Wywiad

Tomasz Sekielski: "Moja żona zmaga się z depresją i zespołem stresu pourazowego, które niestety ja jej zafundowałem"

Tomasz Sekielski: "Moja żona zmaga się z depresją i zespołem stresu pourazowego, które niestety ja jej zafundowałem"
Tomasz Sekielski w poruszającym wywiadzie dla magazynu PANI mówi o walce z otyłością, żonie, dzieciach i dzieciństwie na bydgoskim blokowisku.
Fot. Akpa

Kiedy tropi afery, nie zastanawia się, kto mówi prawdę, tylko kto najmniej kłamie. 25 lat w zawodzie pozbawiło Tomasza Sekielskiego złudzeń. Ale może dlatego jego filmy dokumentalne mają taką siłę rażenia?

MAGAZYN PANI: Ma pan w sobie coś z biblijnego apostoła? Musi pan dotknąć, żeby uwierzyć?

TOMASZ SEKIELSKI: Tak. Jestem niewiernym Tomaszem. Nigdy niczego nie przyjmowałem na wiarę. Dopiero kiedy zobaczyłem na własne oczy, wierzyłem, że tak jest. 25 lat w zawodzie sprawiło, że moje zaufanie do ludzi jest mocno ograniczone. Byłem w tylu sytuacjach, kiedy różni cwaniacy, krętacze i złodzieje próbowali mi wcisnąć zmyśloną historię, że stałem się czujny i ostrożny. Cieszę się, że już nie mam codziennej styczności z politykami, bo to jest zakłamany, fałszywy świat. Teatr iluzji. Tam każdy kombinuje i gra. Przynosi informacje, bo chce uzyskać coś w zamian. Kiedy dziś tropię jakieś afery, nie zastanawiam się, kto mówi prawdę, tylko kto najmniej kłamie.

Nie ma pan złudzeń. A jakiś wewnętrzny radar do wykrywania prawdy?

Na palcach jednej ręki mógłbym wyliczyć sytuacje, w których po pierwszej rozmowie widziałem, że osoba mówi prawdę i mogę jej zaufać. Zbierając materiał do filmu "Tylko nie mów nikomu", od razu wyłapywałem fałsz. Nigdy nie zapomnę spotkania z Anią. Umówiliśmy się w Sosnowcu, w mocno zapuszczonej dzielnicy. Wokół bieda, a tu nagle jedna kamienica z częściowo odnowioną elewacją, element lepszego świata z herbaciarnią, która nazywała się... Marzenie. W środku piękny rustykalny wystrój, wystawiona beza pavlova i roześmiani ludzie. To było nasze pierwsze, zapoznawcze spotkanie. Przeszedłem wszystkie sale i pomyślałem, że jej nie ma. Obszedłem je jeszcze raz i wtedy zobaczyłem Annę. Siedziała w najciemniejszym kącie, ukryta właściwie pod wieszakiem z płaszczami. Zaczęliśmy rozmawiać i po kilku minutach wiedziałem, że mówi prawdę. Wstrząsającą prawdę. Tych emocji nie zagrałby najlepszy aktor. Piszę książkę o pracy nad tym filmami i od tego spotkania chciałem ją zacząć.

Od 25 lat jako dziennikarz objaśnia pan innym rzeczywistość. Kto był pana pierwszym przewodnikiem po świecie?

Oczywiście rodzice, ale przede wszystkim mama.

Jestem synusiem mamusi. Nauczyła mnie empatii i wrażliwości. Razem z tatą mnie wspierała. Gdy miałem osiem, dziewięć lat, zaczął pasjonować mnie kosmos. To były czasy PRL-u, mama pojechała na delegację do NRD albo Czechosłowacji i przywiozła mi prosty, składany teleskop. Godzinami siedziałem na naszym balkonie na parterze, co było dodatkowym utrudnieniem, i obserwowałem Księżyc. Znałem nazwy wszystkich księżycowych kraterów, mórz i oceanów.

Byłem ciekawy nie tylko tego, co daleko na niebie, ale chciałem także wiedzieć, co jak działa. Rozkładałem zabawki na czynniki pierwsze, choć nie zawsze udawało się je złożyć. Niektóre moje eksperymenty przyprawiały rodziców o ból głowy, szczególnie te z wykorzystaniem ognia. Jako dziecko byłem ciekawy świata, a rodzice pozwalali mi szukać swojej drogi. Poza tym istniała zbiorowa mądrość podwórka.

