibracje. Nasze narracje na temat świata nie są najzdrowsze wtedy, gdy są pozytywne, tylko wtedy, gdy są różnorodne, kiedy potrafimy dostrzec złożoność rzeczywistości. To, że są w niej rzeczy trudne i radosne, przyjemne i bolesne. Dojrzałą odpowiedzią na świat nie jest entuzjastyczny optymizm, tylko pogodność. Pogodni ludzie dostrzegają jasną i ciemną stronę rzeczywistości i świadomie wybierają nadzieję, że można w tym świecie liczyć na dobro. Wybierają pielęgnowanie w sobie tych elementów, które sprawiają, że chce się żyć. Kierują się w jasną stronę, ale nie ignorują istnienia ciemnej. Jak u Carla Gustava Junga – trzeba zobaczyć swój cień, nie unikając ceny.
Optymiści nastawiają się na to, że będzie dobrze. A pogodni?
Pielęgnują to, że bywa dobrze. Pogodność płynie z umiejętności dostrzeżenia w swojej biografii tych momentów, które sprawiają, że było warto. W moim życiu były wspaniałe chwile. To nie oznacza, że było pasmem sukcesów i szczęśliwości, że było super i nic złego się nie wydarzyło. Nie, było też cierpienie, był smutek, straty. Ale dostałam od życia prezenty. Dojrzała pogodna osoba to ta, która swoją biografię potrafi odczytać właśnie przez pryzmat prezentów, nie tylko utrat. Myślę, że to wynika ze zgody na świat, na życie takie, jakim ono jest, bez szamotania się, samooszukiwania. Nie musi być nawet uśmiechnięta, ale jest wrażliwa wobec innych, nastawiona do nich pozytywnie w innym sensie.
Ten inny sens pozytywności proponuje też psychologia pozytywna.
Tak, a bywa mylona w popkulturowych uproszczeniach z myśleniem pozytywnym. Ale jej twórca, Martin Seligman, nigdy nie mówił: myśl pozytywnie. Mówił: zauważ, że oprócz problemów i słabości masz w sobie siły i potencjał do wzrostu. Spójrz na siebie przez pryzmat zasobów, doceń je. Czyli nie chodziło o wypieranie bólu, ignorowanie trudności, tylko poszerzanie perspektywy o nowe elementy, które dają nadzieję. Natomiast toksyczna pozytywność próbuje zagłuszyć trudne emocje, jest sposobem samooszukiwania się: będzie dobrze, świat jest wspaniały, wszystko zależy od ciebie. I dlatego jest tak krucha. Pojawia się sytuacja kryzysowa i rusztowanie się wali. Nie jest dobrze, chciałam, a nie mogę. Może to moja wina? Może niewłaściwie się afirmowałam, może mam niskie wibracje? Kiedy jest źle, toksyczna pozytywność zaprasza nas do samoobwiniania.
Co właściwie jest jej największą pułapką?
Fantazja, że jest możliwe do osiągnięcia życie bez smutku, złości, stresu, cierpienia. To zaskakujące, że my ją nadal mamy, że nawet gdy rzeczywistość wdziera się drzwiami i oknami do naszego życia, to my nadal myślimy, że jest gdzieś eden, do którego możemy dotrzeć albo go zbudować. Wszystkie wielkie filozofie, jak choćby chrześcijaństwo i buddyzm mówią nam, że to niemożliwe. W buddyzmie mówi się nawet, że wiara w eden prowadzi nas do ignorancji. Budda był przecież postacią historyczną; jako dziecko żył w świecie piękna, który stworzyli dla niego rodzice. Kiedy podrósł i wyszedł poza granice swojego królestwa, zobaczył choroby, biedę, śmierć. Siedem lat musiał siedzieć pod drzewem, żeby to ogarnąć. Zintegrować, że częścią życia jest cierpienie.
W podobnej sytuacji są często nasze dzieci; chcemy im stworzyć cudowny świat, usuwamy problemy, zakrywamy oczy. Wpadają w rzeczywistość internetową…
…i potrzebują potem wielu lat, żeby to zasymilować, zrozumieć. Tak, to bardzo aktualna opowieść, jest symbolem przywrócenia potrzeby patrzenia na świat jak na mozaikę piękna i brzydoty, szczęścia i bólu. W buddyzmie mówi się, że jedno nie istnieje bez drugiego. Lubię tę opowieść, bo ona pokazuje, że cierpienie to nie jest coś, czego musimy się wstydzić, albo oznaka, że nieodpowiednio żyjemy, bo nie wypracowaliśmy sobie rytuałów, trików, które nas przed nim ochronią. Budda został prorokiem dopiero wtedy, gdy doświadczył świata w całości. W luksusowym świecie nie mógł stać się człowiekiem świadomym. I z nami też tak jest, rozwijamy się, kiedy przeżywamy utraty, rozczarowania i umiemy je zintegrować.
