Wywiad

Lech Janerka o żonie: "Mija 50 lat, odkąd jesteśmy razem, poznaliśmy się kiedy byliśmy nastolatkami"

Lech Janerka o żonie: "Mija 50 lat, odkąd jesteśmy razem, poznaliśmy się kiedy byliśmy nastolatkami"
Lech i Bożena Janerka
Fot. Jacek Poremba/Mat. prasowe

Lech Janerka, legenda polskiego rocka, wraca po długiej przerwie albumem "Gipsowy odlew falsyfikatu". Szczerze wyznaje, że nie czuje się zwierzęciem muzycznym i wciąż musi się uczyć. Ale ta walka o doskonałość jeszcze mu się nie znudziła.

Lech Janerka o nowej płycie "Gipsowy odlew falsyfikatu"

PANI: 18 lat czekaliśmy na nową płytę Lecha Janerki. Długo! „Omm” słucham na okrągło: „To wrogie terytorium. Konkwista mi wychodzi bokiem. Odlećmy stąd na chwilę. Odlećmy stąd najbliższym lotem…”. Ma pan hipnotyzujący głos w tej piosence.

LECH JANERKA: Popisywałem się. (śmiech)

Przed kim?

Przed sobą. I przed żoną. Żona nienawidzi, kiedy śpiewam wysokim głosem. Na większości płyt wydzierałem się, uciekałem w dyszkanty, jakieś dziwne rejony i Bożena zarządziła: „Zaśpiewaj to tak, jakbyś mówił do mnie w kuchni”. Piosenka powstała mniej więcej 12 lat temu, jak większość materiału. Dwa miesiące i była wyprodukowana. Nie miała tekstu, nie miała wokalu. Ale wiedziałem, co chcę śpiewać. Mijały lata… Kiedy Bartosz Dziedzic, producent, zakończył pracę nad „Małomiasteczkowym” Podsiadły, zadzwonił do mnie: „Słuchaj, wiem, że masz ten materiał, a ja do sesji z Podsiadłą kupiłem mikrofon. Niewiarygodny. Przywożę ci go i śpiewaj”. Przywiózł mikrofon, już nie miałem argumentów, żeby tego nie robić. Wokale nagrywałem w domu, gdzie mam ministudio. Odpaliłem maszynkę i grubym głosem, „tak jak w kuchni” - poleciał tekst. Trochę o bezsile, trochę eskapistyczny. No i zainstalowałem w tekście Bożenę. Pierwszy raz. Gramy ze sobą 40 lat, pomyślałem, że jej się należy.

Lecha Janerka o małżeństwie z Bożeną Janerką

I słusznie pan pomyślał. „Bożena od milczenia i gość od palenia mięty”.

Paliłem miętowe papierosy. Bożena jest małomówna, ja też. Wywiady nauczyły mnie rozmawiać. Jeśli się śpiewa i nagrywa płyty, czasami trzeba coś powiedzieć. Niemrawo mi to idzie, ale jakoś idzie. Wcześniej żona zawsze się śmiała, że jestem lekko autystyczny. No więc w tekście pojawiła się Bożena, moja opoka, i to coś naszego, co pielęgnujemy od lat. W tym roku mija 50 lat, odkąd jesteśmy razem, poznaliśmy się kiedy byliśmy nastolatkami. Kiedy grałem w zespole Klaus Mitffoch, dla Bożeny to był dramat, dla mnie trochę też.

Dlaczego?

Bo jestem domatorem. Nienawidziłem koncertów, a z Klausem zagraliśmy ich w ciągu roku ho ho ho i jeszcze trochę. Czasami po trzy dziennie. Praktycznie nie było mnie w domu, mieliśmy małe dzieci, Bożena musiała się nimi zajmować, a przy okazji pracowała w szkole, więc dziwnie to wyglądało. No, ale potem Klaus Mitffoch zakończył działalność i postanowiliśmy, że będziemy grali razem. Bożena zawsze chciała grać na wiolonczeli, jest skrzypaczką, ale nienawidzi skrzypiec, bo piszczą. Akurat była w Stanach. Wysłałem jej listę urządzeń, które są potrzebne do tego, żeby wiolonczela mieściła się w składzie rockowym. Wróciła ze Stanów, w trzy tygodnie zrobiliśmy naszą pierwszą solową płytę, czyli „Historię podwodną”. Bożena grała pierwsze skrzypce na wiolonczeli.