Brzmi obiecująco...

Wychowałem się na osiedlu Bartodzieje w Bydgoszczy. Nowe bloki z wielkiej płyty, do których wprowadzały się młode małżeństwa z małymi dziećmi. Wszyscy byliśmy mniej więcej w tym samym wieku. Klucz na szyi, sam do szkoły, sam w domu. Musiałem obrać ziemniaki, odkurzyć i dopiero mogłem wyjść do kolegów. Mój najlepszy przyjaciel Łukasz mieszkał w tym samym bloku. Jego ojciec miał wszystkie numery "Fantastyki" i Łukasz cichaczem mi je pożyczał. Później jego tata, gdy dowiedział się, że jestem fanem fantastyki, osobiście wypożyczył mi "Władcę pierścieni" Tolkiena. To było niczym olśnienie. Wspólnie odkrywaliśmy nie tylko literaturę. Mieliśmy może po 12–13 lat, kiedy grzebiąc w rzeczach taty Łukasza (mam nadzieję, że się nie wkurzy), znaleźliśmy taśmę z filmem erotycznym. Za pomocą rzutnika do slajdów wyświetlaliśmy go klatka po klatce. O Jezu, co tam się działo! Co ta pani robiła temu panu. (śmiech)

Inna kategoria olśnienia?

Bogata edukacja w różnych dziedzinach.

Szczęśliwie trafiałem na osoby, które dostrzegając różne moje zainteresowania, podtykały mi kolejne rzeczy. Pani od fizyki, widząc, że dużo czytam, pożyczała mi różne książki, m.in. o buddyzmie. Inna z nauczycielek wzięła mnie na spotkanie z człowiekiem, który w domu kultury prowadził warsztaty z medytacji oddechu. W wieku 14 lat zacząłem to praktykować i zostało mi na całe życie. Z kolei dzięki nauczycielce plastyki do dziś, gdy potrzebuję resetu, rozkładam szkicownik i rysuję.

Nigdy nikomu tego nie pokazałem poza żoną i dziećmi, choć Ania namawia mnie na wystawę. Ale dla mnie to bardziej forma autoterapii niż prawdziwa twórczość. Dzięki pani od plastyki odkryłem architekturę, zafascynowałem się modernizmem. Widok domu nad wodospadem Franka Lloyda Wrighta był jak objawianie w tamtej siermiężnej Polsce, gdzie stawiano kloce z wielkiej płyty albo z pustaków. Zrozumiałem, że też chcę tworzyć.

Od razu wiedział pan, jaki to będzie rodzaj twórczości?

W wieku 15 lat wymyśliłem, że zostanę architektem. Pani od plastyki podsunęła mi pomysł technikum budowlanego, gdzie nauczą mnie rysunku technicznego i mechaniki budowli. Mój tata był praktyczny, więc przyklasnął: „Będziesz miał fach w ręku!”. A ja, głupi, tam polazłem. Widocznie tak musiało być. Ostatnio widziałem filmik z japońską przypowieścią o rolniku. Przez świeżo zasiane pole rolnika przebiegł koń i narobił szkód. Przychodzą sąsiedzi i mu współczują: "Ojej, jaka szkoda, tyle strat". A rolnik na to: "Być może tak jest, jak mówicie". Następnego dnia ten koń przyprowadził stado koni, które się zadomowiły. Sąsiedzi zaglądają i komentują: "Ależ ty jesteś szczęściarzem". A on mówi. "Być może tak jest, jak mówicie". Po jakimś czasie syn, który próbował osiodłać konia, spadł i złamał nogę. Sąsiedzi lamentują: "Ojej, jaki pech, teraz syn ci nie pomoże". On: "Być może tak jest, jak mówicie". Po kilku dniach we wsi pojawili się cesarscy żołnierze, by siłą wcielić młodych do wojska. Syn rolnika miał złamaną nogę, więc go nie zabrali. Wszyscy przybiegli zdruzgotani: "Ty jeden miałeś szczęście!". "Być może tak jest, jak mówicie".

 

Jaki z tego morał?

