Rozmowy

Mówimy o wystarczająco dobrych matkach, ale wciąż brakuje kategorii wystarczająco dobrego dziecka

Mówimy o wystarczająco dobrych matkach, ale wciąż brakuje kategorii wystarczająco dobrego dziecka
Fot. 123RF

Robimy wszystko, żeby dzieci odnosiły sukces. Nawet nie zauważamy, kiedy presja naszych oczekiwań zaczynała je przytłaczać. O tym, jak potrafi być destrukcyjna i dlaczego sigma została młodzieżowym słowem roku, rozmawiamy z dr Katarzyną Wasilewską, psycholożką i mamą trójki dzieci.

 

PANI: Nasze dzieci dorastają i mówią: nie mam zamiaru być ojcem, matką. Zastanawiam się, co to mówi o nas jako ich rodzicach? Zrobiliśmy coś, co ich zniechęciło do rodzicielstwa?

KATARZYNA WASILEWSKA: To bardzo charakterystyczne, że naszą pierwszą myślą jest: czy to przeze mnie? Czy ja zawiodłam? Upatrujemy dziś swojego wpływu we wszystkim, co robią i co wybierają nasze dzieci. One to widzą – jak się przejmujemy, jaki ogrom wymagań sobie stawiamy. Obserwują, że rodzicielstwo jest trudnym zadaniem, obciążającym finansowo, ograniczającym wolność i wygodę. Ale liczba młodych ludzi, którzy nie myślą o rodzicielstwie, wzrosła też w ostatnich latach z powodu kryzysów – politycznych, ekonomicznych, związanych ze środowiskiem. Myślę, że wychowaliśmy dzieci spostrzegawcze i rozsądne, które odbierają informacje ze świata i wyciągają wnioski.

Mieli być szczęśliwszym pokoleniem, wychowanym przez świadomych rodziców. Chcieliśmy, by były aktywne, zaangażowane, odnoszące sukcesy. Myśli pani, że to się udało?

Mają wszystkie warunki do tego, żeby czuć się szczęśliwymi – są względnie bezpieczne, mogą się uczyć, pracować, planować, mają różne możliwości, żeby żyć ciekawym życiem. Tylko że jest jeszcze presja wysokich oczekiwań. Mamy dziś mocny trend inwestowania w dzieci, przygotowywania ich do osiągania zawodowych sukcesów, do perfekcji w różnych dziedzinach. Pakujemy mnóstwo energii i środków, żeby się nam nasz jedynak czy jedynaczka „udała”. A jednocześnie, robiąc to, chcemy się sprawdzić w roli matki. Kobiety w naszym kraju mają z jednej strony historyczne dziedzictwo matki Polki oddanej dzieciom bez reszty, a z drugiej trend współczesnej supermatki, seksownej i aktywnej, której zadaniem jest doprowadzić potomka do statusu superdziecka. Już nie grzecznego jak dawniej, tylko szczęśliwego – ale wciąż kluczem jest słowo „powinnaś”. Czyli dużo oczekujemy od siebie i tak samo patrzymy na dziecko: ono też powinno. Ta presja wysokich oczekiwań jest jak cień nad nami, niewidzialna, ale jest w powietrzu, którym oddychamy my i nasze dzieci.

Jedna z psychoterapeutek powiedziała mi, że hodujemy je jak konie do wyścigu, zapewniamy trening, paszę, zarządzamy i motywujemy: biegnij!

I batem po tyłku. Nie fizycznie, bo na szczęście już nie wolno, jednak ciśniemy, wywieramy presję, możesz więcej, potrafisz lepiej. Można to nazwać zarządzaniem, a można wychowaniem projektowym, w którym projektem jest dziecko. Spotykam wiele matek, które zapewniły swoim dzieciom wszystko, co najlepsze, począwszy od przedszkola. Kursy, edukacyjną rozrywkę, podróże; otaczały miłością, gotowały obiady, choć nie lubią tego robić. Dziecko wchodzi w wiek dojrzewania i zaczyna się ciąć. Przestaje się uczyć. Albo ma depresję. Często widzę, jak matki się z tym zderzają, konfrontują, że ich nastolatek nie wyrasta na osobę, której one oczekiwały. Wychodzi w nocy, nie znam jego koleżanek i kolegów, ma jakiś swój świat i nie jest to świat sukcesu.

Wychowanie projektowe jest rodzicielskim błędem?

