Nie ma wirusa? Epidemia to fikcja? One wiedzą, że nie. Agnieszka i Jadwiga pracują w szpitalu w Kędzierzynie-Koźlu. Na pierwszej linii frontu. Porównanie ze służbą żołnierza jest dobre. Ale ten żołnierz ma także serce, uczucia i delikatną skórę. Lekarka i pielęgniarka opowiadają o ich prywatnej walce z koronawirusem.
Pustym szpitalnym korytarzem biegnie kobieta. Ma na sobie biały kombinezon, dyszy rytmicznie. Zmierza do drzwi grodzących strefę czerwoną, najbardziej niebezpieczną. Przyspiesza, na plecach i twarzy czuje strugi potu. Pokonała pieszo trzy kondygnacje, z windy korzystać nie wolno. Dopada wejścia do śluzy. Musi dać znać, że dotarła, ale nie ma ze telefonu - zakaz. Pozostaje walenie pięściami w drzwi. Ile biegła? O ile szybciej byłaby na oddziale gdyby nie to cholerne ubranie? Nieważne, już widzi pacjenta. Szybciej, otwierajcie. To doktor Jadwiga Oronowicz. Anestezjolog z 35-letnim stażem.
Pacjent jest w stanie krytycznym. Wzrok lekarki spotyka się ze spojrzeniem pochylonej nad nim pielęgniarki. Kto to jest, która z nich? Ubranie ochronne odbiera imię i nazwisko. Pielęgniarka krzyczy, przekazuje informacje. Sama ma szum w uszach, widzi niewiele przez zaparowane gogle. Gdy za kilka minut razem opanują sytuację, Jadwiga dojrzy na jej plecach zdrobnienie wypisane flamastrem: „Aga”. Agnieszka Świczewska, pielęgniarka od 24 lat. Pracowała m.in. na oddziale geriatrii i interny, ostatnio na ortopedii.
Agnieszka bała się trzy razy. Pierwszy – gdy musiała powiedzieć rodzinie, że decyduje się na pracę przy chorych na COVID-19. - Zadzwoniła do mnie oddziałowa: „Agniesiu, przekształcamy się w szpital zakaźny. Jeśli odmówisz, wszystko zrozumiem...” To był pierwszy moment zetknięcia z realnym niebezpieczeństwem. I pierwsza próba oswojenia grozy wirusa: przecież to drobina, co takie mikro-coś może mi zrobić? Tym chciałam przykryć myśl, że na tę chorobę się umiera. Przemyślałam wszystko i postanowiłam, że nie opuszczę zespołu – opowiada. Najpierw poinformowała Roberta - męża i syna, 22-letniego Łukasza. Zrozumieli, choć żaden się nie uśmiechnął. Potem zadzwoniła do rodziców. - Mama płakała. Powiedziała: Córeczko, oddam ci moją emeryturę, tylko tam nie idź...
- Co to w ogóle znaczy: szpital jednoimienny? Z chorobami zakaźnymi miałam ostatnio do czynienia na trzecim roku studiów. Czekało mnie nieznane, ale nie miałam wątpliwości, że chcę tu dalej pracować – opowiada Jadwiga. Mama dwójki dorosłych dzieci, które mieszkają w Warszawie. - Strach? Tylko o to, że nie dam rady w tym całym osprzęcie. Mieliśmy szkolenia, teoretycznie opanowałam funkcjonowanie w kombinezonie, ale bałam się: jestem w okresie przekwitania, pocę się i tak. Co będzie jeśli z powodu duszności stracę przytomność z igłą w ręce, przy pacjencie? Reszta była po prostu kolejnym wzywaniem. Jestem na nie gotowa, od początku pracy rywalizuję z mężczyznami-lekarzami, żeby być co najmniej tak dobra jak oni – tłumaczy. Że będzie lekarzem, wiedziała od dziecka. Gdy miała siedem lat, jej ojciec, babcia i młodszy brat mieli wypadek samochodowy. Auto płonęło. Tata miał poparzone 70 procent ciała, nie przeżył. Brat dwa lata spędził w szpitalu w Prokocimiu, babcia przeszła kilka operacji plastycznych, ale jej twarz pozostała zlepkiem blizn. - Pamiętam, jak chodziłyśmy na targ w Koźlu. Ludzie pokazywali ją palcami, a babcia powiedziała: „Ty nie musisz się wstydzić, noś głowę wysoko. Zostań lekarzem i uratuj komuś tatę” - wspomina.