Żadne wydarzenie nie określa nas definitywnie. Ktoś mógłby powiedzieć: "Po co była ta budowlanka, pięć lat straconych!". Być może tak jest, jak mówicie... Ale ja z tej budowlanki wyciągnąłem dla siebie różne rzeczy. Poznałem kawał prawdziwego życia. Zasuwałem na budowach, umiem spawać, pracować na tokarce. Dyrektor Tadeusz Nowak, nazywany Łysym, miał do mnie słabość, nazywał mnie Studentem. Uczył nas rysunku technicznego, jako jedyny spóźniałem się u niego z projektami.

A on panu wybaczał?

Zawsze byłem butny i bezczelny, to go chyba bawiło. Pozwalał mi korzystać ze szkoły życia. W pewnym momencie rzadko bywałem na lekcjach, bawiłem się, piłem, paliłem i godzinami przesiadywałem w bibliotece. Pochłaniałem książki Kapuścińskiego, kolejne objawienie. W "Wyborczej" czytałem niesamowite reportaże wcieleniowe Jurka Jachowicza. W trzeciej klasie Łysy pozwolił mi reaktywować szkolny radiowęzeł. Z kolegami puszczaliśmy muzykę i gadaliśmy głupoty. Tak zakochałem się w radiu.

Zdając maturę w budowlance, już pan miał pewność, co chce w życiu robić?

Wiedziałem, że chcę opowiadać ludziom o świecie, robić reportaże, pokazywać Polskę, słuchać ludzkich historii. Zdawałem na socjologię, bo uznałem, że tam dowiem się więcej o mechanizmach rządzących społeczeństwem. Dzięki Bogu się nie dostałem. Pokłóciłem się z przewodniczącym komisji egzaminacyjnej o Iran i rewolucję islamską. On wymagał ode mnie podręcznikowej odpowiedzi, ja wyciągałem własne wnioski na podstawie "Szachinszacha" Kapuścińskiego. To mu się nie spodobało. Wtedy wpadłem na pomysł, żeby poszukać pracy w radiu. Prywatne rozgłośnie powstawały jak grzyby po deszczu, ale w żadnej mnie nie chcieli. Mówili, że zadzwonią, a ja: "Przecież nie dałem wam mojego numeru". Koniec końców zatrudnili mnie w katolickim radiu Vox. Wówczas raczej oddalałem się od Kościoła, ale nikomu to nie przeszkadzało. Tam przeszedłem szkołę od reportera miejskiego do wywiadów z pisarzami i politykami.

Rok później Wojciech Reszczyński ściągnął pana do Warszawy, do Radia Wawa. Długo się pan zastanawiał?

W ogóle. Jadąc pociągiem do Warszawy, nawet nie wiedziałem, ile będę zarabiał, bo nie zapytałem. Mój ojciec pukał się w głowę i mówił: „Za tydzień wrócisz”. Mama płakała, czuła, że nie wrócę. Miałem nocować u kuzyna, ale gdy przyjechałem w majowy weekend, nie było go w domu. Przenocowałem w radiu na styropianie. Przez chwilę pomieszkałem u kuzyna, potem znalazłem jakieś mieszkanko, ale to, co zarobiłem, wystarczało mi na czynsz. Nie wiem, jak i za co żyłem, dokarmiały mnie koleżanki, jedną herbatę zaparzałem 10 razy. Pamiętam, że w Wigilię wypadł mi dyżur i musiałem zostać w Warszawie. Mój przyjaciel Łukasz spakował karpia, pierogi, barszcz z uszkami i przyjechał do mnie. Co to były za święta! Tak mnie rozczulił, że do końca życia mu tego nie zapomnę.

W tym radiu zaczęła się pana kariera. W czasie głośnej afery szpiegowskiej Olina był pan już dziennikarzem Radia dla Ciebie, któremu premier Oleksy udzielił wywiadu. Wszystkie ważne media pana cytowały. Po kilku latach został pan jedną z gwiazd TVN-u. Miał pan kompleksy w tym wielkim świecie?

Na początku miałem kompleks prowincjusza, ale to mnie mobilizowało do cięższej pracy. Zdawałem sobie sprawę, że dostałem szansę ze względu na przełom, jaki nastąpił w Polsce. Powstawały nowe redakcje, które potrzebowały ludzi. Takich młodych ambitnych jak ja było mnóstwo.

