Krystyna Podleska grała w Polsce i w Anglii, a kojarzona jest głównie z kultowym filmem Stanisława Barei „Miś”. Janusz Szydłowski pracował z sukcesem za granicą, ale wrócił do Polski, aby stworzyć swój teatr. O mały włos nie przypłacili tego rozstaniem.
Krystyna Podleska: Jestem czwartą żoną Janusza, a on moim trzecim mężem. Związaliśmy się ze sobą jako dojrzali ludzie i jesteśmy razem od 28 lat. Poznaliśmy się w Londynie, w 1988 roku. Wychowałam się tam w polskiej rodzinie. Tatuś był w czasie wojny oficerem w dywizji gen. Stanisława Maczka, nie mógł wrócić do kraju. A Janusz w latach 80. wyjechał z Polski do Włoch. Do Londynu zaczął przyjeżdżać na zaproszenie emigracyjnego Teatru Nowego. Wkrótce zaangażowano nas do jednego spektaklu.
Mieszkałam wtedy tymczasowo u rodziców. Traf chciał, że Januszowi wynajęto mieszkanie przy tej samej ulicy. Jeździł na próby samochodem, więc zaproponował, że będzie mnie odwoził do domu. Muszę przyznać, że był i nadal jest bardzo przystojny, podobał mi się bardzo, ale połączyła nas wielka miłość do teatru. Ujął mnie tym, że pięknie śpiewał polskie przedwojenne piosenki, był trochę tajemniczy. W Londynie miał swój kabaret, grał, ściągał polskich artystów, reżyserował. Rozkwitł.
Przez pierwsze dziesięć lat żyliśmy w Anglii na kocią łapę. A kiedy w Polsce runął system komunistyczny, on zaczął mówić o powrocie
do ojczyzny. Rozumiałam to. Moi rodzice byli wtedy wiekowi, też marzyli o powrocie, ale to już nie było możliwe. Wychowali mnie w miłości do Polski. To z nimi przyjechałam tutaj pierwszy raz w 1958 roku. Od tamtej pory wysyłali mnie na każde wakacje do polskiej babci. Dzięki temu poznałam język, ludzi. Należałam do polskiego harcerstwa.
Szkołę teatralną skończyłam w Londynie, ale sporo grałam także w Polsce. Rola Aleksandry Kozeł w filmie „Miś” Stanisława Barei stała się moją wizytówką.
Komunistycznego ustroju nie lubiłam, ale życie w Polsce uważałam za surrealistyczne i ciekawe.Kiedy w 1998 roku Janusz przeprowadził się do Krakowa, ja zostałam w Londynie z rodzicami. Nie chciałam, aby byli sami. Ale tęskniłam za nim… Kiedy przyjechał do Londynu, wzięliśmy ślub w urzędzie stanu cywilnego. Żartuję nieraz, że jeśli chodzi o kościelny, to nadal jestem do wzięcia! Wkrótce moi rodzice poważnie zachorowali i odeszli, jedno po drugim. Wtedy mogłam dołączyć do Janusza. Zbudowaliśmy pod Krakowem dom, który oboje uwielbiamy, podobnie jak nasz ukochany labrador Heban. Już nie chciałabym mieszkać w mieście.
Zrozumiałam, że po latach, kiedy w związku opadną wielkie emocje, najważniejsza jest tolerancja. Trzeba spuścić z tonu, starać się zrozumieć drugą stronę. Bo przecież zwykle nie ma jednej racji. Pamiętam o tym zwłaszcza w relacji z Januszem, który ma skomplikowaną osobowość. W niektórych kwestiach się nie zgadzamy, ale, o dziwo, tolerujemy taką sytuację. Choć muszę przyznać, że on jest o wiele bardziej apodyktyczny niż ja. Mnie trudno wyprowadzić z równowagi, sporo mogę znieść, mimo że Janusz szybko się denerwuje, unosi. Chcę przez to powiedzieć, że on się naprawdę musi postarać, aby mnie zdenerwować (uśmiech). Za to kiedy sama wybucham, jestem bardzo ostra. Mąż wygląda wtedy na zdziwionego.
Cenię go jako reżysera i aktora, choć bycie tym drugim nie jest już jego ukochanym zajęciem. Janusz nadal świetnie śpiewa. Kiedy wychodzi na scenę swojego teatru Variété, aby wykonać utwór „My Way” Franka Sinatry, to nawet ja mam łzy w oczach… À propos Variété. Kiedy mąż wrócił do kraju, uparł się, żeby stworzyć własny teatr muzyczny. Walka o scenę trwała 13 lat. Na początku byłam bardzo sceptyczna. Mówiłam: „Graj, reżyseruj, nauczaj, ale po co ci w dojrzałym wieku takie obciążenie?”. Robiłam to dla jego dobra, z troski. Rozumiałam, że spełnia swoje największe marzenie. Podziwiałam jego upór, wytrwałość. On jednak uważał, że nie dawałam mu wsparcia. Mąż nawet nie zdaje sobie sprawy, w jaki sposób ta walka o teatr odcisnęła piętno na naszym życiu. Wsparciem można nazwać fakt, że ja to wszystko znosiłam! Permanentna nieobecność w domu, ślęczenie nad planami budowy, zdobywanie funduszy, ciągłe stresy… Inna żona pewnie by tego nie wytrzymała. Poza tym on zostawił mnie ze wszystkim samą. Wcześniej ciągle gdzieś chodziliśmy, podróżowaliśmy, więc taka zmiana była bardzo przykra. Ale nie chcę narzekać. Jestem samodzielna. Nie znoszę być od kogoś uzależniona, zwłaszcza od mężczyzny. Zawsze dbałam o to, aby mieć własną pracę i pieniądze. Uważam siebie za żonę wyjątkowo niewymagającą. Choć wiem, że ze mną Janusz też nie ma łatwo, bywam bardzo roztrzepana.
