Brytyjski serial „Dojrzewanie” opowiadający o trzynastolatku, który zamordował szkolną koleżankę, sprowokował gorące dyskusje. Większość z nich krąży wokół rodziców – tego, co zrobili lub czego nie zrobili. Czy rzeczywiście to oni odpowiadają za tę tragedię?
PANI: Czy rodzice są odpowiedzialni za to, kim są ich dzieci?
KATARZYNA WASILEWSKA: To pytanie od razu rodzi we mnie bunt. Kto jest winny? Wydaje nam się, że gdy ustalimy winnego, znajdziemy rozwiązanie. A odpowiedź dla wszystkich, a na pewno dla tych, którzy chodzą na terapię, jest prosta – matka, ewentualnie oboje rodziców. I problem rozwiązany. Ale taka odpowiedź nie ma nic wspólnego z prawdziwą diagnozą. Ostatnio miałam okazję obserwować taką scenę: czteroletni chłopczyk siedzi przy stole otoczony, a właściwie osaczony przez liczną rodzinę. Są rodzice, ale są też dziadek, babcia, ciocie, wujkowie, znajomi rodziny. W życiu tego chłopca będą jeszcze rówieśnicy, nauczyciele i mnóstwo osób, które spotka na swojej drodze. Możemy winę za wszystko, co mu się zdarzy, zwalić na rodziców, ale nie możemy zapominać o kulturze, w jakiej wzrastamy. Jesteśmy w niej zanurzeni, nasiąkamy nią jak gąbka, w ogóle tego nie zauważając. Rodzice również.
Wychowują zgodnie z tym, czym sami nasiąkli?
Rodzice mówią małym chłopcom: „nie maż się, czemu beczysz, nie wolno ci płakać”. Taki chłopiec siedzi przy stole i matka albo ojciec karmi go kotletem. Koniecznie musi zjeść cały. I nie może płakać, nawet jeśli nie chce jeść. Oni się w ten sposób starają – chcą go wykarmić, żeby przetrwał, wyrósł, był silnym, młodym człowiekiem. Mają dobre intencje. To nie są potwory, tylko dobrzy ludzie, którzy troszczą się o swoje dziecko, tak jak umieją. Dlaczego tak? Bo sami zostali w taki sposób wychowani i taki wzór kulturowy niosą. Remedium na to wcale nie jest obwinianie tych rodziców, tylko edukacja. Bo ofiarami patriarchatu i dominującej w nim mizoginii stają się nie tylko dziewczynki i kobiety, ale także chłopcy, później mężczyźni.
Oni też z tego powodu cierpią, choć nie zawsze świadomie?
Z jednej strony uczą się pogardy dla dziewczynek, traktowania ich przedmiotowo i wyobrażeń, do czego mają służyć. A z drugiej strony sami padają ofiarami oczekiwań – tego, że mają być twardzi, zdobywczy, w ogóle fantastyczni. Co jest ciężarem nie do uniesienia. Ten czterolatek przy stole już musi się jakoś wyślizgać spomiędzy wszystkich oczekiwań swojej rodziny. Jeszcze nie umie, ale szybko będzie się uczył i coś wymyśli. Już podprogowo nasiąka przekonaniem, że coś jest z nim nie tak, skoro wszyscy strasznie się starają, żeby robił coś innego, niż robi. Czuje też, że jego potrzeby nie mają znaczenia. Nie ma ochoty zjeść kotleta, ale to nie jest ważne. Ma ochotę płakać, bo jest mu smutno, ale słyszy, że nie może. Chciałby wstać, ale musi siedzieć. Uczy się, że nie powinien ufać swoim uczuciom, że nie ma do nich prawa i nie powinien ich ujawniać. Tego balastu trzeba się potem latami pozbywać na terapii.
Jaki jest rzeczywisty wpływ rodziców na dzieci? Przecież nie rodzimy się jako „czysta tablica”, do tego, jak już pani powiedziała, ulegamy wpływom także poza domem rodzinnym.
Badania mówią, że ten wpływ dzieli się na pół. W pewnych kwestiach jesteśmy uwarunkowani biologicznie - rodzimy się z jakimś charakterem, temperamentem, tendencjami. Jedni karmieni kotletami zrobią się tłuściutcy, inni mimo to pozostaną szczupli. Jedni mają nóżki krótsze, bo tacy się urodzili, a inni mają szybkie, silne i będą biegać w maratonach. Od początku jesteśmy zaopatrzeni w pewien poziom odporności psychicznej. I tego nie przeskoczymy, choć możemy nad tym pracować. Ale wpływ ma także nasze otoczenie. Wychowywanie w rodzinie, w której opiekunowie błądzą, może spowodować, że potem przez całe życie będziemy toczyć ze sobą rozmowę, jak zmienić to, co o sobie myślę, jak chcę funkcjonować, kim jestem. I jak inaczej chciałabym wychowywać swoje dzieci. Choć w tym dążeniu bardzo troskliwych rodziców do wychowywania dzieci jak najlepiej ukrywa się pułapka perfekcjonizmu - starania, żeby nasze dziecko było superdoskonałe.