Miałem w sobie wiele pokory i świadomość, że muszę zapieprzać, bo nikogo tu nie znam. Po 16 godzin dziennie. Takie były wtedy realia: albo harujesz, albo wypadasz z obiegu. Swoją wartość udowadniałem audycjami, wywiadami, reportażami. Szybko zorientowałem się też, że wielu dziennikarzy to nie są ludzie z Warszawy, tylko z prowincji. Nigdy się nie wstydziłem, że jestem facetem z Bydgoszczy.

Dostał pan mnóstwo nagród, nie będę ich nawet wyliczać. Co pan uważa za swój największy sukces?

Mam nadzieję, że mój największy sukces zawodowy wciąż przede mną… A na serio? Trudno wybrać jedną rzecz, ale skoro pani nalega, to filmy: "Tylko nie mów nikomu" i "Zabawa w chowanego". Cieszyłem się z wielu nagród, lubię je dostawać, ale kiedy odbierałem Orła za "Tylko nie mów nikomu", czułem się cholernie wzruszony. Podchodzili do mnie wielcy artyści polskiego kina, żeby pogratulować i powiedzieć, jak byli wstrząśnięci. Oni nie tylko obejrzeli ten film, ale też przeżyli. Wojciech Smarzowski stwierdził, że ten film powinien zostać nominowany do Oscara. Miałem poczucie, że zrobiłem coś, czego wcześniej na taką skalę nikt nie zrobił. Kilkanaście dni po premierze "Tylko nie mów nikomu" film obejrzało ponad 20 milionów ludzi. Coś niesamowitego.

Jaką cenę zapłacił pan za to niezwykłe, intensywne, czasami balansujące na granicy życie zawodowe?

Myślę, że ta cena jeszcze nie do końca została zapłacona. Jej częścią były problemy zdrowotne, moja otyłość. Dla mnie jedzenie, od początku kompulsywne, było rozładowaniem emocji. W pracy codziennie zdawałem egzamin, ścigałem się ze sobą samym, wystawiałem się na ocenę szefów i widzów, żyłem w permanentnym napięciu i stresie, które zajadałem.

Przez lata nie zdawałem sobie sprawy z konsekwencji, jakie niesie ze sobą stres. Potrafiłem wstać rano, wypić kawę, zapalić papierosa, pójść do pracy na 14 godzin i zjeść wieczorem, po powrocie do domu. W ciągu dnia żyłem na energetykach, kawie i papierosach. W nocy pustoszyłem lodówkę. Byłem uzależniony.

Raz udawało mi się lepiej nad tym panować, raz gorzej, aż w końcu doszedłem do prawie 200 kilo. To był moment zagrażający mojemu życiu, z czego zacząłem zdawać sobie sprawę.

A wcześniej nie?

To jest prosty mechanizm. Na początku człowiek macha ręką: "OK, kupię sobie większy garnitur, spoko". To paradoks, że miałem już poważne problemy z otyłością, a wciąż pokazywałem się w telewizji, byłem osobą publiczną. Moim szefom w ogóle to nie przeszkadzało: "Skoro widzowie lubią go takiego, niech będzie gruby". Pamiętam, jak jeździłem na wschód Ukrainy, przejeżdżałem przez linię frontu, łaziłem po polach bitewnych, szukając z wolontariuszami ciał żołnierzy. Odwalałem rzeczy niebywałe. Kiedyś byliśmy z moim bratem na zdjęciach w Albanii. Umówiliśmy się z bohaterem na wywiad w jego mieszkaniu na 3. piętrze. Zanim doszedłem na górę, ekipa zdążyła wnieść i rozstawić cały sprzęt. Ja w tym czasie wchodziłem po pół piętra, sapiąc, stając, dysząc, ledwo żyjąc. Marek po latach powiedział, że wtedy poczuł strach, że ja umrę na tych schodach.

Rodzina patrzyła, jak pan walczy ze swoimi demonami i... nie mogła pomóc. Sam musiał pan to zrobić.

