Zaangażowana książka, japońskie filmy, improwizujący pianista. Joanna Jędrusik, kulturoznawczyni, autorka "50 twarzy Tindera" i "Pieprzenie i wanilia" poleca swoje kulturalne odkrycia.
Ginekolodzy, Jurgen Thorwald, Marginesy
Tak pisał o książce sam autor: “Ginekolodzy będą książką prowokacyjną. Opowiada ona o brutalności wielu lekarzy, ich wrogości do kobiet, kulcie macicy, któremu się oddawali nawet jeśli kobieta musiała umrzeć z tego powodu”
Brzmi na czasie, prawda?
Tymczasem nie jest to książka polityczna, tylko historia jednej z gałęzi medycyny. Bez przynudzania, łacińskich nazw i niezrozumiałego medycznego żargonu. W innych książkach Thorwald pisze o chirurgii, antyseptyce czy medycynie kryminalnej, jednak to właśnie "Ginekolodzy" wyryją się mocno w pamięć każdej czytelniczce.
Nie interesuje Was historia medycyny? Thorwald daje wam niemalże powieść, pełną niepokornych lekarzy, którzy poświęcają swoją reputację i karierę, żeby walczyć z bezdusznymi praktykami, które narażały kobiety na ogromne cierpienie. Co warte odnotowania, Thorwald nie pisze tylko o lekarzach-pionierach, ale też ich pacjentkach, kobiety nie znikają zupełnie w tej historii.
Będziemy miały ciary, kiedy dowiemy się na jakie barbarzyństwa skazywali kobiety konserwatywni lekarze kierujący się naukami Kościoła.
Z "Ginekologów" dowiemy się, że wszystko, od rozbierania kobiety w trakcie badania (!) po nowoczesną antykoncepcję było ciężką zdobyczą i dziełem prekursorów, których metody wzbudzały oburzenie. Z wypiekami na twarzy przeczytamy historie o operacjach, porodach, cesarkach, cytologii, pigułkach antykoncepcyjnych i last but not least, o aborcji.
Po tej książce jeszcze mocniej dotrze do nas, że od setek lat ktoś chce odbierać kobietom prawo do własnych ciał i poświęcać życia i zdrowia kobiet w imię swoich konserwatywnych przekonań. Co prawda Thorwald pisze o Zachodzie, ale aż za dobrze znamy temat z naszego podwórka. Po "Ginekologach" z jeszcze większym przekonaniem będziemy protestować w obronie swoich macic.
"Mój sąsiad Totoro", "Spirited Away", "Księżniczka Mononoke" i inne filmy Studia Ghibli / Netflix
Codziennie przewijacie social media, potem portale: koronawirus, wybory w USA, beznadziejna polska polityka, ze światową nie jest lepiej. W pracy pod górkę, bo pandemia wszystko komplikuje. Jesteśmy zmęczone po protestach, martwimy się o bliskich. Wszyscy jesteśmy w tym razem, wszyscy wychodzimy z siebie, trzymamy się lepiej lub gorzej, ale kumulujemy w sobie tony stresu.
Filmy studia Ghibli będą dla was remedium na troski, oderwaniem od rzeczywistości. Tego nam teraz trzeba - przynajmniej chwili wytchnienia i ucieczki.
W naszej kulturze powoli odczarowujemy animacje jako gatunek nie tylko dla dzieciaków. Japończycy zrobili to dawno, taka forma daje nieskończone pole do popisu dla wyobraźni twórców, ale też świetny sposób na pokazanie obecnego w filmach studia Ghibli świata japońskich duchów, demonów, bogów i legend.
Ani fabuły ani tematyka nie są naiwne, znajdą się i filmy o wojnie ("Porco Rosso", czy najbardziej refleksyjny film studia Ghibli - "Grobowiec świetlików"), o ingerencji ludzi w przyrodę ("Księżniczka Mononoke", "Pom Poko") i wiele innych opowieści o dorastaniu, samotności, miłości i rodzinie.
Filmy są pełne egzotycznej, dla nas, Europejczyków, estetyki, przesiąknięte japońską kulturą, a jednocześnie są bardzo bliskie - emocje bohaterów rozumiemy niezależnie od szerokości geograficznej.
Absolutny faworyt - "Mój sąsiad Totoro" stworzony przez Hayao Mizayakiego to historia tak pełna ciepła, humoru, czułości i magii, że od lat traktuje go jako comfort movie - kiedy jest źle zawijam się w koc z pojemnikiem lodów i przenoszę się do innego świata.
Warto wspomnieć o świetnej muzyce towarzyszącej filmom studia Ghibli. A jeśli nie oglądacie z dzieciakami darujcie sobie dubbing, oryginalne głosy i piosenki mają swój urok, a wy nadążacie przecież za czytaniem napisów?
Keith Jarrett, "The Köln concert"
Nic tak nie łagodzi obyczajów i nie koi nerwów jak muzyka. Odpalamy ją rano do kawy, żeby się dobudzić, w samochodzie żeby dodać sobie energii, chodzimy na koncerty z przyjaciółmi, pląsamy na tańcach. Mamy ulubione kawałki, które nie raz bywają ścieżką dźwiękową do jakiegoś wydarzenia z życia, ulubionego Mozarta, którego słuchamy przy pracy i ballady, którymi uspokajamy skołatane nerwy.
I jest muzyka z innej planety. Taka, którą trzeba się raczyć w samotności, wygodnie usiąść i słuchać od początku do końca. Najlepiej w słuchawkach, po ciemku, żeby nic nie przeszkadzało.
Koncert Keitha Jarretta z Kolonii przenosi nas w inny świat. Jest trochę jak medytacja, trochę jak zastrzyk endorfin, trochę jak joint. W wersji dla wierzących - trochę jak spotkanie z Absolutem.
Nawet historia tego nagrania jest niezwykła: koncert, zorganizowała w 1975 roku siedemnastoletnia Vera Brandes, która stanęła na głowie, żeby ściągnąć grywającego z Artem Blakeyem i Milesem Davisem młodego pianistę do Kolonii.
Jarett od początku do końca improwizował, od początku porwał publiczność. Was też porwie, dajcie się ponieść. Możecie nie lubić jazzu, ale to, co usłyszycie, to znacznie więcej niż jazz - to piękno, historia, muzyka kameralna, magiczna i docierająca prosto do serca.
Jeśli ja was nie przekonałam, może zrobią to cyferki: kilka milionów sprzedaży na całym świecie zrobiło z niepozornego, nagranego na byle jakim fortepianie za pomocą tylko dwóch mikrofonów, najlepiej sprzedający się solowy album w historii jazzu i zarazem najlepiej sprzedający się solowy album fortepianowy. Tylu melomanów chyba nie może się mylić?