Są ludzie, którym nie jest wszystko jedno. Nie lubią bylejakości, nie przejdą obok, gdy ktoś cierpi. Katarzyna i Maciej Stuhrowie tak mają. Bez rozgłosu oddają swój dom uchodźcom, śmiało decydują o wyprowadzce na wieś, żeby mieć proste, autentyczne życie. Imponują zawodowymi eksperymentami. Gdyby istniał tytuł honorowego antycelebryty, powinien przypaść tej parze.
Bez kompromisów związek się nie uda. Oni już wiedzą, na które mogą iść, a z którymi się nie godzą. Razem od 12 lat, wciąż uczą się od siebie nawzajem. Sporo ich różni, choć są sprawy, w których się rozumieją w pełni. Maciej akceptuje kompromisy, które wzbogacają go jako człowieka. „Gdy Kasia zapytała, czy zapraszamy do domu uchodźców, dotarło do mnie, że taki pomysł prawdopodobnie w ogóle nie przyszedłby mi do głowy”, przyznaje. Ona mówi: „Ta decyzja była ważna dla naszego związku. Pokazała, że o ważnych sprawach myślimy tak samo”. Przyjęli wiele osób – różnych narodowości, religii, ras. Wszystkich, którzy potrzebowali pomocy. Teraz warszawski dom oddali nowym gościom, sami wyprowadzili się na wieś. Maciej przygotował stand-up, z którym przejechał pół Polski: „Widok publiczności, która – bez względu na poglądy – zajarzyła mój żart, wywołuje we mnie euforię”– mówi. Kasia napisała książkę "Dieta planetarna": „Bo nasz sposób życia i codzienne wybory kształtują świat, w którym żyjemy”. Nie ma planety B – tu oboje są zgodni. Nie zapominajmy o tym.
Twój Styl: Jesteście dla siebie inspiracją, to jeden z fundamentów związku.
Maciej Stuhr: Kasia inspiruje mnie nieustannie. Cała moja, wzmożona w ostatnich latach, działalność charytatywna to wpływ Kasi. Ludzie z różnych powodów pomagają, ale też z różnych powodów… nie pomagają. Czasami dlatego, że nie spotkali kogoś, kto im to psychologicznie ułatwił, na przykład zadając proste pytanie: „Przyjmujemy do domu uchodźców?”. Gdyby Kasia nie zapytała, ten pomysł nie przyszedłby mi do głowy.
Katarzyna Błażejewska-Stuhr: Nauczyłam się nie oceniać ludzi. Zdolność do pomocy to indywidualna sprawa, ale z doświadczenia wiem, że niektórzy nie wiedzą, jak się do tego zabrać. Czasami wystarczy kogoś delikatnie popchnąć we właściwym kierunku. Dla mnie ta potrzeba była naturalna. Mam wyrzuty sumienia, że nie angażuję się już tak aktywnie jak wcześniej, ale potwornie dużo mnie to kosztowało – zdrowotnie.
Maciej: Kasia nie tylko otwiera nasz dom, ale też serce i głowę. Koszty psychiczne, zdrowotne, emocjonalne są wysokie. To nie było spotkanie w akademiku, gdzie weseli hipisi pili piwo i opowiadali zabawne historie. Każda z osób, które przeszły przez nasz dom, niosła ze sobą dramat z przeszłości, trudną sytuację dziś i mgliste perspektywy na przyszłość. Kasia większość tych historii wzięła na swoje drobne barki.
Teraz dom oddaliście nowym gościom, a sami przeprowadziliście się na wieś z dziećmi i psami. Odważne posunięcie dla zapracowanych rodziców.
Maciej: Bałem się tego, nie ukrywam, ale jest super. Coraz trudniej mi sobie wyobrazić powrót do miasta. Być może trzeba będzie to zrobić, gdy chłopcy podrosną i będą chcieli chodzić na randki, ale nie wiadomo, czy randki będą jeszcze istniały. Przeczytałem w „Newsweeku”, że 17 procent młodych Amerykanów propozycję wyjścia gdzieś we dwoje uważa za… molestowanie, więc nie wiemy, co czeka naszych chłopaków. Na razie rozkoszujemy się życiem na wsi. Siedzimy w ogrodzie, umysł się resetuje...
Katarzyna: W ogrodzie można tyle zrobić. Mam szklarnię i kilkadziesiąt grządek, co roku ich przybywa. Maciek wyrywa chwasty, kosi trawę, rąbie drewno, przekopał kawał działki i zakładał trawnik. Zawsze można wyczyścić staw z liści, pozbierać gałęzie.