Całe szczęście, że mam rodzinę. Myślę, że gdyby jej nie było i nie miałbym dokąd wracać, nie rozmawialibyśmy dzisiaj. Prowadziłem mocno wyniszczający tryb życia zawodowego. Żona stworzyła mi taką strefę komfortu, że mogłem jeździć w różne ciekawe zakątki świata, a dom z dziećmi w całości był na jej głowie. Wciąż jesteśmy razem, żeby było jasne. (śmiech)

Ania jest dzielną kobietą, nie chciała mnie dodatkowo obciążać i nigdy nie mówiła, w jakim stresie żyje. Dopiero po latach przyznała, jak bardzo się o mnie bała, bo nigdy nie miała pewności, czy wrócę. Teraz zmaga się z poważną depresją i zespołem stresu pourazowego (PTSD), które niestety ja jej zafundowałem. Bała się o moje życie, nie tylko w związku z moimi wyjazdami, ale też z powodu stanu, do jakiego się doprowadziłem.

Zawsze potrafiłem założyć maskę luzaka, który z siebie kpi. Jak jeździłem na spotkania autorskie, zaczynałem od dowcipu na temat wagi. Ludzie byli zachwyceni: "Kurde, jaki ten koleś ma do siebie dystans", a ja w tym czasie jechałem po równi pochyłej na dno. Widzieli to tylko moja żona i brat, z którym pracuję. W końcu przestałem wychodzić z domu. Odciąłem się nawet od bliskich znajomych, wyłączyłem z życia towarzyskiego. W pewnym momencie żona i ja – nigdy o tym głośno nie rozmawialiśmy - zastanawialiśmy się, czy rano się obudzę.

Kapuściński pisał: "Człowiek napotkawszy przeszkodę, której nie może zniszczyć – zaczyna niszczyć sam siebie". Dla kogo podjął pan walkę: dla siebie, dla bliskich?

Strach przed śmiercią, świadomość, że w każdej chwili mogę dostać zawału, nie sprawiła, że byłem gotowy podjąć radykalne działanie, czyli poddać się operacji. Bardziej bałem się operacji niż tego, że umrę z otyłości. Odbyłem brutalnie szczerą rozmowę ze znajomą. Powiedziała: "Jeśli umrzesz, Ania cię pochowa, popłacze, znajdzie sobie fajnego faceta i tyle. Ale jeśli staniesz się warzywem, twoja żona będzie musiała się tobą opiekować. Pomyślałeś o tym, jak Ania będzie obracać cię na łóżku, myć i zmieniać pampersy, skoro ważysz prawie 200 kilo?". Ten obraz był wstrząsający: "Boże, przecież ona na to nie zasłużyła!". Nagle uświadomiłem sobie, że mogę być dla mojej najbliższej rodziny makabrycznym ciężarem. Dosłownie i w przenośni. To był moment ostateczny.

 
 
 
 
 
Wyświetl ten post na Instagramie
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

Post udostępniony przez Tomasz Sekielski (@tomaszsekielski)

I wygrał pan, schudł prawie 100 kilo. Niewiarygodne. Pana córka Julia ma 19 lat, Łukasz 17, rozmawia pan z dziećmi o rzeczach trudnych?

Rozmawiamy o wszystkim: o wyborach, sytuacji w Polsce, ich przyszłości, świecie, w którym żyją. Chciałbym, żeby moje dzieci były w życiu szczęśliwe. Robiły rzeczy, które sprawiają im radość. Żeby nie dały wtłoczyć się w żadne schematy. Ich pokolenie żyje w świecie social mediów, gdzie codziennie wystawiają się na ocenę innych. Nam wbijano do głowy słowa Zofii Nałkowskiej z lektury szkolnej "Granica": "Jest się takim, jak myślą ludzie, nie jak myślimy o sobie my...".

Ja moim dzieciom mówię, że muszą pozostać sobą, tylko wtedy będą szczęśliwe. Nigdy nie spełnią oczekiwań innych, zawsze coś się komuś nie będzie podobało. Kiedy ważyłem prawie 200 kilo, pisali: 'Ty świnio, ty spasiony wieprzu'. Schudłem: "Razem z tłuszczem mózg ci odessali”.