Spróbujmy tego nie osądzać. Przecież wiele z nas to kobiety aktywne zawodowo, zaradne życiowo, kierujące własnymi firmami, czyli właśnie projektami. W zderzeniu z macierzyństwem działają tak, jak umieją – w projektowy sposób. Mają harmonogram, deadline'y, punkty do odhaczenia. Zmierzam do tego, że to jest nieuniknione w naszej rzeczywistości. Zaradna, zorganizowana, planująca, zaangażowana – czy to jest zła matka? Nie, to jest dobra matka, która się stara, jak umie. Tylko okazuje się, że to nie działa. Jeśli coś tu jest błędem, to samo przekonanie, że znalazłyśmy jedynie dobry sposób. A przecież wychowanie to termin niejednoznaczny i nieprecyzyjny. Dla jednych to dyscyplina i zasady, których przestrzegania pilnujemy. I mają odrobinę racji, bo czy da się wychować dziecko w ogóle bez zasad? Inni podkreślają rolę rozmowy i częstego kontaktu – trudno zaprzeczyć, że to ważne. Ale z drugiej strony badania pokazują, że dzieci mają w nosie, co mówimy – patrzą na to, co robimy. Mamy więc wychowanie przez modelowanie, przez dawanie dobrego przykładu. Jest również wychowanie przez czułą obecność, trudno akceptowalne we współczesnym świecie, gdzie wynik i osiągi są najważniejsze. Podkreśla się w nim rolę swobodnego bycia razem, wspólnego nicnierobienia, rozmawiania na tematy niezwiązane z organizacją czasu ani obowiązkami. Bardzo nieproduktywne; zamiast pędzić na trening karate albo kurs przygotowujący do egzaminów, tylko sobie przez chwilę razem pożyjemy. I kto ma rację? Napisałam książkę pod tytułem „Matka wystarczająco dobra…” o tym, że usiłujemy znaleźć wzór właściwego postępowania, ale tego wzoru nie ma. Bo to nie jest kwestia reguł i punktów do odhaczenia, tak rób, tego nie rób. Chodzi o to, co czujemy, na ile akceptujemy dziecko, jak wygląda nasza opowieść o samej sobie w roli matki. Czy umiem się pogodzić z tym, jak mi macierzyństwo wyszło? Czy umiem o tym mówić?

 

 

Myślę, że kategoria wystarczająco dobrej matki wielu z nas przyniosła ulgę. Brakuje raczej kategorii wystarczająco dobrego dziecka.

Ona się w nas pojawia razem ze zgodą na to, że dziecko jest osobnym bytem, a to, na kogo wyrasta, tylko po części zależy ode mnie. Jest jeszcze ojciec, środowisko i wreszcie jego własna natura. Czasem na poziomie racjonalnym zdajemy sobie z tego sprawę, ale emocjonalnie nie możemy odpuścić. Widzę, że moje dziecko nie jest takie, jak oczekiwałam, i natychmiast pojawia się pytanie: co zrobiłam nie tak?

Jak w moim pierwszym pytaniu do pani.

Tak – i tu jest przestrzeń, żeby sobie odpuścić, uwolnić się od szukania własnej sprawczości. Kiedy to zrobimy, zaczynamy też odpuszczać dziecku. Pamiętam, jak mój syn przyniósł kiepskie oceny z matmy: „Postaraj się bardziej, nie chcesz mieć lepszych ocen?”, motywuję, tłumaczę. Kręci głową: „Po co? Nie wiążę swojej kariery z matematyką”. „Ale stać cię na więcej, skoro inni mogą, ty również…” „Mama, ale dlaczego ty chcesz, żebym był taki jak inni? Spójrz na siebie, ty też nie masz normalnej pracy”. Strzał w dziesiątkę. Piszę książki, organizuję warsztaty rozwojowe w siedlisku koło Kazimierza Dolnego – no, absolutnie nie mogę dawać dziecku wzoru normy, pracy na etacie czy wspinania się po szczeblach korporacyjnej kariery. Nasze dzieci widzą. Pomyślałam wtedy: „tak, ma rację” i przestałam się czepiać.

Jak ćwiczyć to odpuszczanie?

Polecam taki eksperyment myślowy: przestań na chwilę myśleć o dziecku jako o „czymś swoim”, wyobraź sobie, że jest przyjacielem, znajomym. Czy będziesz przyjaciela dyscyplinować? Wychowywać i wywierać presję? To ważne, żeby zobaczyć w dziecku innego człowieka. Żeby go zwyczajnie lubić. Postaraj się o taki moment choć raz dziennie. Oczywiście, póki dziecko jest małe, nie możemy rezygnować z odpowiedzialności za nie, ale nawet wtedy warto od czasu do czasu przypomnieć sobie, że ono potrzebuje nie tylko mamy sprawnie zarządzającej, ale też bliskiej, do której można się przytulić, wyżalić, powiedzieć różne rzeczy i nie być za to ocenianym.

Ocenianie jest chyba znakiem czasów? Sama jestem matką chłopca i w szkolnych czasach w kółko słyszałam, że jest za głośny, za dużo biega i dlaczego jest zawsze tam, gdzie się coś dzieje? Ile razy chciałam zawołać: ludzie, dajcie dzieciom żyć! Dajcie im krzyczeć, brudzić się, bawić do upadłego. Przestańcie ciągle korygować i nadzorować.

Tak, dorośli się potem dziwią, że dzieci zakładają słuchawki i wyłączają się z życia, uciekają w gry. Często myślę, że to właśnie zdrowy odruch. Jeśli ktoś jest otoczony kontrolą i wymaganiami, ma zaplanowany czas od siódmej rano do dwudziestej – będzie chciał od tego uciec. Mógłby na podwórko, ale jeśli tam też pilnują, najłatwiej w komputer, do tego światka bez nadzoru, gdzie można pobyć bez rodziców, ich uwag i przypominania o harmonogramie.

