Potrafimy wyzerować konto, a nawet zadłużyć się, wydając na kosmetyki, ubrania, dobre jedzenie i elektroniczne gadżety. Dlaczego coraz więcej z nas kupuje bez opamiętania? Rozmawiamy o tym z psychologiem, prof. Andrzejem Falkowskim.
Spis treści
PANI: Czy to prawda, że rośnie nasza skłonność do impulsywnych zakupów? Badania pokazują, że ulega im co druga osoba z pokolenia Z i co czwarty Polak. Doczekały się już nazwy doom spending – fatalne wydatki.
PROF. ANDRZEJ FALKOWSKI: Doom spending to nie to samo co impulsywne zakupy. To są dwie różne sprawy. Spontaniczne wydatki bez zastanowienia zdarzają się większości z nas – idziemy do sklepu po pieczywo, ale spoglądamy na inne półki i nagle w koszyku ląduje proszek do prania i batoniki. Coś się pojawiło w pamięci, produkt wywołał impuls i wracam do domu z pełną torbą. Natomiast doom spending to są zakupy o bardziej skomplikowanych wewnętrznych motywach. Badacze uważają, że ich wywoływaczem są negatywne wiadomości, którymi jesteśmy bombardowani na co dzień. Wchodzę na portal, przesuwam rolkę i mam jedno za drugim: wątpliwości co do przetrwania NATO, wojny w różnych częściach świata, kryzys klimatyczny w różnych odsłonach – od suszy po prognozy, że będę musiał zrezygnować z pieca gazowego, dalej info o podatku katastralnym, czyli finansowej katastrofie posiadaczy nieruchomości, a potem spadki na giełdzie opisane jako strata dla funduszy emerytalnych. W ciągu kilku minut dostajemy taką dawkę negatywnych informacji, że poziom lęku wzrasta, przyszłość staje się niepewna, nieprzewidywalna, a my nie możemy nic na to poradzić.
No dobrze, ale dlaczego niepewna przyszłość miałaby mnie skłaniać do zakupów? Powinna raczej skłaniać do oszczędzania na czarną godzinę.
To by było rozsądne, ale umysł zalewany budzącymi grozę i niepewność informacjami przeżywa stan utraty kontroli nad rzeczywistością i chce ją odzyskać. Tylko jak się zabezpieczyć przed taką ilością negatywnych zjawisk? Przy jednym mógłbym próbować – odłożyć trochę pieniędzy, stworzyć jakiś bezpiecznik. Ale jeśli informacje płyną nieprzerwanym strumieniem, przestaję to ogarniać. Doom spending to jest ucieczka do czegoś, nad czym mam kontrolę. Mam pieniądze i mogę sobie wyjechać na Kretę. Mogę kupić sobie markowe ciuchy i świetnie wyglądać, zjeść coś smacznego, iść na koncert i wyłączyć się z tego stresu. Poczuć ulgę, bo zapanowałem nad tym chaosem na chwilę, mieć krótką satysfakcję.
Wydajemy pieniądze na przyjemności, podróże, elektroniczne gadżety, żeby poczuć ulgę?
Ulga polega na tym, że odzyskuję kontrolę. Dążenie do poczucia kontroli nad rzeczywistością jest jednym z najważniejszych mechanizmów ludzkiego umysłu, naturalnym i wrodzonym. Chcemy kontrolować rzeczywistość w taki sposób, żeby ją rozumieć. A rozumiemy ją wówczas, kiedy zdarzenia układają się w logikę przyczynowo- -skutkową. Myślimy na przykład: jeśli będę dobrze poinformowany, będę bezpieczniejszy. Jeśli będę oszczędzać, dużo osiągnę. A gdy to nie działa, tracę kontrolę. I muszę coś zrobić, żeby ją odzyskać, choćby na innym polu. Nie mam kontroli nad działaniami rządów, wojnami, kryzysem klimatycznym, ale mogę kupować. Zarabiam i wydaję. Czynię moje życie ciekawszym, na przykład. To jest taki sposób myślenia w uproszczeniu – bo to się zwykle nie dzieje świadomie.
To nie jest to samo co uzależnienie od zakupów?
Nie, bo ludzie, którzy uprawiają doom spending, nie kupują kompulsywnie. W uzależnieniu kupowanie jest chroniczne, obsesyjne – już nie jest ważne co, byle kupić, pozbyć się natrętnych myśli. Natomiast doom spending nie jest zaburzeniem. Jest sposobem na odzyskanie pewnego poczucia kontroli nad życiem. Oczywiście nie należy do zachowań adaptacyjnych, które nam służą. Jest to maladaptive behaviour, zachowanie nieprzystosowawcze – ma osłabić stres i lęk, ale na dłuższą metę powoduje jeszcze więcej lęku i stresu, bo opróżnia nasze portfele. Innymi słowy pomaga pozornie.