Gdy zapadła decyzja o przemianowaniu szpitala na jednoimienny, medyków poproszono o konsultacje: co zmienić, jak będzie najwygodniej i najbezpieczniej. Jadwiga spojrzała krytycznie na szybę w drzwiach oddziału reanimacyjnego - mleczna.
Zgłosiła: powinna być przezroczysta, żeby był lepszy widok z korytarza. A z łazienki można urządzić przebieralnię. Agnieszka była za tym, żeby wykorzystać inaczej zbędną teraz gipsownię. W filmie „Bogowie” jest scena, gdzie lekarze i pielęgniarki budują oddział, wstawiają łóżka. Tak było w Koźlu.
Czas start: pierwsza para rękawiczek, maska na twarz, czepek chirurgiczny. Trzeba dobrze schować najdrobniejszy kosmyk włosów, więc lepiej mają dziewczyny z dłuższymi, nie muszą używać spinek. Dalej: kombinezon, który nakłada się na bluzę i spodnie z fizeliny. Gdy kombinezon osiąga wysokość pasa – ochraniacze na buty, taśma klejąca dookoła. Kombinezon w górę, suwak pod szyję, założenie kaptura, okularów i maski. Plus dwa dodatkowe komplety rękawiczek. Stop. - Zaczynałam od dziesięciu minut, teraz potrafię ubrać się w trzy – mówi pani doktor. Przebieranie następuję w śluzie między pierwszą i drugą strefą. Pierwsza – zielona jest bezpieczna. W pomarańczowej leżą w izolatkach pacjenci z podejrzeniem wirusa, w czerwonej – zakażeni. Śluzy powstały z sanitariatów lub małych gabinetów. Należało wymyślić system komunikacji, bo drzwi między strefami nie mogą być otwierane – gdyby pielęgniarka przebywająca w czerwonej chciała skomunikować się z koleżanką z pomarańczowej bezpośrednio, musiałaby potem przebierać się w kolejny kombinezon. - Wymyśliłyśmy, że będziemy do siebie pisać na tabliczkach, kredą. Później wpadłyśmy na pomysł z elektroniczną nianią. Ostatecznie dyrektor kupił telefony „na zatracenie”. Po epidemii będą do wyrzucenia. Piszemy esemesy i robimy zdjęcia dokumentacji pacjentów, bo żaden dokument nie może wyjść poza ich salę – opowiada Agnieszka.
Podstawową jednostką życia oddziałowego jest „wejście”. Zespół to cztery osoby – trzy pielęgniarki i opiekunka. Żeby minimalizować styczność z zarażonymi, do strefy przenika jedna. Agnieszka wspomina swoje pierwsze wejście. To wtedy bała się drugi raz. - Zamykam za sobą drzwi śluzy, czuję, że moja ciało zaczyna dygotać. Trzęsą mi się ręce, serce wali jak młot. To był moment, kiedy spotkałam się z myślą o własnej śmierci. I o tym, że nie mogę narazić na nią bliskich. A poza tym – muszę dać radę w warunkach, których nie znam – opowiada. W tej opowieści jest strach o życie bliskich, który staje oko w oko z faktem, że Agnieszka składała przysięgę pielęgniarki: nieść ulgę, pomagać bez względu na wszystko. Po chwili jej lęk minął, ale świadomość obcowania z najgorszym została.
