To nie jest rozmowa o tym, czy Ukraina wygra, choć wszyscy tego chcemy. Mateusz Lachowski od ponad roku relacjonuje stamtąd zdarzenia wojenne.W kuloodpornej kamizelce, narażając życie. Po co to robi? Czy się boi? Ile dzieli jego odwagę od brawury? I czy zawsze mówi prawdę dziewczynie? Rozmawiamy o emocjach i przekraczaniu własnych granic.
Twój STYL: Pamiętasz, co robiłeś rok temu?
Mateusz Lachowski: Widzisz ten stolik w rogu? W lutym, zanim to się zaczęło, siedziałem tam z kumplem, pracowaliśmy nad projektem filmu. Trudno mi uwierzyć, że od wybuchu wojny minął tylko rok. Rok temu o tej porze byłem w Kijowie, mieszkałem z żołnierzami w bazie. Wiedzieliśmy, że miasto może zostać otoczone, ale w powietrzu była dobra energia i nadzieja. Jednak żołnierze mówili, że wojna będzie długa. Z częścią z nich się zaprzyjaźniłem. Dziś wielu nie żyje. Przez ten rok byłem na kilku pogrzebach.
Nie zapytam, czy to był trudny rok. Zacznę inaczej – ile własnych granic przekroczyłeś w tym czasie?
Wiele. Wojna jest bardziej obrzydliwa, niż widzimy w telewizji, nawet w realistycznych filmach. Zmienia psychikę. Bywało, że tych kolegów z pierwszych dni w Kijowie po kilku miesiącach spędzonych przez nich w Donbasie nie poznawałem. Inni ludzie. Tego, co przeżywają dziennikarze, nie demonizowałbym. My możemy w każdej chwili wyjechać. To jest uwalniające, dobrze wpływa na głowę. Najgorzej, kiedy czujesz się skazany na bycie tam. Wyobraź sobie: żołnierz na ochotnika zgłasza się do armii, ma jakieś wyobrażenie wojny, ale rzeczywistość go przerasta – koledzy z oddziału giną, żyje w skrajnym napięciu, traumie, w brudzie, broniąc zrujnowanej piwnicy... Nie wiem, czy wytrzymałbym tydzień, a oni walczą tak miesiąc, dwa. Teraz pół świata roztrząsa, czy powinni dalej siedzieć w Bachmucie, czy się wycofać, przecież ponoszą straty. A ja mam w uszach rozmowę z ochotnikami z piątego batalionu Ukraińskiej Ochotniczej Armii, którą odbyłem rok temu. Trwały walki w Mariupolu. Ci znajomi żołnierze mieli kontakt z pułkiem Azow i przekazywali mi, co działo się w oblężonym mieście. Mówiłem: Jezu, przecież oni tam wszyscy zginą! „No tak, będą walczyli do końca. My też byśmy walczyli, nawet w okrążeniu”. Blef? Nie, kiedy jedziesz z nimi na front, widzisz, jak się zachowują, wiesz, że mówią serio. Pozostaje pytanie: z czego to wynika?
Rozumiesz ich mentalność?
Nie rozumiem do dziś. Pamiętam łączenie ukraińskiej telewizji z Siergiejem Wołyną, zastępcą 36. brygady, właśnie w trakcie obrony Azowstalu. Padło pytanie, co kieruje żołnierzami, dlaczego walczą, skoro tylu ich ginie, jest wielu kontuzjowanych i rannych. A Wołyna mówi: „Motywuje nas niezmierzona miłość do Ukrainy”. To oddanie jest dla mnie niepojęte. Takie podejście do życia trudno mi zestawić z „problemami”, które zastaję w Polsce. Codziennie dzwonię do dwóch przyjaciół, którzy są na froncie, sprawdzam, czy żyją. Potem włączam naszą telewizję i widzę polityków, którzy się kłócą: jeść robaki czy mięso. I zastanawiam się: gdzie ja żyję? Wojna toczy się tylko tysiąc kilometrów od nas, dzień drogi. Przeraża mnie, że Polacy nie słyszą propagandy w rosyjskich mediach, co gadają Rosjanie – że zajmą Polskę w parę dni, że zniszczą nasze miasta. Może mam inną perspektywę, ale to nie jest normalne, że kiedy takie pogróżki są rzucane w eter, nasi politycy zajmują się wzajemną walką.