Myślenie rodziców: moje dziecko świadczy o mnie, czyli traktowanie go jako przedłużenia siebie, jest toksyczne czy naturalne?
A jak inaczej mamy dziecko traktować? Przecież ono jest nasze. Z mojego ciała, z mojej krwi, z mojej rodziny. Utożsamiamy się z naszymi dziećmi. Oczekiwanie, że nie będziemy przenosić na nie tego, co myślimy o sobie, jest nierealistyczne. Będziemy. I stąd wielu terapeutów, do których przychodzi rodzic mówiący, że z jego dzieckiem jest coś nie tak, zapewne namówi tego rodzica na rozmowę o nim samym. Bo zazwyczaj chodzi o rodzica, a nie o dziecko.
W „Dojrzewaniu” pada zdanie: „Bez względu na to, co się dzieje wokół, dziecko potrzebuje jednej rzeczy, dzięki której poczuje się ze sobą dobrze”. To może być uważny nauczyciel, który zobaczy w nim jakieś zdolności, osoba z rodziny, która wesprze czy nawiąże z nim bliższą więź…
Jeżeli dziecko dostaje dużo różnorodnych informacji zwrotnych o sobie, przeważnie wybiera te, które są korzystne. Jeżeli jedni mówią nam: „jesteś beznadziejny”, a drudzy – „jesteś fajny”, postaramy się przykleić do tych drugich. To cecha biologiczna. Jeżeli złamiemy nogę czy się skaleczymy, biologiczne wyposażenie pozwala nam wrócić do zdrowia. Podobnie jest w sferze psychologicznej. Psychika dąży do stanu homeostazy mimo sytuacji, które nas z niej wytrącają - krzywdzą, ranią, powodują ból. Posiadamy mechanizmy, które pozwalają nam wrócić do stanu równowagi, zadowolenia i ukojenia. Choć nie da się ustalić obiektywnie, co jest trudne czy bolesne. Dla jednego za trudna może być strata kogoś ważnego w dzieciństwie, a dla innej osoby - krzywe spojrzenie kolegi.
Duński pedagog Jesper Juul twierdzi, że dzieci nie trzeba wychowywać – uczą się przez naśladowanie. Tymczasem współczesna kultura nieustannie podpowiada, jak być lepszym rodzicem, i wzbudza poczucie winy, że nie jesteśmy nawet rodzicami wystarczająco dobrymi.
Już na początku naszej rozmowy pojawiła się kwestia winy. To, jaki mamy stosunek do odpowiedzialności rodziców, powoduje, że ciężko się dziwić, iż ta nieszczęsna para ludzi, której urodziło się dziecko, od samego początku czuje, że musi się starać, by być lepszymi. A skoro tak, to dlaczego nie od razu najlepszymi? Przecież kultura mówi: bądź najlepszy. Z drugiej strony mamy to wewnętrzne przekonanie, że dziecko jest naszą reprezentacją, świadectwem wobec świata, jak sobie radzimy. Dlatego staramy się, żeby pokazywało naszą prawdę jak najlepiej, czyli zaświadczało, że jesteśmy fantastyczni. Wychowanie jest rzeczywiście pewną pułapką i bardzo mi się podoba to zdanie Juula. Podobnie twierdził Robert Cialdini. Jego zdaniem możemy naprawdę się starać, ale w pewnym momencie nie mamy już nic do powiedzenia. Jedyne, co możemy, to wpłynąć na środowisko, w którym wzrasta nasze dziecko. Nie mam na myśli dosłownego wybierania kolegów, ale nasza decyzja, gdzie będziemy mieszkać czy do jakiej szkoły poślemy dziecko, może mieć znaczenie. Jednocześnie niewychowywanie też jest ryzykowne – jak powiem sobie: a niech rosną, dam im jeść, jak nie zapomnę, i niech sobie radzą, nie tylko sąsiadki mnie potępią, ale jeszcze zainteresuje się mną opieka społeczna.
I zabierze dzieci?
Dokładnie. Chociaż przez setki lat ludzie dokładnie tak żyli. Dziecko się rodziło, wpadało w sieć społeczną, która je otaczała, i jeśli nie zachorowało wcześnie na coś poważnego, jakoś sobie radziło. Nie twierdzę, że to doskonała sytuacja, ale i w takich warunkach człowiek jest w stanie przetrwać. Uważam, że dla tych bardziej świadomych rodziców, którym zależy i którzy się starają, powinniśmy mieć litość i łagodność, bo oni naprawdę próbują. Chodzą na kursy, czytają, słuchają podcastów i używają słowa „wychowanie”D, bo jest im potrzebne, choć ukrywa paradoks.
