O męskim kryzysie wieku średniego słyszeli wszyscy, ale o kobiecym? Omija nas, a może przed nim uciekamy? O niepotrzebnym lęku przed dojrzałością i starzeniem się rozmawiamy z psycholożką Joanna Flis, autorką podcastu „Madame Monday – po dorosłemu”.
Spis treści
PANI: Kiedy mówimy o kryzysie wieku średniego, nasuwa nam się obraz mężczyzny, który kupuje sportowy samochód, albo podrywa dziewczyny w wieku własnej córki. A co z kobietami? My też to przeżywamy?
JOANNA FLIS: Kryzys wieku średniego nie ma nic wspólnego z płcią, natomiast sposób jego przeżywania ma sporo wspólnego z kulturą, w jakiej żyjemy. Mężczyznom zawsze na niego przyzwalano. Mają prawo w połowie życia zwątpić, szukać swojej drogi. Nawet gdyby to oznaczało, że wydadzą rodzinną kasę na czerwone wyścigowe auto. Spójrzmy na literaturę, na filmy, jak ich usprawiedliwiają, choćby w „American Beauty”: nic dziwnego, że bohater ma kryzys, doprowadzili go do tego jego żona – ta straszna baba, te niewdzięczne dzieci, niedoceniający szef. Z kobietami jest inaczej, zwykle zapędza się je do kąta wstydu, wzbudza poczucie winy, przypomina o roli matki. Niechby tak rzuciła pracę, kupiła motocykl i zaczęła ni stąd, ni zowąd jeździć na rajdy – nie potraktowano by jej z pobłażliwą przyganą, lecz na serio, bez taryfy ulgowej. Oszalała, pewnie to menopauza, powinna się leczyć. Mężczyźni mogą mieć kryzys, kobietom zostawia się jedynie starzenie.
Jest takie nieprzyjemne określenie: ryczące czterdziestki.
Zawstydzające, jakby chęć potwierdzenia własnej atrakcyjności i witalności była czymś żenującym. Właściwie jest tylko jedna sytuacja, w której kobietom pozwala się przeżywać kryzys – porzucenie dla młodszej. Mocno konfrontujące doświadczenie, bo czasem dopiero wtedy orientujemy się, jak bardzo zależne ekonomicznie byłyśmy, jak bardzo nasze życie skoncentrowane było wokół partnera. Bez przyjaciół, pasji, bez oszczędności i bezpieczeństwa finansowego - wiele kobiet przeżywa traumę, ale też budzi się do życia.
Tym jest kryzys wieku średniego? Budzeniem się do życia? To brzmi, jakby pani zachęcała do jego przeżycia.
Oczywiście, że zachęcam. Bo to wcale nie jest tak, że miarą dobrego życia jest brak kryzysów, wręcz przeciwnie. Kryzys jest wpisany w nasz rozwój jako ludzi - już od dziecka, które musi wybierać między potrzebą czucia się bezpiecznie w ramionach matki, a eksplorowaniem świata. Erik Erikson, twórca teorii rozwoju psycho - społecznego, twierdził, że cały nasz rozwój odbywa się przez kryzysy: ciągle wybieramy między lenistwem a aktywnością, między byciem w związku a autonomią czy choćby między byciem rodzicem, który daje swojemu dziecku bezpieczeństwo, a takim, który daje możliwość rozwijania się, bo to często nie idzie w parze. My zwykle spłycamy kryzys wieku średniego, sprowadzamy go do histerycznych prób zachowania młodości, ograbiamy z głębszego sensu. Nieraz patrzymy na niego jak na chorobę, którą trzeba przejść. A to jest inaczej. Kiedy odkrywam inne spojrzenie na rzeczywistość, gdy zyskuję nową mądrość życiową – to jest moment kryzysowy. Gdy zaczynam dostrzegać nietrafność wyborów, których dokonałam, zadaję sobie pytania, dlaczego mi w moim życiu niewygodnie i co mogę zrobić, by to zmienić.
Przypomina mi się stary film Woody'ego Allena „Inna kobieta”, w którym początkiem kryzysu były słowa: „Zaczęłam mieć przykre myśli na temat mojego życia”. Wypowiada je kobieta, a inna przypadkiem je słyszy i zaczyna myśleć o własnym.