Nie orientujemy się, że to ślepa uliczka?
Nieprędko, bo to działa. Nastrój się poprawia, czuję ulgę, pieniędzy mniej, ale od czego są kredyty. Dlatego się zadłużamy.
Mówi się, że doom spending to efekt pesymizmu w zamożnych społeczeństwach.
A ten pesymizm nakręcany jest właśnie przez alarmujące informacje i reklamy dóbr luksusowych. One do nas docierają nie na skutek naszego świadomego wyboru, tylko automatycznie, bez wysiłku świadomości. Bombardują nas newsami o tym, że podatki rosną, giełdy padają i zaczynamy patrzeć na świat jako na miejsce, w którym nie ma nic pewnego. Pokazują nam produkty pożądania i one zaczynają się nam wydawać ważne, ważące na sensie życia. I my się temu nie możemy przeciwstawić. Jak trafnie mówi Jon A. Krosnick, amerykański specjalista od komunikacji, każdy z nas jest ofiarą architektury własnego umysłu. Zna pani psychologiczny test zwany plamami Rorschacha? Plamy nic nie znaczą, ale jeśli mamy osłabione poczucie kontroli, spróbujemy je odzyskać, dostrzegając w nich znaczące kształty, symbole. Tak działa nasz umysł i tak jest z tymi wydatkami – nie mają sensu, ale my im ten sens nadajemy. To znaczy – część z nas. Bo sądzę, że większość radzi sobie jednak lepiej z poczuciem niepewności w dzisiejszych czasach.
Młode pokolenie nie bardzo. Wydają ogromne pieniądze na przyjemności, podróże, jedzenie.
U młodych ludzi problem wydaje się większy przez kłopoty z samokontrolą. Polecam znakomitą książkę Richarda Thalera, noblisty, specjalisty od ekonomii behawioralnej, która w Polsce ukazała się pod tytułem „Zachowania niepoprawne”. Opisuje tam ciekawie tę prawidłowość: jeśli ma pani wybrać między wspaniałym obiadem w tym tygodniu a jeszcze wspanialszym za rok, co pani wybierze? Przyjemność, której mamy doświadczać w przyszłości, interesuje nas o wiele mniej niż ta, której możemy doznać dzisiaj. Mamy skłonność do wyboru natychmiastowej konsumpcji, mamy problem z odraczaniem przyjemności. A młode pokolenie szczególnie. Chociaż Thaler opisuje w swojej książce, jak zaprosił przyjaciół profesorów na obiad. Musiał wynieść z pokoju misy z orzechami, bo się zorientował, że jak tak dalej pójdzie, nie dadzą rady zjeść głównego dania. Zmierzam do tego, że wielu z nas ma problem z samokontrolą, większość woli wcześniej niż później. Natomiast doom spending uprawiają tylko nieliczni. Tu kluczowy jest ten pesymizm, fatalistyczne nastawienie…
…i tak w życiu do niczego nie dojdę, to przynajmniej zajmę się teraźniejszością, żeby ona była przyjemna, żebym nad nią miała kontrolę?
Właśnie. Proszę spojrzeć, jak rośnie liczba kredytów gotówkowych, a spada kredytów hipotecznych. Bo ludzie myślą: ile lat będę spłacał mieszkanie, 30? To sznur na szyję, nie warto. Nie będę się interesować tym, co przyjdzie jutro, interesuje mnie tu i teraz. Hic et nunc. Nie zajmuję się przyszłością, uciekam od niej, bo patrzę na nią pesymistycznie.
Ale przecież psychologowie przekonują nas do życia tu i teraz.
Mamy w naukach społecznych taki podział na dwie jaźnie – planisty, który troszczy się o przyszłość, i realizatora, który żyje dniem dzisiejszym, traktuje tu i teraz w sposób uprzywilejowany. Najlepiej byłoby umieć je w sobie łączyć. Badania pokazują, że zdolność wybiegania myślą do przodu, umiejętność odraczania nagrody są dla nas ludzi korzystniejsze, a nawet dobroczynne dla rozwoju cywilizacji. Przypomina mi się eksperyment, który robiłem kiedyś na amerykańskiej, a potem na polskiej uczelni. Wyobraź sobie, że przyleciałe(a)ś na południe Teksasu. Upał, lepkie powietrze, a ty masz jednego dolara. W pobliskim sklepie jest coca-cola w czerwonej puszce za 45 centów i taka sama w puszce biodegradowalnej za 75. Którą wybierzesz? Polscy studenci rzucają się na czerwoną, bo za dolara można mieć dwie. Ale w USA studenci twierdzą, że lepiej kupić biodegradowalną. „Wyrzucasz pieniądze”, mówię im, a oni na to: „Nie, to się zwróci, jak nie mnie, to moim dzieciom; zresztą mogę później napić się wody”. Są uczeni myślenia perspektywicznego.
