Maciej Stuhr. Aktor, osoba do wynajęcia? Mógłby być obły, bez poglądów. Dostawać role z lewej i prawej. On bierze te ważne, na przykład w "Pokłosiu", po którym ci, co nie lubią inności, chcieli zatruć mu życie. Maciej Stuhr bywa satyrykiem, ale traktuje swój fach serio. Uważa, że jeśli ludzie go słuchają, warto im dać przykład przyzwoitości. Dlatego zaprasza do domu rodzinę imigrantów, ale też mówi: „Nawet jeśli się różnimy, możemy żyć ze sobą w jednym kraju bez nienawiści”.
Dom jego rodziców pełen był przyjaciół ze świata kultury i sztuki. Towarzystwo prowadziło dyskusje o teatrze, filmie, polityce i wolnym świecie za żelazną kurtyną. „Nic z tego nie rozumiałem – po latach powie Maciej Stuhr. – Ale całe dzieciństwo siedziałem schowany w kącie, słuchałem, przyglądałem się, chłonąłem, uczyłem”. To był jego „uniwersytet”. Szedł własną drogą. „Skazany” na aktorstwo, najpierw skończył psychologię na UJ i zdobył popularność jako gwiazda kabaretu Po Żarcie. Na drugim roku szkoły teatralnej zagrał główną rolę w ""Fuksie. To było bramą do filmowej kariery. Dziś jest najpopularniejszym aktorem swojego pokolenia, ale też błyskotliwym komentatorem rzeczywistości. Jego Facebook obserwują prawie dwa miliony ludzi. Odwaga Macieja, dezynwoltura i celność formułowania myśli budzą skrajne emocje. Zachwyt albo wściekłość. Żona, Katarzyna Błażejewska, pokazała mu, że sztuka to nie wszystko. „Spotkałem na swojej drodze rudego anioła, który zaraził mnie misją” – mówi o niej. W czasie pandemii i wojny ich dom stał się schronieniem dla uchodźców. Filozofia rodziny brzmi: „Można pomagać innym albo można nie pomagać. Tu nie ma dylematu”. W kinach można zobaczyć film Agnieszki Holland "Zielona granica", w którym Maciej Stuhr zagrał… nie grając. Jest tam sobą. Artystą zaangażowanym w sprawy społeczne, którego nie da się zaszufladkować.
Twój Styl: Aktor, reżyser, konferansjer, scenarzysta, wykładowca akademicki, felietonista, psycholog, ojciec, syn, mąż, przyjaciel... no i obywatel. Dużo ról jak na jednego człowieka. Jak się pan z tym czuje?
Maciej Stuhr: Wczoraj byłem też drwalem. W domu na wsi rąbałem drewno na opał. Idzie jesień, lubimy wtedy palić ognisko i w kominku. Spełniłem też marzenie mojej małżonki, która od roku mnie molestowała, żebym jej sprawił westfalkę. To piec kuchenny z żeliwną płytą i fajerkami nad paleniskiem. A wracając do pani pytania: jak się z tym czuję? Czasami jestem zagoniony, ale generalnie szczęśliwy. Przez 20 lat byłem przepracowany i nie chciałem tak funkcjonować do końca życia. W sferze marzeń zawsze było: mniej pracować. Od słów przeszedłem do czynów i zrezygnowałem z etatu w Nowym Teatrze.
Żal?
Żal cholerny. Smutno mi i tęsknię, ale stwierdziłem, że nie mam wyboru. Od kiedy z Kasią założyliśmy rodzinę i na świecie pojawił się nasz syn Tadzik, Staś (syn Katarzyny Błażejewskiej – red.) miał wtedy pięć lat, więc to, ile czasu w domu jestem bądź nie, ma ogromny wpływ na funkcjonowanie rodzinnego przedsiębiorstwa. Szkoda mi było dzieciństwa chłopców przelatującego przez palce. Teatr Warlikowskiego jest towarem eksportowym. Praca z Krzyśkiem to marzenie aktorów. Jeździliśmy z zespołem po świecie 15 lat, uwielbiałem te wyjazdy. I dalej bym uwielbiał, ale one oznaczały, że tygodniami nie było mnie w domu. Stwierdziłem z bólem serca, że wypiszę się z tej przygody, przynajmniej na jakiś czas. No i się wypisałem. Chwilę później przyszła pandemia, świat stanął na głowie. Nagle zostałem ojcem i mężem...