Z twojej perspektywy widać rzeczy straszne. Miałeś chwile, kiedy myślałeś: wracam do domu?
Tak. I jednak zostawałem. Kryzys przeżyłem w Buczy. Dzielę mój pobyt w Ukrainie na „przed Buczą” i po niej. Jeździłem do zniszczonych miejscowości, widziałem rozwalone domy, czołgi, ciała żołnierzy, ale tego się spodziewałem, jadąc na wojnę. Bucza przesunęła granice mojej wyobraźni. Pierwszego kwietnia zadzwonił do mnie deputowany ukraiński, że znaleziono tam ciała. Robiłem z nim wywiad, miał do mnie zaufanie. Pojechałem do miasta z żołnierzami. Też miałem mundur, prócz tego zawieszkę „Press”, kamerę, na blockpoście pewnie myśleli, że jestem wojskowym reporterem, i wpuścili, choć była blokada. Pamiętam moment: obrzeża miasta, świt, z daleka widzę, że coś leży przykryte płachtą, obok rower. Nie, to nie może być człowiek. Dojeżdżamy i dostrzegam wystające spod płachty stopy, buty. Cywil! To był pierwszy szok. Potem widziałem wózki po niemowlętach zabranych do grobów, podziurawione kulami samochody z napisem „Dzieci”, reakcje ludzi na widok naszych mundurów.
Widziałam w relacjach kobiety, które rzucały się żołnierzom na szyję. Miałam skojarzenie z drugą wojną światową, radością po wyzwoleniu.
Takie sytuacje rozwalają mnie tak samo, jak widok dzieci z chorągiewkami witających żołnierzy przy drodze. Ale wdzięczność przyszła potem, pierwszy odruch był inny. Kiedy dowiedzieliśmy się z chłopakami, że jedziemy do Buczy, załadowaliśmy samochód jedzeniem i słodyczami. Zatrzymywaliśmy się, widząc kobiety i dzieci, chcieliśmy im to dać. Reagowały... przerażeniem. Staruszki błagały, żeby ich nie zabijać, chyba myślały, że jesteśmy Rosjanami. Spędziłem tam trzy dni, oglądając makabrę. Pewna kobieta opowiadała, jak Rosjanie zastrzelili jej znajomego, który po prostu wyszedł na spacer z psem. Ukraińcy chowali zabitych w ogrodach, pod blokami. Pojechałem na ekshumację do cerkwi, za którą był masowy grób – kilkadziesiąt ciał, w workach albo bez, wystawały ręce. Widząc takie rzeczy, nie miałem myśli o powrocie do domu. Przychodziła inna: żeby brać karabin i zapisać się do oddziału. Przyjęliby mnie, w batalionie miałem już pseudonim, po prostu „Polak”. Później rozmawiałem z dowódcą, który mi powiedział: żołnierzy to on ma, a twoja praca jest ważna. Trzeba, żeby dziennikarze pokazywali, co się tu dzieje. Pozostała mi złość, niezgoda na to wszystko. Wtedy pierwszy raz uświadomiłem sobie, że czuję się emocjonalnie związany z Ukrainą. Ale także refleksja, że jest mój kraj, Polska, moja ojczyzna, która jest dla mnie priorytetem. Może i o niego trzeba będzie walczyć. Oby nie. Wierzę, że nie.
Chęć odwetu, a jednocześnie niemoc – domyślam się, że to również dotykanie granicy własnej sprawczości.
Tak. Czasem mnie ponosiło. Jestem wdzięczny TVN-owi, że kilka razy ograniczono mi czas wejść. Pamiętam Makarów. Za chwilę relacja na żywo, a ja widzę zwłoki człowieka jedzone przez psa. Ulica zaminowana, nie da się ich zabrać. Realizator szybko zszedł z tego łączenia, emocje wzięły górę, mówiłem, co widziałem, ale przed telewizorem mogły być dzieci. Pamiętam wieczór po powrocie z Buczy. Po 22 mogłem sobie pozwolić na mocniejszy komentarz. Nerwy mi puściły, powiedziałem, że wstydzę się bycia Europejczykiem. Wstydzę się, że na coś takiego pozwalamy, że to się dzieje w XXI wieku obok nas.