Tak, sama to widzę na warsztatach dla kobiet, które prowadzę. Impuls często przychodzi z zewnątrz. Znam też osoby, dla których momentem spustowym była śmierć jednego z rodziców, bo to jest doświadczenie, które często nas spotyka właśnie w okolicach czterdziestki. Odkrywamy własną śmiertelność, ale też zaczynamy zadawać sobie pytanie o dobrze przeżyte życie. Śmierć ma taką niezwykłą właściwość, że domyka opowieść, jakby zapisywała ostatnią stronę w książce. Nagle widzimy zmarłą osobę w całości. Patrzymy na nią i zadajemy sobie pytanie: czy chcę żyć podobnie? Co zrobiłabym inaczej? W ostatnich latach widziałam, że dla wielu osób początkiem kryzysu była pandemia. Przyszła i zaburzyła utarte przekonania o świecie. Spowodowała, że spojrzeliśmy inaczej na swój styl życia, popchnęła do zmiany. Kryzys to po prostu zmiana, miejmy nadzieję, na lepsze.
Mamy takie powiedzenie, że życie zaczyna się po czterdziestce.
A dziś niektórzy mówią, że po pięćdziesiątce lub na emeryturze. Kiedy Erikson w połowie XX wieku tworzył swoją teorię rozwoju przez kryzysy, naliczył ich osiem, a kryzys wieku średniego był przedostatni. Ale dziś żyjemy dłużej i jestem przekonana, że może się nam przydarzać kilkakrotnie po czterdziestce. Nasze babki nie miały takiej szansy, żeby wielokrotnie zmieniać swoje życie, żeby nawet pomyśleć, że mogą żyć inaczej. My jesteśmy w zupełnie innym miejscu.
Może kryzys wieku średniego to po prostu dojrzewanie?
Powiedziałabym, że świadome przeżywanie kryzysów jest bramą do dojrzewania. Kryzys, o którym mówimy, może sprzyjać naszemu wzrostowi, ale tylko dobrze przeżyty, mądrze rozwiązany. On się najczęściej zaczyna od małej wątpliwości, czy ja żyję tak, jak chcę. Bo jakoś brak mi radości życia. Ta wątpliwość zaprasza, żebyśmy ją dopuściły do świadomości, przyjrzały się szeroko otwartymi oczami, co chciałybyśmy zmienić w naszym życiu. I żebyśmy się nie przestraszyły ceny, jaką trzeba będzie za to zapłacić. Co się stanie, gdy powiem moim bliskim, że chcę zmienić pracę albo zawód? Że chcę się zająć na serio wspinaczką i będę wyjeżdżać w weekendy, a nie raz do roku? Albo że nie chcę już tyle pracować, a to się przełoży na standard życia rodziny? Często jest tak, że się tym myślom opieramy – pod skórą czujemy, że chciałybyśmy żyć inaczej, ale się boimy. Chowamy pytania do szafy, wpadamy w wir pracy, staramy się być wdzięczne za to, co mamy, czyli robimy wszystko, by zażegnać kryzys, a nie rozwiązać. Idziemy na kompromis, znajdujemy półśrodki: jakiś romans, jakieś używki, zabawę, żeby czuć, że żyjemy.
Romans jest kompromisem?
Kiedy oglądałam niedawno serial „Para idealna” z Nicole Kidman, usłyszałam w nim słowa, które zapadły mi w pamięć. Jedna z bohaterek mówi: „Romans to jest próba sprawdzenia, ile jeszcze życia zostało w sercu”. Jeśli się czujemy trochę martwi za życia - a to jest kwintesencja kryzysu wieku średniego, że nie mamy dostępu do witalności, do radości istnienia – to sięgamy po różne półśrodki, które pozwalają nam poczuć, że coś się jeszcze we mnie tli. Ten sportowy czerwony samochód, motor i skórzana kurtka, szybka jazda – to też półśrodki, żeby poczuć, że jeszcze żyję. Ucieczka od poczucia pustki. Zamiast się zastanawiać nad sensem życia, kupuję wycieczkę, nową dietę pudełkową, kolejny poradnik. Boję się zmienić życie, więc zrobię chociaż to. Co bardzo rzadko prowadzi do mądrego przeżycia kryzysu, a często do rozczarowania i goryczy.
A odmładzanie się? Też jest półśrodkiem?