Ładna kobieta w średnim wieku, mama piątki dzieci. Zaintubowana, stan bardzo ciężki. Jadwiga powtarza w myślach: ona musi wyzdrowieć. KTOŚ w końcu musi wyzdrowieć. - Byłam wściekła na wirusa, klęłam na niego. Dotąd moja praca przynosiła efekt. Ustalaliśmy diagnozę, leczyliśmy, wszystko kończyło się dobrze. A teraz pacjenci z czerwonej strefy umierali, mimo podłączenia do respiratora – pierwszy, drugi, następny. Przyszła myśl: ta choroba nie daje się wyleczyć, jesteśmy bez szans! Kiedy walczyliśmy o tę kobietę, ustaliłam ze sobą: Jeżeli ona umrze, ja nie przyjdę więcej do pracy. To był kryzys – opowiada pani doktor. Dla Agnieszki najgorszy był moment reanimacji na korytarzu, to wtedy, gdy na pomoc przybiegła z innego oddziału Jadwiga. - U pacjenta nastąpiło zatrzymanie krążenia. Zwykle w takich warunkach ratuje kilkuosobowy zespół. Teraz jestem ja i lekarz. W dodatku w sprzęcie ochronnym, który spowalnia każdą czynność. Wkłucie w trzech parach rękawiczek to wyzwanie dla najbardziej doświadczonych pielęgniarek – mówi Agnieszka. Jadwiga radzi zrobić eksperyment: na nadgarstku lewej ręki można zmierzyć puls. U chorego na ogół jest słabszy, jednak daje się wyczuć. Gołymi palcami. Ale spróbuj założyć dwie pary rękawic ogrodniczych i jedne z cieńszej gumy – to jest dobre porównanie z warunkami ich pracy. - Pamiętam pierwsze wkłucie do tętnicy, przy zakładaniu cewnika. Wiedziałam, że jeśli teraz nie zrobię błędu, dalej będę sobie radzić.
Adrenalina skoczyła, byłam skoncentrowana do bólu. Udało się. Lody przełamane – opowiada. Udało się także wyleczyć mamę piątki dzieci. - To najpiękniejsze chwile w tej pracy. Kiedy kogoś żegnamy po wypisie. Zżywamy się z tymi ludźmi, bo czasem spędzamy z nimi cztery albo i sześć tygodni – mówi Agnieszka. Wielu z jej podopiecznych to ludzie starsi.
Pani Genowefa. Spokojna staruszka o pogodnych oczach. Gdy słyszy pukanie do drzwi, czyli znak, że na wejście do izolatki czeka pielęgniarka, grzecznie zakłada maskę. Cieszy się. A gdy Agnieszka kończy swoje czynności, pani Genowefa prosi, by jeszcze z nią została. Posiedziała obok, pogadała. W takich momentach w pielęgniarce rozsądek musi zawalczyć z sercem. - Nie mogę się nadmiernie narażać, jestem odpowiedzialna za siebie, koleżanki, bliskich. Z drugiej strony rozumiem ludzi, którzy odizolowani od świata zewnętrznego, czują się samotni. Są pogubieni, zawieszeni w czasie, chcą do domu. Wielu z nich nie ma komórek, wciąż korzystają tylko z domowego aparatu stacjonarnego. A bliscy nie przyniosą telefonu, bo boją się wejść do „takiego” szpitala. Ich też trzeba zrozumieć – mówi Agnieszka. Lubi świadomość, że niedawno wypisano od nich pacjentkę-rekordzistkę, miała 103 lata. I że udało się pomóc zarażonej kobiecie w ciąży, która urodziła w ich szpitalu, bo inne nie chciały jej przyjąć. To są dobre myśli.
Złe dotyczą śmierci. Jadwiga: - W zwykłych okolicznościach staram się towarzyszyć odchodzącemu pacjentowi. Trzymam go za rękę, patrzę na twarz, która według mnie po śmierci staje się spokojniejsza. Czasem zapalamy gromnicę. Teraz jest inaczej... – zawiesza głos. „Inaczej” podyktowane jest prawami pandemii. Głowę zmarłego owija się folią, ciało od razu chowa w szczelny worek. Podobno w tym momencie pękają najbardziej doświadczone pielęgniarki.