Bo choć wynika z dobrych intencji, jednocześnie zawiera oczekiwania?
Wychowanie jest silnie powiązane z dominacją, oczekiwaniami i oceną. A to sprawdza się może w ewaluacji projektów, a nie w relacji z dzieckiem. Bo ono najbardziej potrzebuje akceptacji. Nie bycia ocenianym i karconym za to, że tych oczekiwań nie spełnia, ale żeby czuło, że jest wystarczająco fajne i że je lubimy. Druga rzecz, o której mówi Juul, to fakt, że dzieci nieuchronnie nas naśladują. I to od samego początku. Powtarzają nasze ruchy, gesty, mimikę, starają się uśmiechać, gdy my się uśmiechamy. Już roczne dziecko próbuje powtarzać zachowania mamy czy taty: bierze szmatkę i coś wyciera, maluje usta szminką, rozmazuje mąkę na całym ciele, bo widziało, że mama się smaruje kremem. To biologiczny odruch - dorośli są tymi, którzy przetrwali, więc trzeba robić wszystko tak, jak oni. Wychowujemy dzieci nieuchronnie, nieustająco i niechcący. Pokazujemy im swoim zachowaniem, jak żyć. Czasami nie zauważamy, że jesteśmy w tym niespójni. Bo mówimy jedno, a robimy drugie. Jest taki świetny rysunek Mleczki: tata, który leje dziecko pasem, powtarzając „Mówiłem, że nie wolno bić słabszych!”.
Ważniejsze jest to, co mówimy, czy to, co robimy?
Przede wszystkim to, co robimy. Tak dzieci czerpią wiedzę o tym, co można, jak reagować i jak żyć. I my to często przegapiamy, bo skupiamy się na wychowywaniu. Ale wtedy wpadamy w kolejną pułapkę - bycia nie dość dobrym dorosłym i opiekunem. Pamiętam, jak zapisałam swoje dzieci do przedszkola. To było przedszkole integracyjne, naprawdę znakomite. Większość umiejętności, które moje dzieci mają po dziś dzień, pochodzi stamtąd. Pamiętam zaskoczenie niektórych rodziców, że nie ma zajęć dodatkowych. Lubimy w procesie wychowania o niczym nie zapominać. Dziecko pójdzie na judo, hiszpański, ściankę, lekcje skrzypiec i jogi. Gdy ma dobrze wypełniony grafik, czarno na białym widać, że się staramy. Widać to też na naszym rachunku bankowym. A zajmowanie się dzieckiem może być tańsze, można tego wszystkiego nie robić i być dobrym rodzicem. Tylko trzeba mieć wewnętrzną odwagę i niezależność, która pozwoli nam polegać na własnej ocenie sytuacji.
Dlaczego próbujemy dzieciom tak organizować życie? Z poczucia winy, że nie mamy cierpliwości, jesteśmy zbyt zmęczeni, żeby im poświęcać odpowiednią ilość uwagi?
Z jednej strony może tak być, a z drugiej - to przejaw najlepszych intencji czy starań. Rodzice chcą dać dzieciom wszystko, czego sami nie mieli. Poza tym uczestniczenie w różnych zajęciach może mieć znaczenie adaptacyjne – nie musimy sami wszystkiego dźwigać, możemy znaleźć interesujące osoby i miejsca, w których nasze dziecko spędzi czas. Różnorodność środowisk i okazji, żeby się odbić w oczach innych ludzi, jest dla dziecka dobra. To takie powiększanie metaforycznej wioski, która pomaga nam w trudach opieki nad dzieckiem, i dzielenie wpływu na to, jak sobie będzie radziło w życiu. Jak ze szczepionkami - gdy jesteśmy skazani na supersterylne środowisko, więcej chorujemy, bo nasz układ odpornościowy nie miał okazji się wzmocnić. W ten sposób dziecko wzmacnia się i dowiaduje, jak różnorodny jest świat.
W „Dojrzewaniu” widzimy odmienność języków dorosłych i dzieci. To może być źródło utrudnionego porozumienia?