Rozumiem, że u nas promowana jest raczej ta jaźń realizatora?
Tak, a naszym zachowaniem kieruje motywacja instrumentalna: mieć korzyść i to natychmiast. W edukacji amerykańskiej uczy się motywacji prospołecznej. Nie twierdzę, że to ich ochroni przed doom spending, ale pośrednio stwarza taką możliwość. Postawa prospołeczna uczy nas, że inni ludzie są ważni, że warto troszczyć się o relacje. A relacje są tym, co obniża lęki, osłabia niepewność i pesymizm. Czyli pomaga radzić sobie z emocjami, które napędzają bezsensowne wydatki. Ludzie, którzy mają realnych przyjaciół, nigdy nie czują się tak biedni jak ci, którzy porównują się ze znajomymi w internecie.
Jeśli powodem doom spending jest bombardowanie negatywnymi informacjami, może najlepiej byłoby odłączyć się od mediów.
Zapewne, szczególnie od sieci społecznościowych. To jest teoretycznie możliwe, ale dla pokolenia Z praktycznie nierealne. Kiedy idę na wykład, przypominam sobie często, jak wyglądały korytarze, kiedy byłem studentem. Staliśmy w grupach pod oknami i wszyscy ze sobą rozmawiali. Dziś korytarz też jest pełny, ale każdy stoi sam ze swoim smartfonem.
Może scrolluje rolki na Instagramie, a może właśnie robi zakupy.
Oczywiście chciałbym wszystkich przekonać, żeby wyłączyli telefony, wybrali realne kontakty i pomówili z kolegami o tym, co zamierzają nabyć, odkładając zakup do jutra. To by było bardzo korzystne, a jednocześnie bardzo trudne. Myślę często o sugestii Richarda Thalera, który uważa, że powinniśmy tworzyć opcje domyślne, czyli łagodne zachęty, stwarzające szanse poprawy życia bez przymusu.
Jak to zrobić w przypadku doom spending?
Moja propozycja jest taka: uruchomić proces wyobrażeniowy. To sprawdzona w badaniach empirycznych metoda, wyobraźnia jest dobrym analogiem rzeczywistości fizycznej. Możesz wyobrazić sobie skutki dzisiejszych zakupów. Wyobraź sobie jutrzejszy dzień, jeśli dziś wydasz wszystkie pieniądze. Wyobraź sobie resztę miesiąca, jeśli dziś wydasz 60 proc. swojej pensji na weekendową podróż. Wyobraź sobie, w jakiej sytuacji finansowej będziesz za rok, jeśli dalej będziesz robić zakupy w ten sposób. Mam też taką sugestię, żebyśmy zamiast radzić innym (powinieneś to i tamto), mówili właśnie: „A wyobraź sobie, że zostanie ci 500 zł do końca miesiąca. Jak się będziesz czuć, co zjesz jutro na obiad?”. I dalej: „Co innego mogłabyś zrobić, zamiast kupować?”. To może pomóc przyhamować wydatki. Wyobraźnia sprawia, że widzimy przyszłość, zaczynamy dostrzegać alternatywy. A jednocześnie to nie jest przymus, tylko właśnie ta opcja domyślna, o której wspominałem, zachęta do poprawienia jakości życia.
Panu zdarzają się fatalne wydatki?
Nie. Choć miałem taką sytuację, że po bardzo zapracowanym semestrze, który mnie mocno wyczerpał, pomyślałem: muszę zrobić coś fajnego. Kupiłem wtedy mikrotelewizor za dość duże pieniądze. Położyłem go na półce i do dziś nie otworzyłem. Patrzę często na niego jako na przykład mojego nieracjonalnego zachowania. To mi dobrze robi.
Prof. Andrzej Falkowski - psycholog biznesu, badacz zachowań konsumenckich, profesor zwyczajny na Uniwersytecie SWPS w Warszawie, kierownik Katedry Psychologii Ekonomicznej i Biznesu, absolwent programu Fulbrighta na Uniwersytecie Michigan