Długo myślałam, że skoro jestem w ciągłym pędzie i rozjazdach, to jeszcze nie pora, aby mieć dziecko. Chciałam być jako mama bardzo odpowiedzialna, choćby w taki sposób, że mam stabilny związek. A w moim życiu ciągle następowały zwroty akcji. Myślę też, że może nie byłam gotowa na tak duże poświęcenie. Ostatecznie więc nie mam dzieci. Bardzo lubię syna Janusza z pierwszego małżeństwa, który mieszka w USA.
Żałuję, że mój mąż nie lubi tańczyć, ale to akurat jest do wytrzymania. Boli mnie, że nie chce zostać wegetarianinem, tak jak ja. Jestem pewna, że to słuszna droga. Janusz narzeka, że gotuję zbyt dietetycznie. Odpowiadam, że dzięki temu ma świetną sylwetkę.
Domowe obowiązki Janusza? Koszenie trawy w ogrodzie. Jest o to potem tyle hałasu, że można by pomyśleć, iż chodzi o hektary wokół Buckingham Palace. On zawsze oczekuje ode mnie pochwał, ale chyba za rzadko je słyszy. Powinien to rozumieć, bo sam jest bardzo krytyczny, także wobec mnie. Od dziesięciu lat jeżdżę po Polsce z monodramem. Po premierze nie miał uwag. Ale ja go znam. Wystarczy, że na niego spojrzę, i wiem, że jest ze mnie dumny.
Krystyna Podleska (Christine Paul-Podlasky) – aktorka, tłumaczka, urodziła się w Londynie, gdzie ukończyła Webber Douglas Academy of Dramatic Art. Występowała tam m.in. w Teatrze Nowym w POSK-u i w Royal Court Theatre. W krakowskim Teatrze Ludowym gra w monodramie pt. „Mój boski rozwód” (reż. Jerzy Gruza). Pojawiła się w 11 filmach, m.in. „Misiu” (reż. Stanisław Bareja) i „Barwach ochronnych” (reż. Krzysztof Zanussi). Mieszka w Krakowie.
Janusz Szydłowski: To jedna z niewielu kobiet w moim życiu, która specjalnie nie przywiązuje wagi do spraw materialnych. Krystynie do życia wystarczy bardzo niewiele. A o jej stosunku do kosztowności niech świadczy fakt, że z biegiem lat zgubiła całą cenną kolekcję biżuterii, którą otrzymała w spadku po polskiej guwernantce. Szkoda tym bardziej, że tej pani udało się ukryć precjoza w czasie powstania warszawskiego.
Krystyna była od zawsze kompletnie inna niż dziewczyny, które spotykałem. Żywiołowa, szalona, energetyczna. Na dodatek posiada ogromną wiedzę na temat teatru, literatury, historii Anglii i mitologii greckiej. Wygrałaby wszystkie konkursy o filmie.
W życiu prywatnym jest totalnie roztargniona. Kiedy mieszkaliśmy jeszcze w Londynie, piętro niżej rezydowała niejaka pani Thomson. Pewnego razu przerażona wbiegła do nasz okrzykiem, że na jej łóżko spadł kawałek sufitu. Krystyna rozmawiała akurat przez telefon. Nie ma podzielności uwagi, więc nie zauważyła, że mieszkanie jest zalane. Zapomniała zakręcić kran. Pani Thomson była wyrozumiała i miała wysokie ubezpieczenie, ale trudno jej było uwierzyć, że można być tak nieuważnym. Kiedy wróciłem z teatru i usłyszałem tę historię, nie byłem zbyt zaskoczony. Znam moją żonę!
Krystyna jest wegetarianką, co też bywa irytujące, bo wszystkim wokół próbuje narzucać swoje poglądy. Jest sakramencko uparta, trudno jej zmienić zdanie. Wolałaby się udławić, niż powiedzieć „przepraszam”!
Natomiast nie ulega wątpliwości, że intelektualnie i towarzysko jest niezwykle ciekawą osobą. Taki przykład: choruje, wszystko ją boli, nie ma siły chodzić. Ale kiedy nagle zjawiają się goście, ona wokół nich biega, serwuje z uśmiechem wino, zagaduje. Mogłaby urządzać przyjęcia codziennie, nawet wtedy, kiedy nie miałaby pieniędzy na jedzenie. A mistrzynią gotowania to ona nie jest. Poza tym chętnie przygarnęłaby poharatane zwierzątka z całego świata. Ona nawet nie zdaje sobie sprawy, że uchroniłem nas przed bankructwem. Mieszkając w Londynie, wspierała liczne organizacje charytatywne, które zarzucały ją prośbami o dotacje. Regularnie robiła im przelewy. Kiedy się zorientowałem, zacząłem przejmować całą korespondencję i wyrzucać ją do śmieci.
