Wygrywał z najlepszymi, na Dakarze ścigał się samochodem 200 kilometrów na godzinę po pustyni. Czy tym dla Krzysztofa Hołowczyca jest męskość? Zwycięstwa są ważne, ale on etos mężczyzny budował na... miłości. W słowie "kocham" jest wszystko, co facet powinien mieć: uważność, czułość i odpowiedzialność. Mężczyzna musi dać bliskim pewność, że będzie tam, gdzie jest potrzebny.
Twój STYL: Kto może zaimponować facetowi, który jest mistrzem Europy? Mistrz świata?
KRZYSZTOF HOŁOWCZYC: Dla mnie mistrzem był tata. Mistrzem kosmosu. W sporcie motorowym, zanim wyjedziesz na rajd, musisz precyzyjnie wyregulować maszynę, żeby szczęśliwie dotrzeć do mety. I tak na życie ustawił mnie ojciec. Pamiętam wspólne spacery, gdy byłem chłopcem. Ile ważnych rozmów się wtedy toczyło! "Najważniejsze, synu, żebyś potrafił odróżniać dobro od zła, bo nawet jak robisz coś źle, musisz o tym wiedzieć" – mówił. I wyjaśniał, że lepszy jest mądry zły niż głupi, bo głupi robi źle i nie wie. A mądry przynajmniej ma świadomość, że robi źle, i może to naprawić.
Tata nauczył mnie szacunku do kobiet. Widziałem, jak okazywał go mojej mamie. To była relacja pełna żaru. Pamiętam moment, kiedy tata wracał do domu, widziałem radość w oczach mamy. Ojciec na jej widok miękł i wszystkim nam robiło się od razu ciepło. Ich miłość nas otulała, unosiła się w powietrzu. Dużo się przytulaliśmy.
W każdej rodzinie powtarza się pewne sformułowanie jak mantrę. Jaka była „mantra męskości” w pana rodzinie?
Miałem szczęście, że moi rodzice mantrowali na inną nutę. Mama roztaczała nade mną parasol: "Synku, kochany, ty nigdzie nie idź, jesteś taki piękny, nie możesz się zepsuć". Tata przeciwnie: "Idź, walcz, wygrywaj". Hołowczycowie to rodzina z tradycjami, stoi za nami długa historia, również miłosna. Dziadek został wypisany z rodziny, bo porwał babcię z magnackiej rodziny Kodłubajów. Kochali się, ale był to mezalians, w dodatku dziadek nie pytał nikogo o zgodę, oprócz babci oczywiście. Dostali jednak 200 hektarów w posagu, żeby mieli z czego żyć. Dziadek był twardy, chodził na polowania, niczego się nie bał. Takie opowieści rodzinne kreowały męskość: że mężczyzna ma dbać o rodzinę, zabezpieczyć ją. To się musiało facetom z mojej rodziny przydawać. W czasie wojny jako kułacy uciekali przed Rosjanami, potem trafili na roboty do Niemiec. Na swoje nie mogli już wrócić, bo granica była na Bugu. Przypadkiem trafili do Olsztyna. Zaczynali od nowa. I dali radę. Dla mnie to ważna lekcja. Mężczyzna musi umieć się bić, obronić swoją kobietę i zacząć wszystko od zera. Często przed startem mówię: przyjechałem tu zwyciężać. A wszyscy: "Jak to? Tak się nie mówi, co będzie, jak pan przegra?". Wtedy będę chciał wygrać następnym razem. Jak na początku nabiję sobie głowę, że nie dam rady – po co startować?
Czy mężczyzna zwycięzca, taki, o którym mówił pana ojciec, może się popłakać?
Byłem jeszcze gówniarzem, gdy doszło do scysji między mną a ojcem. Zareagowałem gwałtownie: "Dobrze, wyjeżdżam z domu, będę górnikiem". Pakowałem plecak, ojciec stał w pokoju, patrzył bez słowa, ale nagle zobaczyłem łzy w jego oczach. "Synu, zostań" – powiedział. Wstrząsnęło mną to. Zrozumiałem, że nigdy więcej nie mogę doprowadzić do tego, żeby tata pokazał słabość. Zostałem.
Dziś rozumiem, że to nie była słabość, to była miłość, a miłość nie czyni cię słabym, tylko umacnia. Mój ojciec tak się nami opiekował, żebyśmy nie mieli poczucia, że jesteśmy mu coś winni.
Kiedy umarł, okazało się, że zabezpieczył nas finansowo, o czym nie mieliśmy wcześniej pojęcia. Z giełdy, na której ulokował fundusze, wpadło nam niespodziewanie sporo pieniędzy. Akurat na skończenie budowy domu. Czułem, że ojciec nawet zza grobu nas wspiera, bo często powtarzał: „Ten mój syn taki szałaput, jeździ w rajdach, więc ja muszę być przygotowany, że będę tę rodzinę utrzymywał”.
Mówi pan o ojcu tak pięknie, że się zastanawiam, czy nie jest panu trudno doskoczyć do tego ideału męskości?