Zdarzało ci się płakać?
Kiedy rozmawiałem z ludźmi, którzy płakali. To pozwalało przepuścić przez siebie emocje, w jakimś stopniu się oczyścić. Duszenie emocji skutkuje koszmarami, problemami psychicznymi. Praca też była rodzajem terapii – gdy cały czas piszesz, mówisz, co widzisz, wyrzucasz z siebie traumę. Dlatego po tym roku czuję się relatywnie dobrze. Na pewno się zmieniłem, ale wbrew temu, co mogłoby się wydawać, nie mam żadnych objawów PTSD. Nie jestem na żadnych lekach, śpię w miarę spokojnie, nie piję alkoholu.
Blisko frontu można znaleźć wentyl bezpieczeństwa? Można się śmiać?
Ukraińscy żołnierze dużo żartują, to mnie początkowo zaskoczyło. Mają dystans, potrafią śmiać się ze swojej sytuacji, choć nie z wojny. Z warunków, w których śpią, z niezbyt smacznego jedzenia... Kiedyś w rozwalonej szkole graliśmy w siatkówkę. Kończyliśmy mecz, kiedy zachodziło słońce, żeby nie zapalać światła, to by nas zdradziło. Dorośli faceci, a atmosfera jak na WFie. Ostatnio miałem zabawną sytuację. Odezwał się do mnie człowiek z ukraińskich sił specjalnych: oddział potrzebuje pomocy w transporcie drona, a obserwują mnie w internecie i wiedzą, że pomagam w takich sprawach. Ten gość wysłał mi numer kontaktowy. Wpisuję go w komórkę i widzę: już taki mam, z wizytówką „Kolega z siatkówki”! Natychmiast wysyłam mu zdjęcie: Czy ty tu byłeś? Tak, jestem tam z lewej przy linii, gram z wami! Takie momenty dają nową energię. Mnie pomagały także rozmowy z bliskimi.
W takich rozmowach ważniejsza jest szczerość czy odpowiedzialność za psychikę ludzi, których chcesz uspokoić? Mówiłeś im prawdę?
Rzadko. Bywały sytuacje kuriozalne. W Sołedarze siedzę z żołnierzami w piwnicy, Rosjanie cały dzień bombardują, czekamy do zmroku, żeby wyjechać, może będzie spokojniej. A mama pisze: Co u ciebie? Odpowiadam: Wszystko dobrze, jestem z chłopakami, nie przejmuj się. Bo co mam powiedzieć? Że siedzę pod ostrzałem rakiet i artylerii i co jakiś czas sprawdzam, czy nam samochodu nie rozwalili?
A ty byłeś ciekaw, co dzieje się w domu, tęskniłeś?
Tak. Im dłużej się tam siedzi, tym bardziej się tęskni. Bo z czasem jest trudniej. Rok temu miałem inne emocje, inną energię: Kijów się bronił, obserwowałem historię, byłem wśród ludzi gotowych poświęcić życie za idee. Niosła mnie pasja, byłem szczęśliwy, że mogę to widzieć i relacjonować. W tej chwili nie ma w tym radości, zostało poczucie obowiązku. W jakimś sensie misja, choć nie lubię tego określenia.
A co ze strachem? Na początku bałeś się bardziej niż teraz?