Maciej: Niestety, jeszcze nie potrafimy odpoczywać, nic nie robiąc. Mamy za płotem sąsiada, który pięknie odpoczywa. Gdy przyjeżdża, z zazdrością patrzymy, jak siada na leżaku i rzuca piłkę psu. Przez cały weekend. My siadamy, żeby po 10 minutach wstać i coś zagrabić, skosić, narąbać, ugotować, przeczytać, pograć z chłopakami we frisbee. Nasze psy też się poddały, już nie aportują. Wiedzą, że nikt niczego im nie rzuci. Figa patrzy przez płot na psa sąsiada z politowaniem, bo po co człowiekowi non stop przynosić coś, co on wyrzuca?
Psy upodabniają się do właścicieli albo odwrotnie. Na razie wizja powrotu do miasta jest odległa, za to szkoła Tadzika jest… w pobliskim lesie. To oryginalny pomysł na edukację syna.
Maciej: Wybraliśmy mu nietypową formę nauki, czyli brytyjską szkołę leśną. Gdy Tadek się urodził, przeczytałem o przedszkolach w Norwegii, gdzie dzieciaki siedziały w lesie i uczyły się w harmonii z naturą. Zakochaliśmy się z Kasią w tej anachronicznej wizji.
Katarzyna: Najpierw zapisaliśmy Tadzika do leśnego przedszkola w Warszawie, więc kalosze po pachy, tzw. wodery, towarzyszą nam od lat.
Maciej: Szkoła leśna jest naturalnym ciągiem dalszym. Panuje w niej ta sama zasada: nie ma zabawek, dzieci bawią się patykami, szyszkami, błotem. Gdy Tadek wraca do domu, wygląda jak człowiek demolka. Cały w błocie. Codziennie. I szczęśliwy.
Dostał szczęśliwe, „analogowe” dzieciństwo. Znamy się od lat. Myślałam, że wyprowadzka na wieś sprawi, że pan nieco zwolni, porozkoszuje się naturą. „W sferze marzeń zawsze było: mniej pracować” – tak mówił mi pan ostatnio.
Maciej: Trochę obiecanki cacanki. Jak z naszym sąsiadem i psem. Nie usiedziałem na tym leżaku. Pustka natychmiast się wypełnia. Nie tyle filmami, co stand-upem, który pochłonął mnie totalnie. Od lat tęskniłem za estradą, a Kasia przez lata mnie do tego powrotu namawiała.
Katarzyna: Namawiałam, bo nie miałam wątpliwości, że Maciek zrobi to świetnie. Stand-up mi się podoba, mimo że z jego powodu prawie się nie widywaliśmy. Maciek wyjeżdżał w czwartek, wracał we wtorek. Teraz powstaje drugi stand-up, a on już myśli o kolejnym! Kolana mi zmiękły, gdy zobaczyłam plan wyjazdów Maćka na najbliższe miesiące. Pierwszy wolny weekend wypada 15 grudnia. Ale skoro się tym cieszy...
Maciej: Cieszę się, bo to był świetny pomysł. Zaczynałem od kabaretu, ale przez 20 lat na pierwszym miejscu była działalność aktorska. Poza konferansjerką nie zajmowałem się rozśmieszaniem, choć widok roześmianej publiczności, która zajarzyła mój żart, wywołuje we mnie euforię. Bez Kasi bym tego nie zrobił. Mówiłem: może kiedyś. W końcu zdecydowałem i to był strzał w dziesiątkę. Bycie solistą, mówienie tego, co się chce, jest cudowne i uwalniające. Ze stand-upem przejechałem całą Polskę, w niektórych miejscowościach byłem pierwszy raz. Na przykład w Łomży. W hejcie, który przez lata prawie codziennie mnie dotykał, najgorsze jest to, że nie znam jego skali. Czy to jest sto osób, tysiąc, sto tysięcy, milion? Nie wiem tego. Nie wiedziałem, czy jak ruszę w Polskę i wystąpię w Łomży, to ludzie przyjdą, czy nie? A jeśli przyjdą to…
…będą się śmiać czy buczeć?
Maciej: No właśnie. Przyszli ludzie, z którymi od pierwszej chwili czułem pokrewieństwo, przynajmniej poczucia humoru. Dla człowieka na scenie to najcudowniejszy moment, gdy widzi, jak głowy na widowni zaczynają potakiwać: „Tak, znam tę historię z życia”. Albo partnerka szturcha partnera: „To o tobie, słuchaj teraz!”. Po latach bojów, stresu, niepewności ten rajd po Polsce był dla mnie najpiękniejszą nagrodą aktorską.
Cały wywiad można przeczytać w listopadowym wydaniu magazynu Twój STYL.