Mamy dziś takie myślenie, że trzeba jak najdłużej zachować młodość. Że trzeba ją kultywować, przywracać, wzorować się na niej. Ja się kompletnie z tym nie zgadzam. Co więcej, myślę, że taki sposób myślenia jest przyczyną wielu problemów, które dziś przeżywamy. Żeby sięgnąć po dojrzałość, trzeba się starzeć. Natura tak nas zaprogramowała, że wraz ze starzeniem się pojawiają się w nas nowe kompetencje mentalne, które pozwalają nam stawiać czoła dorosłym zadaniom. Czyli na przykład tworzeniu trwałego związku, wychowaniu dzieci, prowadzeniu biznesu, budowaniu rodziny czy organizacji. A my próbujemy stawić czoła dorosłym zadaniom, zatrzymując dojrzewanie, używając narzędzi młodości. To się nie może udać. Buntowniczość, poszukiwanie autonomii i wolności, niezgoda na to, co jest, są bardzo potrzebne młodym ludziom do budowania własnej tożsamości. Ale jak za pomocą tych narzędzi stworzyć stały związek? Zbuntowany czterdziestolatek, który cały czas zadaje sobie pytanie, czy jestem samowystarczalny, czy mam w życiu dostatecznie dużo wolności, nie będzie w stanie być rodzicem. Będzie się czuł ujarzmiony i znudzony ojcostwem. Dopiero jeśli dojrzewamy i starzejemy się, odkrywamy, że potrzebujemy bliskości, zrozumienia, dostrzegamy sens zależności, bycia częścią większej całości, dawania siebie innym. Inny przykład: w młodości potrzebujemy dogmatu, jedynie słusznego sposobu myślenia o świecie, którego możemy się trzymać. Ta jednoznaczność, bezkompromisowość jest nam potrzebna, żeby wybrać zawód, styl życia, partnera - wątpliwości przeszkadzałyby w wyborze. Ale kiedy dojrzewamy, wątpliwości są potrzebne - służą do tego, żeby nie zgnuśnieć mentalnie, żeby aktualizować poglądy, by rozumieć ludzi myślących inaczej i dostrzegać różne punkty widzenia. Przez to, że żyjemy w kulturze młodości i próbujemy sobie wmówić, że starość nic nie wnosi, że dojrzewanie tylko odbiera, hamujemy w sobie mądrość, refleksję, dojrzały wieloaspektowy wgląd. Pielęgnujemy impulsywność, niecierpliwość, pożądanie wolności i dlatego nie wychodzi nam w dorosłych rolach.
Czasem chodzi nam głównie o młody wygląd. To też przeszkadza dojrzewać?
Jeśli zamiast zwyczajnie o siebie dbać, zaczynamy walczyć z wiekiem, to przeszkadza dojrzewać, bo odwraca naszą uwagę i zabiera nam czas. Trzeba trenować, by zachować młodą sylwetkę, pilnować diety, dobierać ubrania, żeby nie było widać brzucha, robić kobido, ostrzykiwania, poprawiać to, co puściło. To jest pracochłonne zajęcie, które odwodzi uwagę od najważniejszego: co się we mnie zmienia poza ciałem? Oczywiście to prawda, że dobry wygląd daje nam poczucie pewności siebie i atrakcyjności. Tylko że kiedy dojrzewamy, trzeba znaleźć inny kod dostępu do tych cech. To nie jest tak, że atrakcyjność i pewność siebie przepadają wraz z idealną figurą, a odwagę i witalność mamy w makijażu.
W swoim podcaście mówi pani, że kiedy zaczynamy się starzeć, nie chcemy zostać królowymi, tylko upieramy się, że pozostaniemy księżniczkami.
Wiele kobiet wierzy, że w młodości życie miało im wiele do zaoferowania, a potem coraz mniej. Jakby bycie królową było czymś gorszym niż bycie księżniczką. Jakby bycie mądrą, dojrzałą kobietą było mniej warte niż bycie zbuntowaną dziewczyną. Stałyśmy się zakładniczkami tych kulturowych wzorców i kiedy życie wysyła do nas różne zaproszenia, nie chcemy ich przyjąć i zostajemy na etapie poszukiwania księcia do późnych lat. I nawet nie widzimy, że książę nie jest w stanie zarządzać królestwem, że potrzebujemy raczej króla, kogoś stabilnego, odpowiedzialnego, komu mogłybyśmy zaufać. Bo ten nasz wybór bycia w roli wiecznej księżniczki sprawia, że wokół nas zbierają się równie niedojrzałe postaci. Żeby żyć pełnią dojrzałego życia, potrzebujemy innych wzorców, ale nie możemy ich znaleźć, bo otaczają nas kobiety, które chcą zatrzymać młodość, a nie wejść w nowy etap i odkryć, jak być królową. Pamiętam, jak lata temu obejrzałam film „Lepiej późno niż później” z Diane Keaton. O, taką sześćdziesięciolatką mogłabym się kiedyś stać, pomyślałam. Obudziła we mnie pozytywne odczucia wobec tego, co przede mną. Przyglądam się, jak pięknie starzeje się Kate Winslet, jak potrafi zmieniać się z wiekiem Meryl Streep. Ale dzisiejszy świat podsuwa nam inne kryteria. Stara baba - czytam w komentarzach pod tekstem o wspaniałej Angelinie Jolie w roli Marii Callas.