Dla Julii i Łukasza fakt, że jestem dziennikarzem, osobą publiczną, to norma, nie znają mnie innego, dlatego im tłumaczę: "Jeśli ja, chłopak z blokowiska w Bydgoszczy, mogę robić rzeczy, o których marzyłem, to znaczy, że wy też możecie wszystko". Trzeba tylko próbować, szukać, a nie siedzieć na dupie i czekać, aż samo spadnie. Jula studiuje filologię klasyczną. Starożytność, łacina, greka to jej świat i ja się tym cieszę. Wspieram, jak mogę, pocieszam, jak przychodzą smuteczki. Z Łukaszem dużo rozmawiamy o wyborach, bo martwi się, że jeszcze nie wie, co chce w życiu robić. Ja też nie wiedziałem, to normalne. Poza tym ma prawo źle wybrać. Jest tak młody, że błąd popełniony dzisiaj, nic nie znaczy jutro. Będzie 100 ścieżek, żeby pójść w inną stronę.

 

Boi się pan o przyszłość dzieci?

Bardziej obawiam się świata, który im zostawiamy. Ostatnio rzuciłem żartem: "Jak kiedyś będę dziadkiem..." i usłyszałem, że oni się zastanawiają, czy chcą sprowadzać dzieci na świat, któremu grozi katastrofa klimatyczna. Szczęka mi opadła, że w ten sposób patrzą na swoją przyszłość. Nie wiem, co im zgotuje sztuczna inteligencja, która będzie przejmowała coraz większe obszary życia. Już żyjemy w świecie, gdzie zmienia się pracę kilka razy i często trzeba się przekwalifikować, a co będzie za 20 lat? Niepewność, jaką mają przed sobą, musi być dla nich przytłaczająca. Staram się stworzyć moim dzieciom strefę komfortu, żeby nie czuły presji, że jeden źle postawiony krok, zły wybór studiów przekreśla ich życie. A młody człowiek tak myśli. Każdy popełnia błędy, czasami trzeba zmierzyć się z porażką. Razem z Anią staram się wpoić im poczucie własnej wartości. Oni są ważni, a nie to, co ktoś o nich sądzi. Ale nie zamierzam żyć za nich. Mama płakała, jak wyjeżdżałem do Warszawy, ale rodzicie rozumieli, że jestem osobną jednostką i chcę iść swoją drogą.

Czegoś pan żałuje?

Straconego czasu, gdy prawie nie było mnie w domu i nie widywałem dzieci, które dorosły nie wiem kiedy. A jednocześnie chcę tu zameldować, że byłem ojcem, który za punkt honoru postawił sobie obecność na wszystkich występach, akademiach, rozpoczęciach i końcach roku szkolnego, i myślę (zapytam jeszcze żony), że miałem stuprocentową obecność. Wiedziałem, że przynajmniej tyle muszę zrobić. A poza tym? Kłania się przypowieść o rolniku... Pamiętam, jak po przyjściu Kurskiego do TVP pożegnałem się z telewizją i znalazłem na bezrobociu. Nie miałem innych propozycji, byłem załamany. Zacząłem przejadać oszczędności i zastanawiałem się, jak spłacę kredyt i z czego będziemy żyli. Wtedy zdecydowałem: "Stary, już kilka lat temu chciałeś zrobić film o pedofilii w Kościele. Teraz albo nigdy". Nie byłoby tego filmu, gdybym wciąż pracował w telewizji. Na pewno są rzeczy, które dziś zrobiłbym inaczej, ale życie przeszłością, rozdrapywanie ran i zastanawianie się, co by było, gdyby – nie ma sensu. Rozmawiam teraz z panią w naszym studiu, bo te wszystkie doświadczenia, dobre i złe, doprowadziły mnie do tego miejsca.

Tomasz Sekielski – dziennikarz radiowy i telewizyjny, autor sześciu książek. Przez 10 lat był reporterem Faktów TVN. Relacjonował m.in. przebieg wojny w Kosowie i prace komisji śledczej w sprawie afery Rywina. Wraz z Andrzejem Morozowskim w programie „Teraz my!” w 2006 r. przedstawił materiał nagrany za pomocą ukrytej kamery, co wywołało tzw. aferę taśmową. Scenarzysta i reżyser filmów dokumentalnych „Tylko nie mów nikomu” i „Zabawa w chowanego” o pedofilii w Kościele katolickim w Polsce. Filmy wyprodukował jego młodszy brat Marek Sekielski. Laureat najważniejszych nagród, m.in. Grand Press, Wiktora, Orła, TeleKamer. Tata Julii i Łukasza.

Tekst ukazał się w magazynie PANI nr 03/2022
Więcej na twojstyl.pl

Zobacz również