Koniec dyżuru, przebieralnia w śluzie. Po wyjściu ze stref skażonych ma się ochotę rzucić na łóżko i spać. Ale najpierw trzeba zdjąć kombinezon, w asyście koleżanki. Ta kontroluje, czy zewnętrzna warstwa materiału nie dotyka odsłoniętego ciała. Kombinezon właściwie odwija się z siebie na zewnątrz, mniej wygimnastykowani mają z tym kłopot. Potem formuje się z niego pakunek, który na zewnątrz musi mieć tę warstwę, która nie miała styczności z wirusem. - Nawet gdyby nie dotykać pacjenta, w jego sali jest aerozol, który infekuje. Dotknięte przez niego sprzęty, powierzchnie – tłumaczy Agnieszka. Prawdopodobieństwo, że na kombinezonie nie wynosi się wirusa, jest zerowe. Jego siła wyjątkowość polega na szczególnej agresywności. O tym powinni pomyśleć sceptycy, którzy nie wierzą w sens noszenia masek.
Po zdjęciu kombinezonu biegnie się pod prysznic. Gorący, bo ciało uwolnione z „termosu” błyskawicznie marznie. Ponieważ jest odwodnione, pierwszą potrzeba to zaspokojenie pragnienia. Agnieszka pije od razu pół litra wody. Nareszcie może coś zjeść i pójść do toalety. Jej rekord w ubraniu ochronnym to cztery godziny. Skutki stosowania ubrania ochronnego: osłabione włosy, paznokcie. Agnieszka nie mogła doczekać się otwarcia zakładów fryzjerskich. Niektóre dziewczyny nie zakładają pod kombinezon biustonosza, ona zakłada. Dobrze, że działała sprzedaż w internecie, zamówiła sobie kilka kompletów nowej bielizny. Jadwiga po dyżurze ogląda swoją twarz. Odciski od okularów są głębokie, skóra podrażniona. Oczy przekrwione, bo zdarza się, że pole widzenia w zaparowanych okularach jest mniejsze niż powierzchnia złotówki. - Przestałam robić makijaż, odłożyłam do szuflady biżuterię, w pracy nie mogę mieć nawet zegarka. Nauczyłam się nie przejmować fizjologią. Na przykład tym, że pod przyłbicą stale cieknie mi z nosa woda. Niech leci, estetyczna będę po dyżurze – opowiada.
Zmęczenie i stres obie odreagowują w domu. Jadwiga od dawna maluje na drewnie, jej mieszkanie to galeria. Nie potrafi mieszać farb, więc kolory są soczyste, jaskrawe. - A że lubię błękit, więc dużo u mnie nieba i aniołów – uśmiecha się. I serio dodaje: - Ze względu na intensywność pracy, teraz dostaję więcej czasu na odpoczynek. Dawno nie miałam wolnych weekendów. Dotarło do mnie, że miałam za mało miejsca dla rodziny. Postanowiłam, że po tym wszystkim będę brała mniej dyżurów. Agnieszka w wolnym czasie leniuchuje na tarasie, czasem siedzi z mężem w garażu, oboje są wielbicielami starych motocykli. Albo wchodzi do sieci. Z koleżankami ze szpitala założyły grupę wsparcie. - Nazywa się Oddział Zamknięty. Rozmawiamy, wysyłamy zdjęcia z „normalnego” życia – przy drinku, grillu. Ten czas sprawił, że stałyśmy się sobie bliższe. One są moją drugą rodziną – mówi. O serdeczniejszych relacjach wspomina także Jadwiga. - Myślę, że lekarze zbliżyli się do pielęgniarek. Przynajmniej tak jest w moim przypadku. Widzę, ile serca wkładają w pracę, jak chcą nam ulżyć. Pracują ze mną pielęgniarki, które wcześniej nie miały nic wspólnego z anestezjologią, szybko się uczą. Staram się odwdzięczyć, być z nimi – pomagam w prostych czynnościach przy chorych, korona mi z głowy nie spadnie.
