Nikt w dzieciństwie nie marzy, że zostanie samotną matką albo sfrustrowanym specjalistą w korporacji. Jeśli nie spełniamy swoich marzeń, to tylko dlatego, że uwierzyliśmy w głos wewnętrznego krytyka. Możesz stać się najlepszą wersją siebie. O ile uwierzysz, że… jesteś wystarczająco dobra, mówi Gary Bishop, coach, autor bestsellerów Unf*ck Yourself i Skończ z tym sh*tem.
Przyznam się panu do czegoś. Często, w trudnych chwilach, słyszę w głowie cienki głosik, który mówi: „Nie zasługujesz na to. Nie jesteś wystarczająco dobra”…
Mój szepce: „Nie jesteś wystarczająco inteligentny”.
Jak go pan ścisza? Co pan robi, żeby go nie słuchać?
Ale ja go nie ściszam! Wiem, wielu psychologów przekonuje, że wewnętrznego krytyka, bo tak nazywają ten głos profesjonaliści, należy wyłączyć. Ja mam odmienne podejście. Niech gada. Będę robił swoje. Bo jeśli mnie się udało, chłopakowi z biednej rodziny we wschodnim Glasgow – to dlaczego wam nie miałoby się udać? Przecież… jesteście mądrzejsi ode mnie. Skoro osiągnąłem sukces, wam tym bardziej jest pisany. Gdy miałem naście lat, nie widziałem dla siebie wielkich perspektyw w Glasgow, wydawało mi się, że czeka mnie niezbyt ciekawe, ciężkie życie. A potem wyjechałem do USA. Ktoś namówił mnie na warsztaty psychologiczne. Spodobało mi się. Zacząłem nad sobą pracować. I to stało się… moją pracą. Zostałem dyrektorem programowym w dużej firmie zajmującej się coachingiem. Gdy pisałem moją pierwszą książkę, „Unf*ck Yoursefl. Napraw się!”, nie sądziłem, że stanie się bestsellerem Amazona. Chciałem sprzedać kilka tysięcy egzemplarzy. A sprzedałem prawie dwa miliony w samej Ameryce. Więc niech nikt nie mówi mi, że zmiana życia nie jest możliwa. Możesz zmienić wszystko, tylko wolisz słuchać wewnętrznego krytyka, który twierdzi, że nie dasz rady i do niczego się nie nadajesz.
Chwileczkę: to chyba nie jest tak, że wolimy słuchać wewnętrznego krytyka…
Absolutnie tak jest. Nie chcemy podjąć ryzyka. Czasem dlatego, że panicznie się boimy. Myślimy: jasne, nienawidzę mojej pracy urzędniczki, ale jeśli ją rzucę, kupię foodtrucka i zacznę prowadzić restaurację na kółkach może się okazać, że mi się nie uda.
Wie pan, jest w tym coś. Pan uważa, że lepiej gonić za fantazjami niż dbać o swoje bezpieczeństwo?
Bezpieczeństwo jest ważne, zgadzam się.
Ale wie pani, co jest jeszcze ważniejsze? Życie. Niech sobie pani wyobrazi siebie za kilkadziesiąt lat, jest pani umierająca. Patrzy pani wstecz na swoje życie i kogo pani chce zobaczyć? Kobietę, która tkwiła w kiepskiej pracy, związku, była niezadowolona ze wszystkiego, ale nigdy nic nie zmieniła, bo bała się zaryzykować? Czy kobietę, która zrobiła wszystko co w jej mocy, żeby spełnić marzenia, nawet, jeśli ponosiła po drodze druzgoczące porażki?
Oczywiście wolałabym siebie w tym drugim wariancie.
To teraz pani wie, co robić. Proszę zacząć już teraz, nie czekać. Nie ma „jutro”, „za tydzień”, pani życie jest dziś! Ale, mówiąc o tym, dlaczego wolimy tkwić w beznadziejnym położeniu nie mogę zapomnieć o jeszcze jednym powodzie. Często nie decydujemy się na zmiany, bo mamy wrażenie, że wybierając lepsze, szczęśliwsze życie tak naprawdę usankcjonowalibyśmy rozmaite krzywdy z przeszłości. Jest moda na zrzucanie odpowiedzialności za własne życie na rodziców. Ostatnio jeden z klientów opowiadał mi o swojej relacji z matką: „Jestem na nią taki wściekły, tak strasznie wściekły!”, emocjonował się. „Kiedy widzieliście się ostatni raz?”, zapytałem. „Jakieś trzynaście lat temu, przed jej śmiercią”. Chwilę: twoja matka nie żyje od trzynastu lat, a ty nadal, od trzynastu lat, jesteś na nią tak samo wściekły?
Chce mi pan powiedzieć, że powinniśmy zapominać o przeszłości? Wielu z nas ma naprawdę traumatyczne wspomnienia z dzieciństwa: brak stabilizacji, poczucia bezpieczeństwa… Tego nie da się, ot tak, wymazać!
