Wywiad

Autorka książki "Chłopki", Joanna Kuciel-Frydryszak, obudziła w nas potrzebę rozmawiania o przodkach

Autorka książki "Chłopki", Joanna Kuciel-Frydryszak, obudziła w nas potrzebę rozmawiania o przodkach
Fot. Mat. prasowe

Jedna z ważniejszych książek sezonu – sprzedała się w ponad 150 tysiącach egzemplarzy, choć nie jest ani czytadłem, ani dziełem noblistki. "Chłopki" Joanny Kuciel-Frydryszak opowiadają o wyczerpującym życiu mieszkanek polskiej wsi przed stu laty, w kryzysowym okresie międzywojnia. "Żeby zrozumieć teraźniejszość, trzeba poznać historię", mówi autorka. Co o nas mówią "Chłopki"?

Twój STYL: Skąd to zainteresowanie chłopkami sprzed wieku?

Joanny Kuciel-Frydryszak: Wmówiono nam, że wszyscy jesteśmy ze szlachty. A może sami chcieliśmy z tej szlachty być? Ale jakoś trudno odnaleźć te herby – może dlatego, że nie istnieją? Skoro tak, może jesteśmy z chłopów? Powstało na ten temat kilka wartościowych książek – "Ludowa historia Polski Adama Leszczyńskiego, "Bękarty pańszczyzny" Michała Rauszera, "Chamstwo" Kacpra Pobłockiego. O ludowych warstwach, robotnicach pisała też Alicja Urbanik-Kopeć ("Anioł w domu, mrówka w fabryce, Chodzić i uśmiechać się wolno każdemu", red.). Temat jest eksplorowany, bo zaczynamy rozumieć, że to o nas. Kiedy przed laty czytałam "Chłopów" Reymonta, nie miałam poczucia, że to mnie dotyczy, nie identyfikowałam się z tą historią. Członkowie rodziny, którą znałam, byli mieszczuchami, nie spędzałam wakacji na wsi. Ale uświadomiłam sobie, że moja babcia jest z pochodzenia chłopką. Wydało mi się przykre, że nie mam pojęcia, jak żyła. A sto lat temu, w czasie, który opisuję w książce, 70 procent ludzi żyło z dala od miast. Trochę wcześniej – około 90 procent. Ogromna większość pochodzi ze wsi. Ludzie zaczęli czytać o tym i zastanawiać się, co z tego wynika dla ich tożsamości, jakie niesie psychologiczne dziedzictwo. Jesteśmy społeczeństwem, które kiedyś było chłopskie i nie da się od tego uciec. Ta historia jest o nas. 

Od maja, od czasu wydania "Chłopek", jest pani w podróży – spotyka się z czytelnikami na spotkaniach autorskich w całej Polsce. Z czym przychodzą?

Głównie, żeby się podzielić – silnymi uczuciami, doświadczeniami własnych rodzin. Książka obudziła w ludziach potrzebę rozmawiania o przodkach i przodkiniach. Media piszą, że „uruchomiła lawinę pamięci”. Może nawet pamięć w rodzinach jest, ale nie wszystko zostało opowiedziane. Czasem nie miał kto słuchać albo babcie czy matki nie chciały opowiadać, nie potrafiły. Ale najczęściej sądziły, że nie ma o czym mówić. Zapracowane wiejskie kobiety nie uważały, że ich opowieść może być interesująca. Wydawało im się, że w ich życiu nie dzieje się nic wartego uwagi. „Co żeście takie ciekawe”, mówi jedna z bohaterek, kiedy wnuczka pyta, jak to się stało, że babcia wyjechała do Kanady do pracy. „Po co wam to wiedzieć?”

Nie opisałam wszystkich chłopek, ale chciałam pokazać mnogość sytuacji – inaczej żyła kobieta z trójką dzieci, inaczej ta, która miała siódemkę. Inaczej na Podkarpaciu, gdzie ziemia była słaba, a inaczej na Pomorzu, gdzie żyzna. Ale życie tych kobiet miało wspólny mianownik – wszystkie były zaharowane. „Babcia zapracowana, o siebie nie dbała, tylko wymagała wykonania wszystkich zaplanowanych zadań”. Czasami ktoś mnie pyta: czy one były szczęśliwe? 

Nie ma sensu mierzyć ich współczesnymi kategoriami, pytać o dobrostan?

Badałam, jak sobie radziły z wyzwaniami codziennego życia, które wymagały heroizmu, wysiłku fizycznego, psychicznego, pogodzenia się z niewygodą. Kiedy pracowałam nad książką, miałam w głowie pytanie: po co tak harują? Przecież na końcu i tak nic dobrego na nie nie czeka. Nawet jeśli uda się wykształcić dzieci, one przecież z tej wsi uciekną. Ale z drugiej strony kobieta mogła być szczęśliwa, bo jest szansa, że takiemu dziecku będzie kiedyś lżej w życiu niż jej. 

Najlepsze reportaże 2023 roku: "Chłopki", "Poprawione", "Bezdzietne z wyboru"

Wtedy samo chodzenie do szkoły było obciążeniem.

Bo trzeba było pracować, np. wypasać zwierzęta. I nie było na buty, więc jak dziecko ma iść do szkoły zimą? „Kto się pod ławką urodził, ten na nią nigdy nie wejdzie”, mówiła jedna z bohaterek. Nie chciej za dużo i tak nie masz szans.

Po przeczytaniu książki zrozumiałam, dlaczego mama kazała mi się uczyć. Ale nie „rozwijać się”, jak byśmy powiedzieli dzisiaj, czyli chodzić na zajęcia dodatkowe, szukać zainteresowań, tylko być pilną w szkole. Jedynie to miało dla niej znaczenie.