Koleżanki z pracy rozumieją wszystko. Ludzie ze świata poza trzema strefami – nie zawsze.
Schody przed domem Jadwigi. Ktoś zostawił ciasto. Ktoś kto się potem wytłumaczył: wydawało mi się, że nie ma cię w domu. Była, przed bramką stał przecież samochód. Innym razem na schodach czeka skrzynka z rozsadą jej ulubionych kwiatów. - Przyjaciele o mnie pamiętają, ale się izolują. Ktoś ma starą matkę, chorego męża, boją się... Rozumiem, ale mi ich brak. Kiedy znalazłam to ciasto, rozpłakałam się, właściwie to był jedyny raz... – mówi pani doktor. Na informacje o prześladowaniu medyków reaguje oburzeniem. - Niesiemy pomoc, a nie zarazę. Moja córka jest w ciąży. Chociażby z jej powodu robiłabym wszystko, żeby się ustrzec przed przeniesieniem wirusa. Przed epidemią, raz w tygodniu pracowałam w innym, małym szpitalu. Jeszcze zanim w jednoimiennym przyjęliśmy pierwszego pacjenta, tam zadano mi pytanie, czy powinnam przychodzić na dyżur. Poczułam się jak trędowata. Kocham ten mały szpital, ale zawiesiłam współpracę, żeby nie być posądzoną o brak odpowiedzialności – mówi Jadwiga. A co do banerów z podziękowaniami i oklaskiwania: - Nie chcę oklasków, entuzjastycznych akcji. Nie wyjechałam z Polski, choć mogłam. Zostałam, żeby tutaj ratować ludzi. Chciałabym tylko szacunku.
Agnieszka ma sąsiadów z dwójką małych dzieci. Zastanawiała się, jak zareagują, kiedy dowiedzą się, co teraz robi. - Są życzliwi. Widzą, że noszę maseczkę, rozmawiam z dużej odległości. Rozumieją, że wróg jest gdzie indziej, Że my, w szpitalu boimy się jeszcze bardziej – opowiada. W życiu prywatnym stosuje ostry reżim. - Mieliśmy pomysł, żeby mąż i syn przenieśli się do rodziców, albo żebym wchodziła innym wejściem, miała w domu osobny „szlak”. Ale oni postanowili ze mną zostać. Śpimy oddzielnie, przestrzenią wspólną jest tylko kuchnia i jadalnia. Moje naczynia i sztućce leżą zamknięte w specjalnym pojemniku. Jestem ostrożna – mówi.
Obie czekają na czas „po”. Agnieszka miała jechać z rodziną do Chorwacji. Jadwiga z siostrą, która mieszka w Holandii - na Podhale, pierwszy raz same. Trzeba poczekać. Uważać na siebie i żyć. Jadwiga wzmaga czujność przy każdej intubacji. Gdy drogi oddechowe są otwarte, z ich wnętrza wirus wydostaje się niemal strumieniem. Aga do racjonalnej ostrożności dodaję modlitwę. - Każdego dnia analizuję drobiazgowo: co robiłam, czego dotykałam. Utrzymuję zdrowy poziom niepewności – może czegoś nie wyczyściłam, nie spryskałam – mówi. Niedawno – podobnie jak Jadwidze – zrobiono jej profilaktyczny test na obecność wirusa. Nigdy wcześniej go nie przechodziła. Trzy inne koleżanki, którym pobrano próbki tego samego dnia, dostały wyniki dobę wcześniej. Ona musiała czekać. Dlaczego, co się stało? To wtedy Agnieszka bała się trzeci raz. Niepotrzebnie, jest „negatywna”.