Trzeba tego pilnować. Bo jak się przeżyje kilka ostrzałów, pojawia się myśl: udało się tyle razy, to dalej też się uda. Wiem, że mogę zginąć. Ale nie chcę być uzależniony od strachu, staram się wychodzić mu naprzeciw. Będąc dzieckiem, bałem się w wampirów, więc zacząłem interesować się wampirami. Nie powiem, że nie boję się niczego. Martwię się o moich bliskich, choćby o babcię, która choruje i z którą jestem blisko. Boję się bezsilności, zwłaszcza po pobycie w szpitalu, kiedy miałem covid. Na wojnie wiele razy czułem strach, ale to nie było paraliżujące, bo mogłem zareagować, choćby uciekać. Dwie sytuacje przeraziły mnie ostro. Front pod Kijowem, środek nocy, nagle dowódca każe nam wybiegać z ziemianki, bo jest ostrzał. Biegniemy do okopów, rozglądam się – obok nikogo, bo okopy robi się zygzakiem, żeby odłamki po wybuchu nie zraniły kolegów. Człowiek nagle wybudzony ze snu czuje się zupełnie bezbronny, a tu nad głowami lecą grady, czyli rakiety, i wybuchają obok – byłem przerażony. Drugi raz: koniec maja, Siewierodonieck. Wjeżdżamy do miasta z kolegą – wtedy moim operatorem, dzisiaj żołnierzem na froncie pod Marinką – i widzę, że płonie stacja benzynowa. Płomień jest coraz większy, słychać wybuchy. W takim momencie liczy się tylko jedno: uciekać! Wjechaliśmy w głąb miasta, między bloki. Chowam samochód, wyjmuję kamerę. I widzę, że... ludzie chodzą jak gdyby nigdy nic. Tłumaczą mi: to normalne, „u nas tak strzela”. Zrobiłem kilka relacji: stoję, a nade mną coś przelatuje...
Zastanawiam się, co myślała wtedy twoja mama. Bo przyznasz, że jest cienka czerwona linia między odwagą a...
Brawurą? Tak. Mama dzwoniła: Dlaczego jeździsz w takie miejsca?! Tłumaczyłem: Mamo, ktoś to musi robić, to jest ważne pokazać, jak to wygląda z bliska, a nie ze spokojnego już Kijowa. Albo potem: Dlaczego nie masz kamizelki kuloodpornej?! – Mamo toż to Kramatorsk, 30 kilometrów od frontu... Myślę racjonalnie, ale zapewniam, że uważam na siebie. Lepiej przyjąć, że będzie gorzej, niż zakładasz. Ukraińcy wiedzą, że to ma sens, bo znają mentalność sowieckiej armii. Dlaczego część ludzi uciekała z Dniepru, skoro to miasto nie było ostrzeliwane? Owszem, przez rok. Ale pewnego dnia rakieta spadła na blok i zginęło kilkadziesiąt osób. Ryzyko jest ciągłe. Choć często wydaje się, że kilkadziesiąt kilometrów od frontu życie toczy się normalnie. Mieszkam teraz w Kramatorsku, na pierwszym piętrze, w środkowej części bloku, co daje większą szansę ratunku, gdyby budynek się walił. Szyby wyklejone folią, w oknach ikony, jest prąd, ciepła woda, daleko od lotniska i od centrum. Czuję się względnie bezpiecznie, choć nocą słychać wybuchy, wyją syreny. A kiedy wychodzę z domu, widzę, że wojna trwa – ludzie są głodni, nie mają pieniędzy, na ulicach spotykam zmęczonych żołnierzy. Idę do sklepu i w kolejce do kasy w koszyku żołnierza przede mną prócz zakupów leżą dwa kałachy... Nie ma co udawać, że na obrzeżach frontu nic mi nie grozi. Jednak mam nadzieję, że – choć zawsze noszę przy sobie – nie będę musiał użyć ani celoxu do tamowania krwawienia, ani opaski samouciskowej. Dotąd się nie przydały.
Jest pokusa, żeby jakoś to interpretować? Masz szczęście, fart, a może jesteś rozważny, doświadczony...