Bo reszta to jakieś fanaberie, przewrócone w głowie. Liczył się pragmatyzm chłopski, najlepiej twardy, jasno określony zawód. Studia artystyczne? To żaden zawód, to głupota. „Dla mojej teściowej liczy się tylko to, co można zjeść albo wydoić”, przeczytałam kiedyś na forum. Gorzka refleksja. Ale przecież rozumiemy tych ludzi, wiemy, z czego to wynika. A jeśli ktoś nie wie, mam nadzieję, że moja książka pomoże zrozumieć. 

I pojąć na przykład to, że nadmierna oszczędność też jest pochodną dawnej wiejskiej biedy.

Te nieustannie zbierane „przydasie”! Niczego nie wolno wyrzucić, bo a nuż się przyda? Oglądanie każdej złotówki ze wszystkich stron, bo wydawać można tylko na to, co naprawdę potrzebne. Trzeba też mieć „na czarną godzinę”, która nad nami wisi i wiadomo, że w końcu przyjdzie, choć nie wiadomo kiedy.

 W pani opowieści widać niedobory emocjonalne, czasem traktowanie dzieci gorzej niż zwierzęta.

Ubrać i nakarmić to był taki wysiłek, że nie starczało siły na wiele więcej. To była realna oznaka miłości i troski: jak dziecko miało buty, było dobrze nakarmione i ubrane. Rodzina stanowiła rodzaj spółki, w której każdy pracuje i ma obowiązki bez względu na wiek. Rozmowy o uczuciach? Czułość? Nie ta klasa, nie ta sfera – to były raczej sprawy pańskie. A na wsi: często milczące domy, ludzie związani ze sobą, ale niewiele mający sobie do powiedzenia. Chyba że o sprawach gospodarczych – co załatwić, co zrobić, co ugotować, co kupić.

Stąd okazywanie uczuć przez jedzenie?

Pewnie. Częsty obrazek – babcia nie umie zagaić rozmowy, ale za to stoi nad garnkami, gotuje, piecze ciasta. Chce dogodzić, pokazać, że jesteśmy dla niej ważne. Inaczej nie umie. 

Chłopki konfrontują z przykrą prawdą – dzieci na wsi nie miały dzieciństwa. A w głowie mamy wyidealizowane obrazki „wsi spokojnej, wsi wesołej”, gdzie pacholę z witką wierzbową pasie gąski na łące. Tylko to się zaczynało w wieku pięciu lat, a na „pasionce” zdarzały się nadużycia seksualne.

Najstarsze dzieci zajmowały się rodzeństwem, najmłodsze często traciły matkę zanim dorosły, bo te, wymęczone ciążami i pracą, umierały przy kolejnym porodzie na przykład w wieku 45 lat. Dzieci stawały się półsierotami. Część oddawano do rodzin, które miały się nimi opiekować, ale okazywało się, że wielokrotnie były na rozmaite sposoby wykorzystywane.

 W "Chłopkach" jest dużo przemocy. Ona idzie z pana na chłopa, a z chłopa – na żonę i dzieci.

Nie tyle, ile mogłoby być, bo strasznych historii, o których nie napisałam, jest wiele. Oczywiście nie każda kobieta doświadczyła przemocy, ale skala była ogromna. W rodzinach działy się rzeczy, o których wieś na ogół wiedziała, ale nie mówiła. Ojciec żył z córką albo dziewczyna szła na służbę do wujka, a za jakiś czas wracała w ciąży. „Co ja mogę zrobić?”, mówiono. Ślady tej znieczulicy są ciągle między nami obecne. Dziewczyny czasem uciekały do miasta na służbę. Niektórym nawet udawało się ułożyć życie – miały swój pokój, łóżko, pieniądze, czasem nawet mogły mieć męża, którego same wybrały! Ale mogły też trafić źle – do kolejnego domu, gdzie musiały pracować ponad siły. I znowu być molestowane. Nie znamy skali zjawiska, ale był to realny problem. Społecznice napominały matki i żony, żeby nie pozwalały, by panowie i panicze zostawali sami ze służącymi. Mężczyźni wracali do domu przez kuchenne wejście i służbówkę, gdzie spała służąca. I pan życzył sobie, żeby służąca mu zdjęła buty – przełamywał w ten sposób barierę intymności. Albo panie wyjeżdżały na letnisko i zostawiały pana ze służącą – ktoś mu przecież musiał gotować, prawda? Dziewczyna miała 16 lat i była wobec pana bezbronna – mogła oczywiście rzucić służbę i zostać bez pracy. Ale gdzie by poszła? Niektóre szukały pomocy w jakichś organizacjach, ale wyobraźmy sobie – słowo służącej przeciwko słowu pana. Najczęściej służące w ciąży dostawały pieniądze i były w ten sposób żegnane przez chlebodawców. 

I co miały ze sobą zrobić?

Nieślubne dziecko to była najgorsza rzecz, jaka mogła się kobiecie przytrafić. Koszmar, świadectwo niemoralnego prowadzenia się. Niektóre próbowały popełnić samobójstwo, a czasem dziewczyna oddawała dziecko rodzinie na wychowanie, a potem pracowała już tylko na nie – słała pieniądze, żeby było za co dziecko utrzymać. Wstyd był jednak na całą wieś. 

Oczywiście sprawców ciąż przykrości nie dotyczyły?

„Przecież chłopy takie są”. Naganne zachowanie, ale nie poradzisz. 

Cały wywiad można przeczytać w styczniowym wydaniu Twojego STYLu.

okladka bez kodu TS01_2024 PSR LWC AG

Więcej na twojstyl.pl

Zobacz również