…24 godziny na dobę. Dobrze panu z tym było?
Bardzo. Ale... posiedziałem w domu parę miesięcy i się przekonałem, że jeszcze nie czas na emeryturę. Trzeba coś robić. Zawsze mnie nosiło. Teraz wymyśliłem stand-up, stęskniłem się za estradą. Siedzę w domu na wsi, piszę i śmieję się jak idiota. Świat jest tak strasznie trudny, że rozśmieszanie ludzi ma dzisiaj większy sens niż parę lat temu. To misja – dać ludziom godzinę szczęścia.
Po koncercie na festiwalu w Sopocie widownia – a po niej media – uznały pana za gwiazdę wieczoru. Porwał pan i rozbawił tysiące ludzi.
Potraktowałem ten koncert jako wstęp do mojego powrotu do działalności rozśmieszania. Dał mi dużo satysfakcji, bo ludzie się bawili. I o to chodzi. Wiadomo, że jestem zaangażowany w społeczno-polityczne sprawy, ale przepychanki z oponentami coraz mniej mnie kuszą. Nie mam już ambicji, by komuś przywalić, zadrwić, ośmieszyć. Wchodzę w inny etap. Ciągnie mnie w stronę absurdu i dobrej zabawy. Rozbawianie ludzi daje mi satysfakcję.
Bez względu na to, jakie mają poglądy?
Tak. Nasza rozmowa ukaże się w newralgicznym momencie. Nie wiemy, czym zakończą się wybory, co nas czeka. Niezależnie od tego intryguje mnie pomysł szukania wspólnych obszarów w Polsce. Oczywiście jest to coraz trudniejsze, wręcz niemożliwe w niektórych sytuacjach, ale może by tak czasem zrobić choć pół kroku w tył? Na przykład pójść razem na mecz, pośmiać się... Jeszcze 20 lat temu tak wyglądał świat! Dzieliły nas te same sprawy: jedni byli żarliwymi katolikami, drudzy ateistami, część troszkę się z Boga podśmiewała, inni w Boga nie wierzyli, ale woleli go nie obrażać. Na wszelki wypadek. Jedni byli przeciwko aborcji, drudzy za. Jedni mieli dzieci, inni koty. Albo psy. To wszystko ZAWSZE było. Nic się tu nie zmieniło. Poza jednym. 20 lat temu mimo tych różnic mieliśmy wiele obszarów wspólnych. Mogliśmy razem siąść przy stole, dyskutować, napić się, pójść do kina, zabawić. Nie trzeba było zgadzać się we wszystkim, żeby razem coś zrobić. Cokolwiek.
Dziś mamy podzielone społeczeństwo, nie potrafimy ze sobą nawet rozmawiać.
Jak widzę posty na Facebooku czy Twitterze i te g…burze w komentarzach, wydaje mi się, że stoimy pod ścianą. Kryzys klimatyczny, pandemia, wojna w Ukrainie, inflacja. Jest w nas mnóstwo lęku, czasami nieuświadomionego, i z tego lęku – oraz algorytmów socialmediowych, które podkręcają emocje – zapędziliśmy się w ślepy zaułek. Otaczamy się tylko tymi, którzy myślą dokładnie tak jak my. Są lajki albo dislajki, musisz coś kochać albo nienawidzić. Albo jesteś w naszej bańce, albo wypadasz. Nie mamy przestrzeni dla tych, którzy myślą chociaż trochę inaczej. Nie chcemy się zatrzymać i zastanowić, o co im chodzi. Strach zapytać, co dzisiaj słowo „wspólnota” miałoby oznaczać. Stąd szukam takich momentów, kiedy wszyscy moglibyśmy spojrzeć na siebie z boku i pomyśleć: „A może nie do końca jest tak, jak nam się to wmawia?”.
Cały wywiad można przeczytać w listopadowym wydaniu Twojego STYLu.