Po tylu latach związku najważniejsza staje się przyjaźń, porozumienie i wspólne pasje. Nas połączyła sztuka, która dla mnie ma ogromne znaczenie, nie tylko zawodowo. Podobnie było z podróżami, choć tych jest mniej, od kiedy prowadzę teatr Variété.
Krystyna uczestniczyła aktywnie w moim emigracyjnym życiu zawodowym. Najpierw rzuciłem Kraków dla Warszawy, a potem wyjechałem do Włoch. W Londynie w latach 80. założyłem swój kabaret Od A Do Z, a także impresariat – ściągałem z Polski na gościnne występy m.in. Edytę Geppert, teatr Kwadrat. Miałem ambicję, aby z własnymi spektaklami jeździć śladami Mariana Hemara, przedwojennego poety i satyryka. Na widowni zasiadali emerytowani żołnierze Armii Krajowej i spod Monte Cassino. Gdy recytowaliśmy wiersze K.K. Baczyńskiego i śpiewaliśmy „Małą dziewczynkę z AK”, płakali.
Kiedy wróciłem do Polski, obsesyjnie myślałem o stworzeniu teatru muzycznego. Wymyśliłem go sobie od początku do końca, ale bez prezydenta Krakowa i wielu życzliwych radnych to by nie wyszło. Byłem zdeterminowany. Parę razy przeżyłem załamanie, sporo ludzi chciało mi zaszkodzić. Krystyna była świadkiem tej potwornej szarpaniny, zawiści. Nie mogła mi pomóc, choć próbowała mnie od tego odwieść. Była przerażona, bo budynek, który ma dziś jedną z najnowocześniejszych scen w Polsce, znajdował się w ruinie. Kilkanaście lat temu kumkały tam żaby. Miałem 4,5 tys. mkw. przestrzeni do wykorzystania i nieustające problemy. Uczestniczyłem w każdym etapie powstawania teatru. Tyle że nie było mnie w domu. W pewnym momencie zostałem z tym wszystkim sam. Siostra nazwała mnie wariatem, a żona powiedziała, że walczę z wiatrakami. Zdaję sobie sprawę, że moja nieobecność w życiu rodziny mogła być dotkliwa. Poświęciłem teatrowi całe życie. To cud, że nie zwariowałem. I że nie zrezygnowałem. Bo wreszcie nadszedł moment, kiedy wszystko zaczęło się układać. Nawet żona nie kryje podziwu, że udało mi się dopiąć swego. „Teraz widzę, że miałeś rację”, przyznaje, kiedy przychodzi do teatru. Sukces mobilizuje mnie do dalszej pracy. Szukam kolejnych musicali, które moglibyśmy wystawić, zapraszam gwiazdy. Variété stanowi istotę mojego życia.
Dla tego teatru zrezygnowałem z części ciekawych propozycji zawodowych. Krystyna jest tutaj na każdej premierze. Czasami przychodzi na próby generalne, miewa cenne uwagi. Korzystam z nich. Ona kocha artystów, ale jest ostra w swoich recenzjach. Wykształciła się w Anglii, czuje teatr i musical. Wie, że widza nie da się oszukać. Bywa na sztukach i nie mając pojęcia dlaczego, jest zachwycony. A zachwycony jest wtedy, kiedy wszystko zostało dopracowane. Nie zaangażowałem jej do żadnej ze sztuk. Nie uznaję nepotyzmu. Wiem, że choć jest bardzo dobrą aktorką, ma komiczne emploi, świetne poczucie rytmu, to nie urodziła się po to, aby śpiewać. Krystyna najlepiej sprawdza się w farsie, a tych na razie nie wystawiam. Żałuję, że żona nie wykorzystuje w pełni swoich ogromnych zdolności językowych. Owszem, tłumaczy sztuki z języka angielskiego na polski, np. swój monodram, ale moim zdaniem za rzadko. Szkoda, bo to właśnie ona przełożyła na angielski najgłośniejszy dramat Janusza Głowackiego „Kopciuch”.
Janusz Szydłowski – aktor, reżyser, doktor sztuki teatralnej, dyrektor krakowskiego teatru Variété. Absolwent krakowskiej Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej. Związany z teatrami: STU, Bagatela i Ludowym w Krakowie. Studiował język włoski i literaturę w Istituto Dante Alighieri w Bolonii. W 1986 r. wyreżyserował „Emigrantów” w bolońskim Teatro Arena del Sole. W 1987 r. założył w Londynie teatr impresaryjny i uzyskał dyplom Royal Academy of Dramatic Art. Uhonorowany medalem Zasłużony Kulturze Gloria Artis oraz odznaką prezydenta miasta Krakowa Honoris Gratia.