Jest mi trudno, ale nie chodzi o to, żeby było łatwo. Cały czas nad sobą pracuję, staram się, zmieniam. Głupio zabrzmi, ale lubię siebie za to. Mam już do siebie dystans, nauczyłem się z siebie śmiać, czasem za coś się skarcić. Nauczyłem się tego na spotkaniach, na których byłem oceniany jako Hołek – produkt marketingowy.
Taka maskotka.
Marka. Nauczyłem się wychodzić z siebie i patrzeć z boku. Żona pomogła mi zrozumieć, że dla mężczyzny świat nie musi być areną ciągłej walki. Pokazała, czym jest spokój, czym jest świat, który nie służy do zawojowania, a tylko do tego, by w nim szczęśliwie być. Tłumaczy: "Zobacz, jak można pięknie żyć, w ciszy". Nauczyła mnie hamować. Pędzę nie tylko na rajdach, w życiu niestety też. I to bym chciał, i tamto. Ona mówi: "Po co ci to? Ciągle chłopiec, tylko zabawki coraz droższe. Popatrz na drzewa, jak ładnie rosną". Z okien naszego domu widać zieleń po horyzont, jezioro. A ja przez wiele lat tego nie dostrzegałem.
Teraz zwalniam i patrzę. I wiem już, że delektowanie się życiem jest supermęskie. To, że cieszysz się kolacją z przyjaciółmi, widokiem z okna, uśmiechem żony. Jako dojrzały mężczyzna stałem się smakoszem. Życie ma inny smak niż 30 lat temu, gdy byłem kipiącym testosteronem chłopakiem.
Jakie było najbardziej męskie doświadczenie w pana życiu?
Kiedy zwyciężasz, stajesz na podium, bo zdobyłeś Puchar Europy – to powód do dumy. Nawet w zeszłym roku zdobyliśmy Puchar Europy, nikt się tego nie spodziewał. Starszy pan po tylu latach przerwy wsiadł do samochodu, objechał sześć rajdów na całym świecie, wszystkich przegonił i wrócił. To przyjemne uczucie. Ale najbardziej męskim doświadczeniem są narodziny córek. Najmocniej przeżyłem pierwszy poród, bo byłem kompletnie zielony w dziedzinie rodzicielstwa. Całą noc wracałem z rajdu, pędziłem jak szalony, bo wiedziałem, że żona będzie rodziła. Ledwo wszedłem do domu, a ona mówi spokojnie: "Dobrze, że jesteś". Pojechaliśmy do szpitala, urodziła za godzinę. Przyjście na świat drugiej córki okupione było walką. Owinięta pępowiną musiała urodzić się wcześniej. Kilka dni przesiedziałem przy inkubatorze, wpatrując się w Alicję i modląc, żeby wszystko dobrze się skończyło. Jeśli rozmawiamy o męskości, muszę przyznać, że to była wielka próba. Bo jako facet najgorzej się czuję, gdy nie mogę zapewnić moim bliskim bezpieczeństwa i jestem bezradny. Tak jak wtedy przy tym inkubatorze. Na szczęście w nagrodę żona urodziła jeszcze jedną córkę, łobuziaka. Mówią o niej, że jest wykapanym tatą.
Trzy najważniejsze cechy, które musi mieć mężczyzna?
Podam jedną, bo w niej mieści się wszystko. Mężczyzna musi umieć kochać, a w tym zawiera się: miłość, czułość, troska, uczciwość, lojalność, odpowiedzialność, dbałość. Ktoś może mi wytknąć, że to puste słowa: "Jaka dbałość, jaka odpowiedzialność, jak lecisz 200 na godzinę po pustyni i w każdej chwili możesz zginąć. Jesteś osioł, a nie odpowiedzialny człowiek". Ja nie twierdzę, że jestem ideałem, mówię tylko o tym, jakie wartości są dla mnie istotne. Cierpię na chorobę wojowników, na którą zapada wielu mężczyzn, nie tylko ze sportu wyczynowego. Muszę mieć wyzwania, przeciwników, rywalizować. Całe życie chciałem imponować kobietom. Może to jakaś skaza genetyczna, bo dziadek sprzedał sześć krów, żeby mieć najbardziej wypasiony rower w całym powiecie. Ale po tej rywalizacji i wojnie wracam do domu i jestem gotów kochać, opiekować się, przytulać, być czułym. Może dlatego, że wyżyłem się gdzie indziej, pozbyłem nadmiaru adrenaliny? Może w ogóle męskość jest skazą genetyczną?
Obraziłby się pan, gdyby kumple powiedzieli, że jest pan pantoflarzem?
Nie boję się tego, zwykle przecież tak jest, że kończy się rajd, wszyscy idą na imprezę, a ja pędzę do domu. Bo chcę być z żoną, z rodziną i spędzić z nimi czas, zanim znów wyjadę na kolejny rajd. Ale mądra kobieta nigdy z ciebie nie zrobi pantoflarza. A moja żona jest mądra.
To dla pana ważne, żeby przekazać dalej, co to znaczy być mężczyzną?
Bardzo, bo chciałbym, żeby moje córki potrafiły go rozpoznać. Prawdziwy mężczyzna jest stworzony po to, żeby dawać swojej kobiecie szczęście.