Nowy sposób randkowania stosowany przez kobiety wzbudza niemały sprzeciw płci przeciwnej. Jednak samym zainteresowanym zapewnia wgląd w osobowość kandydata. Ma szanse zmienić to jak randkujemy i zwiększyć prawdopodobieństwo znalezienia przysłowiowej drugiej połówki?
Zaczęło się od randek online. Jedną z platform, które obiecują pomoc w nawiązaniu dłuższych relacji jest Hinge – anglojęzyczna aplikacja, która umożliwia użytkownikom zamieszczanie nie tylko podstawowych informacji o sobie, ale też podanie szczegółów dotyczących m.in. wykształcenia czy poglądów politycznych. Daje też wgląd w grono znajomych, wśród których się obracamy - istotne o tyle, że może zazębiać się ze zbiorem przyjaciół potencjalnego partnera. To jednak nie wszystko.
Największą popularność wśród użytkowniczek aplikacji zyskała pewna ankieta. Przed pierwszą randką przesyła się ją partnerom do wypełnienia. Jakie było zdziwienie niejakiego Roberta Stewarta, jednego z użytkowników Hinge, któremu przyszło z jej pomocą określić „randkową zgodność” z kobietą, z którą wcześniej "zmatchowała" go aplikacja.
Wśród 26 pytań znalazł nie tylko to o stan cywilny (zrozumiała sprawa) czy plany na przyszłość (też do przyjęcia). Potencjalna randka chciała wiedzieć także czy Robert jest… w trakcie terapii, jaki jest jego „język miłości” oraz czy planuje zostać ojcem. Była też ciekawa, jak zachowałby się, gdyby w przyszłości okazało się, że jego dziecko jest nieheteronormatywne, a w teście nie zabrakło i zagadek leksykalnych czy dociekliwych pytań o… wygląd łazienki.
Zdezorientowany i zniesmaczony odmówił udzielenia odpowiedzi, co z kolei wprawiło w osłupienie rozmówczynię: "Jak to? Chcesz się umawiać na żywo, a nie jesteś w stanie poświęcić 20 minut na wstępne rozeznanie, czy to w ogóle ma sens?"
Swoimi wątpliwościami podzielił się w jednym z tweetów, który poniósł się szerokim echem i na dobre podzielił randkujących. Kobiety stały na stanowisku, że nie warto inwestować czasu i pieniędzy w znajomość z osobą, co do której nie mamy chociaż cienia pewności, że dobrze rokuje, bo nie pozwala poznać się bliżej za sprawa kwestionariusza. Z góry zakładały że taka znajomość skazana jest na porażkę.
Z kolei mężczyźni, w tym sam zainteresowany, mieli poczucie, że w tej sytuacji to oni zmuszani są do inwestowania czasu, by zaprezentować się w jak najlepszym świetle tylko po to, by "dostąpić zaszczytu" bycia wziętym pod uwagę jako potencjalny kandydat – wszak ankieta nie była furtką do spotkania, a jedynie testem mającym dowieść, czy kobiecie w ogóle opłaca się pozostać z nim w kontakcie.
Tym samym mężczyźni zadawali sobie pytanie: „A co ja z tego mam?” Przecież korzyść powinna być obopólna, a takie stawianie sprawy przez płeć przeciwną nasuwa nachalną analogię do rozmowy o pracę kwalifikacyjnej, w trakcie której jest się nikim więcej jak tylko jedną z wielu ubiegających się o pracę osób.
Z randki Roberta Stewensa nic nie wyszło, ale zapoczątkowany przez kobiety trend prześwietlania potencjalnych partnerów pod każdym możliwym kątem trwa w najlepsze i uzmysławia istnienie pewna szerszej tendencji.
Okazuje się, że coraz więcej singielek przed pierwszym spotkaniem chce znać spojrzenie swojej potencjalnej drugiej połówki na ważne społeczne kwestie. Są ciekawe, czy oddał głos w głosowaniu, czy brał udział w proteście, na którym same były obecne albo jakie jest jego stanowisko w kontrowersyjnych, wiele o człowieku według nich mówiących kwestiach, takich jak eutanazja, aborcja czy prawo do adopcji dzieci przez pary homoseksualne.
Być może hasło: „Sprzedaj się tak, bym chciała cię kupić” faktycznie pozwala odsiać tych, na których w realu po krótkiej wymianie zdań nigdy więcej nawet by nie spojrzały. Pytanie, czy taki styl randkowania online faktycznie pozwala znaleźć miłość? Czy nie jest czasem tak, że „chemia” która pojawia się między ludźmi ma niewiele wspólnego z tym, co świadomie deklarują i „przytrafia się” w najmniej oczekiwanych, niemożliwych do przewidzenia sytuacjach?