Myślałam, że uzna pani za pułapkę to popularne przekonanie, że optymistyczne nastawienie „przyciąga” szczęśliwe zdarzenia.
Tak, to „prawo przyciągania” opisane zostało w popularnej książce „Sekret” – zaplanuj mapę marzeń, a cały wszechświat będzie sprzyjać w ich realizacji. Próbowałam przełożyć je na język nauki, żeby wyjść z ezoterycznego klimatu. Patrząc okiem psychologa, mogę powiedzieć, że to, co nazywamy „przyciąganiem”, jest wynikiem znajomości celów, do których zmierzamy. Każdego dnia automatycznie podejmujemy tysiące decyzji – co zjemy na śniadanie, do kogo zadzwonimy, co kupimy, jak odpowiemy na zadanie nam pytanie. Robimy to automatycznie. Ale jeśli mamy cel, nasz umysł zaczyna te mikrodecyzje podejmować w sposób jemu podporządkowany. Załóżmy, że kocham wspinaczkę i chcę w przyszłości wejść, na Kilimandżaro. Na pewno więc powiem o moim marzeniu kilku osobom, które potem wrócą do mnie z informacją, że ktoś organizuje taką wyprawę, albo podzielą się własnymi doświadczeniami, podtrzymując mój cel. Wybiorę podczas spaceru inną trasę, taką, na której są wzniesienia, bo z tyłu głowy będę miała szukanie okazji do treningu. Na wyprzedaży wypatrzę kijki trekkingowe, zacznę suplementować witaminę D. Wybranie celu potrafi na dłuższą metę przemienić naszą rzeczywistość. To nie my przyciągamy, to nie wszechświat mobilizuje siły, żeby nam pomóc – to my mobilizujemy siły, żeby sobie pomóc, i zapraszamy innych, żeby się organizowali wokół naszych celów. Bardziej precyzyjnie wybieramy miejsca, w które chodzimy, bardziej uważnie dobieramy tematy rozmów. Sama jestem fanką mapy marzeń, materializuję moje cele w postaci zdjęć i mam je na oku, na przykład na pulpicie laptopa.
Jako przypominacze? Motywatory?
To taki autopriming. W psychologii priming (torowanie) oznacza zjawisko zwiększenia prawdopodobieństwa jakiejś reakcji na skutek stykania się z bodźcem. Czyli chętniej realizujemy te cele, z którymi częściej się spotykamy, za pomocą choćby kotwic pamięciowych jak zdjęcia, wybrane przedmioty. Na przykład – jeżeli moim celem jest dobra kondycja, to ustawienie w pokoju bieżni sprawi, że częściej będę z niej korzystać. O ile naprawdę mi na tym zależy. Czasem uważamy, że powinniśmy ćwiczyć, ponieważ inni ćwiczą, a wtedy pewnie zaczniemy wykorzystywać tę bieżnię jako wieszak na ubrania. Mapa marzeń to nie jest metoda dla wszystkich ani cudowne narzędzie. Po prostu może pomóc tym, którzy mają sprecyzowane życiowe cele, podejmować adekwatne decyzje. Ale dla wielu z nas bardziej pomocne będzie „mieszanie w garze”. Kto gotował zupę, wie, że wrzucenie do niej przyprawy albo dodatkowego składnika może zupełnie zmienić jej smak. Tak jest też z życiem. Gdy nie znamy swoich celów i nie wiemy, co zrobić z życiem, zamieszajmy w garze: pójdźmy tam, gdzie zwykle nie chodzimy, poznajmy kogoś, kogo normalnie nie mamy okazji poznać, przeczytajmy lub obejrzyjmy coś, czego zwykle nie tykamy. Dodajmy nowy składnik do swojego życia.
Joanna Flis - Psycholożka, certyfikowana psychoterapeutka, autorka podcastu Madame Monday. Właśnie ukazała się jej nowa książka „Gry rodzinne” (wyd. Znak).