I ja do tego nie namawiam. To straszne, że rodzice stosują wobec dzieci przemoc, nie potrafią zapewnić im opieki i odpowiednich warunków. Możemy o tym rozmawiać, możemy płakać, ale jednego nie możemy: nie zmienimy swojej przeszłości…
…ale, jak mówią terapeuci rodzinni, możemy zmienić swoją opowieść o niej.
To też. Możemy sami siebie przekonać, że rodzice kochali nas najbardziej na świecie, to na pewno prawda. Ale możemy też stwierdzić: przeszłość ma znaczenie o tyle, na ile ja sam nadam jej to znaczenie, pozwolę wpływać na to, co przede mną. I znów – mówię to z własnego doświadczenia. Kompletnie odmieniłem moje relacje z matką, jednym telefonem – byłem wtedy tuż po czterdziestce. Nasza relacja była konfliktowa, odkąd skończyłem 12 lat. Czego mama by nie zrobiła – a aniołem nie była – zawsze interpretowałem to jeszcze bardziej na jej niekorzyść. Wiele lat mnie to męczyło, te waśnie z nią, zadawnione żale.
Przekonanie, że kochasz i jesteś kochany przez własną matkę to coś, czego w gruncie rzeczy każdy z nas pragnie. W końcu sięgnąłem po telefon, zadzwoniłem. „Mamo, kocham cię”, powiedziałem. Zapadła cisza. Nie mówiłem jej tego od prawie trzech dekad. I tak samo długo nie usłyszałem od niej podobnego wyznania. Przestraszyłem się. A jak odłoży słuchawkę? „Ja też cię kocham”, odparła.
To naprawdę jest proste. Tyle tylko, że my wolimy tkwić w toksycznych relacjach i tłumaczyć się innym i sobie: „To dlatego, że matka mnie nie kochała”. A ja namawiam: przestań słuchać swoich trzech wewnętrznych sabotażystów i zacznij żyć dobrym życiem, jako najlepsza wersja ciebie, już dzisiaj.
Jak to, trzech? Dotąd mówiliśmy o jednym, wewnętrznym krytyku?
To prawda, ale gdy przyjrzymy się komunikatom wewnętrznego krytyka, dostrzeżemy, że dotyczą nie tylko nas samych. To tylko pierwszy sabotażysta. Dość łatwo go zdemaskować: to reakcje, myśli, które pojawiają się w chwilach niepewności, gdy stajemy przed wyzwaniem, decyzją: „To dla mnie za trudne”, „Nie uda mi się”, „Nie poradzę sobie”, „Za mało wiem”, „To bez sensu. I tak się nic nie zmieni”. Nikt z nas oczywiście nie rodzi się z tym głosem w głowie – po prostu nasiąkamy tym, co mówią do nas rodzice, nauczyciele, koledzy, co my sami do siebie mówimy, żeby ochronić się przed porażką, bo wydaje nam się, że tak będzie lepiej. Drugi sabotażysta wygłasza w naszych myślach opinie na temat innych ludzi. Nasze konkluzje na temat innych są zazwyczaj negatywne: „Ludzie są apodyktyczni”, „Nie można ufać nawet najbliższym”, „Nikomu na mnie nie zależy”. I trzeci sabotażysta: przekonania na temat świata. Jest niesprawiedliwy, pełen okrucieństwa…
Czyli, pana zdaniem, przeszłość się nie liczy, nie liczą się inni ludzie, świat. Liczę się ja i to, co zrobię ze swoim życiem.
Moim zdaniem to najlepsza droga, żeby odnaleźć spełnienie. Proszę pomyśleć o dzieciach w przedszkolu, kim chcą być. Astronautami, wynalazcami, aktorami, weterynarzami, malarzami.
Nikt nie chce zostać spłukanym kierownikiem niższego szczebla, upijającym się wieczorem do nudnego serialu. Nikt nie chce zostać rozwódką z dzieckiem na utrzymaniu, wynajmującą mieszkanie, nienawidzącą swojego szefa. A właśnie nimi się stajemy.
Jest proste remedium: musisz wyobrazić sobie, kim chcesz być, co chcesz robić – nie dać się nieść wydarzeniom, kształtować je. Jak Michał Anioł.
A co on ma wspólnego z coachingiem?
Z coachingiem może nic, ale ,a wiele wspólnego z umiejętnością osiągania celów. Do jego najwspanialszych dzieł należy pięciometrowy posąg Dawida, ociosany z bloku nieskazitelnego marmuru z Carrary. Michał Anioł podszedł do zadania w oryginalny sposób: podobno po prostu… usunął z boku wszystko, co nie było Dawidem. Tak, jakby widział tego Dawida w nieforemnym kamieniu. Weźmy z niego przykład i dokładnie tak samo podejdźmy do własnego życia. Nie gwarantuję nikomu, że zostanie Madonną albo bogaczem. Mogę tylko jedno zagwarantować: że każdy z nas, jeśli odważy się na ryzyko, zacznie spełniać marzenia, realizować własne cele, nawet, jeśli wszyscy obok będą pukali się w głowę, pod koniec życia uśmiechnie się do swojego odbicia w lustrze i powie: „Wow! Ale to była niesamowita podróż! Fajnie, że się na nią zdecydowałem!”.