Nie do końca zgodzę się, że to jest problem. Jako rodzice też często uznajemy, że jakieś elementy świata dorosłych nie są odpowiednie czy są zbyt skomplikowane dla dzieci, i nie chcemy, żeby rozumiały wszystkie jego kody. Czy nie rozmawiamy czasem ponad głowami dzieci w sposób nieoczywisty, hermetyczny? Poza tym wszyscy lubimy albo chcemy czasem mieć tajemnice. I dorośli, i dzieci. Nie ma w tym nic nagannego. Nie ma też nic dziwnego w tym, że dzieci mają swoje sposoby komunikacji, których dorośli nie rozumieją. A ci dorośli, którzy nachalnie usiłują mówić młodzieżowym językiem, zawsze wypadają nieprzekonująco i sztucznie. Bo nie chodzi o język, ale o szukanie porozumienia mimo tych różnic. I myślę, że tak naprawdę to jest o lubieniu się. Przecież jesteśmy w stanie się dogadać z drugim człowiekiem, nawet kompletnie nie znając jego języka, wyłącznie przy użyciu gestów, mimiki, przytulania i dobrej woli. Jeśli jest to możliwe z obcą osobą, tym bardziej można takie porozumienie nawiązać z własnym dzieckiem.
W serialu, w obliczu sytuacji, w której trzynastolatek dokonuje zabójstwa, usiłowania dorosłych, żeby zrozumieć, co się stało, pokazują, jak trudno im komunikować się z dziećmi.
Pytanie: dlaczego? Czy naprawdę są otwarci na to, co usłyszą, czy może dziecko z biegiem lat nauczyło się, że ostatnią rzeczą, jaką warto robić, to mówić o swoich doświadczeniach i emocjach? W serialu dowiadujemy się, że bezpośrednią przyczyną tragedii było poczucie odrzucenia. Jeżeli to silne poczucie odrzucenia odczuwa osoba, która ma niską kontrolę emocji, jest impulsywna, nieszczęście gotowe. W wypadku morderstw istnieją dwa główne tropy. Pierwszy rzadki, chociaż eksponowany w kinematografii, to psychopata, który czai się w krzakach i dybie na ofiarę. Natomiast bardziej powszechną sytuacją, jest to, że ten, który krzywdzi innych, to ktoś żyjący obok: brat, mąż, wujek, ojciec, kolega… Bo jak pokazują statystyki, to najczęściej mężczyzna. Osoba, która ma w sobie takie zranione i odrzucone dziecko. Takie, które nie doświadczyło akceptacji, które ma brutalne wzorce zachowań. „Dojrzewanie” do tego nawiązuje. Szok, jaki przeżywają tam dorośli, jest związany z tym, że morderstwa dokonuje dziecko. Ono nie pasuje do naszego stereotypowego wyobrażenia o złych ludziach. Dziecko jest kimś dobrym i niewinnym. Tymczasem dzieci są ludźmi. Tylko nie są w stanie przewidzieć i zrozumieć wszystkich konsekwencji swojego działania i jeszcze nie kontrolują silnych emocji czy swojego zachowania w obliczu tych emocji. W pewnym sensie silne dziecko jest człowiekiem bardziej niebezpiecznym niż dorosły.
Poczucie winy rodziców jest naturalne?
Jest niemal pewne, że każdy rodzic miewa takie refleksje. Czegoś nie zrobił, nie dopilnował, stracił niepotrzebnie cierpliwość… I to jest próba opowiadania sobie bezpiecznej bajki, w której wszystko w życiu ma przewidziany sens, a ja mam wpływ i kontrolę. Tak, czasami mogę mieć na coś wpływ, ale nie przesadzajmy, nie mamy władzy nad światem. W życiu nie da się wszystkiego przewidzieć. Nawet jak zrobimy wszystko właściwie, nie możemy być pewni, że nic złego się nie stanie. I mimo że to wiemy, i tak widzimy świat przez pryzmat zbiorowej mądrości, która zakłada, że tak jak w bajkach zawsze ktoś jest winny, a skoro jest wina, to jest i kara. Nasiąkliśmy tym.
Jak rodzice w „Dojrzewaniu”, którzy siedzą w swojej sypialni i zastanawiają się, co zrobili źle.
Kiedyś czytałam wywiad z matką chłopca, który dokonał masakry w amerykańskiej szkole. To była osoba udręczona poczuciem winy, nie tylko dlatego, że natychmiast je poczuła, ale z powodu reakcji innych. Uznano, że musi być potworem. I ona też cały czas zastanawiała się, co zrobiła źle. Ale znajdźmy rodzica, którego dziecku się wszystko udaje. Oczywiście, możemy za każdym razem szukać winy w sobie. Można całe życie tak spędzić i nawet delektować się swoją samoświadomością i umiejętnością rozdzielania włosa na czworo. Tylko co to da? Zamiast tego możemy nauczyć się myśleć, że nie jesteśmy jedynymi sprawcami wszystkich nieszczęść swoich dzieci. Stanowimy tylko jeden z wielu czynników. Zapewniam, że bez względu na to, jakimi rodzicami jesteśmy, środowisko, rówieśnicy, inni dorośli zapewnią naszym dzieciom zarówno dobre, jak i złe doświadczenia.