Może dojrzałość polega na tym, że mamy już własne kryteria?
Myślę, że tak. Popkultura serwuje nam taką opowieść: byłem w kryzysie, zarabiałem grosze, ale wyszedłem z tego, odkryłem metodę, wstaję o piątej rano i zostałem milionerem. A ja coraz częściej spotykam w gabinecie ludzi, którzy chcą pracować mniej, a za to mieć dwa miesiące wakacji i wolne weekendy. Rezygnują z wielkich domów, kosztownych podróży, drogich ciuchów. Według popkultury funkcjonują gorzej. Nie tak wyobrażamy sobie rozwój. Tylko dlaczego czują się szczęśliwsi i pełni życia? Trzeba mieć odwagę, żeby posłuchać swojego wewnętrznego głosu i uwierzyć mu. Że tak naprawdę często dobre jest nie to, co podpowiada nam popkultura, tylko to, czego sami potrzebujemy. Sama jestem osobą, która potrzebuje dużo wolnego czasu i obcowania z naturą. Często rozważam: czy ja naprawdę potrzebuję jechać do Tajlandii, kiedy obok mam piękny las? Co mi się bardziej przyda: nowe meble czy dwa wolne weekendy? Mieszkam w małej miejscowości, w przeciętnym domu, nie mam prawa jazdy i uważam się za kobietę sukcesu, bo robię to, czego chcę i mam sporo wolnego czasu. Ale czy mieszczę się w ogólnie przyjętej kulturowo kategorii kobiety sukcesu? Czy spełniam jej kryteria? Pewnie nie. Spełniam moje własne.
Jakie jest najważniejsze pytanie kryzysu wieku średniego?
Dla mnie to jest pytanie: czy chcę żyć po dorosłemu? Kiedy zaczynałam pracę z własną dojrzałością, używałam tego sformułowania „po dorosłemu”, zresztą nadal sięgam po nie w terapii. Nie wiesz, jak się zachować w jakiejś sytuacji? No, a jak by się zachował najdoroślejszy człowiek, jakiego możesz sobie wyobrazić? Co on by zrobił? Bo po dziecinnemu to wiemy. Uciec, wyśmiać, zdewaluować, krzyczeć i tupać nogą, skłamać i usprawiedliwić się – wszyscy znamy te metody. Ale jak to by było po dorosłemu? I zwykle przychodzi odpowiedź, tylko potrzebujemy odwagi, by jej posłuchać i za nią pójść. Bo ona jest zawsze trudniejsza. Kryzys jest momentem, w którym pytamy siebie, na ile chcę być dojrzała. Na ile chcę wziąć odpowiedzialność za to, jak żyję. Znam mnóstwo ludzi, którzy nigdy tego nie zrobili. Dzwoni budzik, ała! – muszę iść do pracy, jak mi się nie chce, świat jest zły. Jestem zakładniczką czyjegoś planu. Zostałam zmuszona, nie mam wyjścia, muszę pracować, muszę wychowywać dzieci, muszę o siebie dbać, muszę się zdrowo odżywiać. Te „muszę” powtarzamy nie tylko dlatego, że tak zaprogramowała nas kultura, ale też dlatego, że nie podejmujemy świadomego namysłu, nie pytamy: czy chcę? Dajemy się prowadzić innym. Trzeba wybrać, którą drogą chcę iść, dziecinną czy dorosłą. Na tym polega game changer – jeśli chcesz żyć, czuć witalność, zrywasz się ze sznurka i włączasz świadomie w wir życia.
Joanna Flis - Psycholożka, certyfikowana psychoterapeutka, autorka książek, m.in. „Madame Monday – po dorosłemu” oraz podcastu pod tym samym tytułem.