Czego brakuje dziś naszym dzieciom?

Materialnie często niczego. Brakuje im przestrzeni, bo my im ją zapełniamy. Brakuje im, żeby było mniej nas. Mówi się, że dzieci powinny się czasem ponudzić. Słyszałyśmy o tym, ale czy umiemy to dać? Wytrzymać bez doradzania, motywowania, podtykania atrakcji? Nuda to moment cenny, bo człowiek zadaje sobie pytanie: co bym chciał robić? A to jest superważne, żeby umieć w życiu znajdować na nie odpowiedź. Bardzo brakuje im takich pustych chwil, w których ich nie kontrolujemy, nie staramy się o nie zadbać, spędzonych na działaniach nieważnych, niepraktycznych, nieedukacyjnych, nieprzewidzianych w projekcie.

Niektórzy mówią, że naszym dzieciom brakuje dziś innych dzieci.

Tak, zresztą to do nich uciekają w smartfony. Tam gadają i grają, bo gry też są przestrzenią nawiązywania relacji, chociaż w inny sposób. Nasze dzieci są kreatywne, nawet przykryte kloszem będą usiłowały znaleźć szczelinę i wykiełkować do świata, nawiązać relacje, w których będą akceptowane za coś innego niż w domu. Ale przede wszystkim potrzebują kontaktów bezpośrednich z rówieśnikami. Kiedy są małe, zadbanie o to, by go miały, nie polega na dobraniu dziecku fajnych kolegów, tylko różnych. To wzbogaca, bo pozwala uczyć się ludzi, radzić sobie, funkcjonować w grupie. A kiedy dorastają… Jest takie celne zdanie znanego psychologa prof. Roberta Cialdiniego: „W okresie dorastania nie będziemy już mieli wpływu na dziecko, ale będą go mieli jego przyjaciele”. Wszystko więc, co możemy zrobić, to wybrać miejsce zamieszkania i szkołę tak, żeby dać mu pulę wystarczająco dobrych kandydatów na przyjaciół. Na resztę nie mamy wpływu. Pokładajmy wiarę, że nasze prawie dorosłe dzieci są myślącymi osobami, ufajmy, że umieją analizować sytuację, dostrzegać niebezpieczeństwa. Wywieranie presji, komunikaty typu: „przestań się z nim (nią) zadawać”, spowodują tylko, że przestaną z nami rozmawiać.

Można powiedzieć: słuchaj, nie niepokoi cię, że twój kolega nic nie robi, nie uczy się, nie pracuje?

Bo ja mam mieszane uczucia. A potem trzeba umieć wysłuchać odpowiedzi, która niekoniecznie się nam spodoba i nie wpaść w tryb pouczania: powinieneś, trzeba zrobić to, nie rób tamtego. Jeden z moich synów ma 18 lat i aktualnie jedną z podstawowych wartości w jego życiu jest przyjemność. Jeśli coś sprawia przyjemność, to być może mógłbym to robić. Jeśli nie sprawia – nie warto. Słucham tego, widzę oczywiste wady takiego sposobu myślenia. Ale wiem też, że on dorasta w świecie, w którym obowiązuje społeczny wzór akceptowania swobody, wolnego wyboru, szukania siebie. „Bądź sobą” jest na każdej puszce coca-coli, po którą sięga. Ostatnio w moim domu pełno słowa sigma. Moje dzieci używają go w tonie żartobliwym, ale czuję, że oznacza dla nich wzór atrakcyjny. Nie alfa, który rządzi i dźwiga odpowiedzialność, imponuje im raczej człowiek, który wypisał się z wyścigu i gra do własnej bramki.

Sigma została młodzieżowym słowem roku 2024.

Nie przez przypadek. Dla dzisiejszych nastolatków i młodych dorosłych atrakcyjne są postawy związane z wolnością. Żeby nie musieć. Żeby nie być odpowiedzialnym za to, co mi każą, tylko szukać miejsca, w którym się dobrze czuję, ludzi, z którymi dobrze mi się gada. Sigma to ten, co kontestuje normy społeczne, stoi z boku, ma własne zasady. Zajmuje się sobą i ma w nosie, co o nim myślimy. Jeśli go lubimy – to dobrze, bo takie właśnie chcą być nasze dzieci

 

Dr Katarzyna Wasilewska - Psycholożka, biolożka, autorka książek, bajek terapeutycznych i sztuk teatralnych, w tym monodramu „Matka Polka Terrorystka”. Prowadzi dom spotkań i warsztatów rozwojowo-edukacyjnych Chatka Zagajdzie. Jej ostatnia książka to „Matka wystarczająco dobra. Jak nie dać sobie wmówić, że inni wiedzą lepiej”. 

Tekst ukazał się w magazynie PANI nr 03/2025