Lub ktoś nade mną czuwa? Nie straciłem wiary na wojnie, ale łatwiej wierzyć, gdy masz wrażenie takiej opieki. Zdarzały mi się dziwne momenty. Pojechałem do żołnierzy na pierwszą linię frontu pod Zaporożem. W okopie okazało się, że mogę przenocować z nimi. Wow, super, ale nie mam nic ze sobą. Zaoferowali, że dadzą mi karimatę, śpiwór, ale do bazy miałem 30 minut, więc powiedziałem, że pojadę po rzeczy i wrócę. Wracamy po dwóch godzinach i na ostatnim blockpoście słyszymy od żołnierza: Ostrzelali nasze pozycje fosforem, nie macie po co jechać. Miałem tam wtedy być. Innego dnia mogłem wybrać: biorę kamerę i jadę z artylerzystami albo z droniarzami. I coś mi powiedziało: ruszaj z pierwszymi. Po powrocie rozłożyliśmy jedzenie na masce samochodu i zaczęliśmy jeść. Nagle widzę, jak jeden z żołnierzy odbiera telefon i kęs staje mu w gardle. Okazało się: dwóch droniarzy – „gruz 300”, trzech – „gruz 200”. Czyli trzech zginęło, dwóch rannych.
Gdybyś w punkcie zero wiedział, co zobaczysz i przeżyjesz na wojnie, i mógł zrezygnować z wyjazdu – co byś zrobił?
Oczywiście, że bym pojechał. To była najmądrzejsza decyzja w moim życiu. Dużo się nauczyłem. Nie oceniać, nie wartościować. Udało mi się nie znienawidzić Rosjan, to dla mnie ważne. Kiedy odbierałem nagrodę Stowarzyszenia Dziennikarzy RP, zapytano mnie, jakie mam poglądy. Powiedziałem: Jestem ze szkoły filmowej, a tam mamy proste zasady – równość, wolność i braterstwo. Szanuję decyzje innych, ich postawy. Choć ostatni rok wzmocnił moje przekonanie: o tym, że jesteś mężczyzną, nie świadczy fakt, że nosisz spodnie. Tylko to, że kiedy twój dom jest zagrożony, idziesz go bronić. Znałem żołnierzy ukraińskich, którzy poszli na śmierć z uśmiechem na ustach – to jest dla mnie klasa, synonim męskości.
Dzisiaj lepiej wiesz, co jest w życiu ważne?
To łatwe do określenia, kiedy się tam jest. Zdajesz sobie sprawę, że nie znasz dnia ani godziny, dlatego warto starać się żyć tak, aby niczego nie żałować i mieć poczucie, że zrobiło się więcej rzeczy dobrych niż złych. W Ukrainie uświadomiłem sobie, jak ważni są dla mnie bliscy, rodzina. Choć czasem im tego nie okazuję. Poczucie, że to, co robisz, ma sens i coś po sobie zostawiasz, też się liczy. Ale praca kiedyś się skończy, a relacje z ludźmi zostaną.
Gdy spotkamy się w tej kawiarni za rok, jak będzie wyglądał świat? Czego byś chciał dla niego i dla siebie?
Coś ci opowiem. W listopadzie jechałem z operatorem z Donbasu do Charkowa. W wioskach nie było żywego ducha, wszędzie zgliszcza. Przy drodze zauważyliśmy kobietę z dzieckiem, niosła tobołek. Daliśmy jej jeść i pić, ona się popłakała. Myślałem o niej całą drogę do Polski. W Iziumiu poznałem kobietę, która w trakcie rosyjskiej okupacji była leczona przez weterynarza – dawał jej leki dla koni, innych nie było, zmarłaby bez tego. Wojna to tysiące zabijających się codziennie żołnierzy, ale też morze śmierdzącego błota, które pochłania niewinnych ludzi. Chciałbym, żeby tego za rok nie było. Żebym nie miał wyrzutów sumienia, że kiedy my tu rozmawiamy, tam ktoś umiera, głoduje, jest gwałcony. Na urodziny chciałem lecieć do Rzymu, ale spędziłem je w Krakowie. Wiedziałem, że będę się czuć niezręcznie, jedząc pizzę w ulubionym mieście, podczas gdy moi koledzy walczą w Sołedarze czy pod Bachmutem. Takich emocji już nie chcę. Chcę się z tobą spotkać za rok i rozmawiać o kinie, teatrze, o zwyczajnych rzeczach. To co, zbieramy się? Odprowadzę cię kawałek. Wieczorny spacer – świetna rzecz.