W „Wannie na Wawelu” słychać jej łagodny głos. To zresztą dowcipny utwór: „Kołyszemy wanną. Fandango moja panno. Na Wawelu wanną ostatni pewnie raz…”.

Na końcu w wersji płytowej śpiewamy sobie razem a capella. Proszę sobie wyobrazić, że Bożena wgrywa syrenim głosem swoją partię i ten mikrofon się psuje. Zaczyna rzęzić. Zamarłem. Nowy mikrofon za nie wiadomo ile pieniędzy. Dzwonię do Bartka: „Słuchaj, Bożena ryknęła i twój mikrofon szlag trafił…”. Okazało się, że lampa wysiadła. A nagranie ze zgrzytami na wokalu Bożeny zostało na płycie. „Wanna…” to prawdziwa historia. Zostaliśmy zaproszeni na koncert do Krakowa z noclegiem na Wawelu. Myślałem, że to żart. Nie wiedzieliśmy w ogóle, jak tam wjechać. Zapytałem taksówkarza, a on na to: „Sp… pan”. Mina mi zrzedła, zadzwoniłem do organizatorów, okazało się, że wjeżdża się z drugiej strony. No i rzeczywiście spaliśmy na Wawelu. Położyli nas w apartamencie, który miał wystrój po wizycie Charles’a de Gaulle’a w 1967 r., z ogromnym łóżkiem, bo de Gaulle był ponadwymiarowy. Stała tam też ogromna wanna, która wyglądała jak katafalk...

Surrealistyczne przeżycie...

Metafizyczne. Weszliśmy do tej wanny i zaczęliśmy rozrabiać. Z jednej strony wanna, z drugiej reminiscencje historyczne - metafizyczne: smok, Wanda, czakram. A nad wszystkim fruwał duch słów, które powoli zaczynają tracić wagę, znaczenie i stają się towarem. Różne rzeczy widziałem, różne rzeczy słyszałem, ale zawsze przywiązywałem wagę do słów. Do tego, co kto mówi i w jaki sposób. Nagle się okazało, że żyjemy w czasach, w których ludzie mówią to, co jest dla nich korzystne, co czasami w ogóle nie ma sensu. Pojawia się nachalny populistyczny bełkot.

Lecha Janerka o dzieciństwie: "Byłem dzieciakiem, który dużo czyta, ale się nie odzywa"

To prawda, ale pana teksty wgryzają się w duszę, w serce, włażą w synapsy. Zastanawiam się, czym pan żywił wyobraźnię?

W wieku chyba 10 lat dostałem zapalenia płuc. Leżałem na tapczaniku rodziców, nad którym wisiała mała półeczka z książkami. Sięgnąłem po książeczkę oprawioną w szary papier. Zupełnie zniechęcająca okładka. Zajrzałem jednak do środka, a tam wstęp do jednego z rozdziałów: „Siła jest dziwów, lecz nad wszystkie sięga dziwy człowieka potęga, bo on prze śmiało poza sine morze, gdy toń się wzdyma i kłębi”. Puenta: „Wszystko rozumem zwycięży”. Sofokles, chór z „Antygony”, dowiedziałem się dopiero po latach. Raz to przeczytałem, do dziś pamiętam. Zacząłem dużo czytać. Każda książka to było objawienie. Kontakt z językiem oszałamiał, bo w moim domu rodzinnym się nie rozmawiało. Nie było takiego zwyczaju. Byłem dzieciakiem, który dużo czyta, ale się nie odzywa. Prowadzi różne perory czy dyskursy, ale milcząc. Korygowałem teksty w gazecie, ale nigdy się z tym nie wychylałem. Byłem nadwrażliwcem, ale jakoś przetrwałem. Uprawiałem sporty, tłukłem się, bo mieszkałem w bandyckiej dzielnicy Wrocławia, na Nowowiejskiej, visa-à-vis domu Edyty Stein, w którym wtedy szkolili operatorów kamer kinowych. Więcej razy dostałem w papę, niż sam nalałem. Potem zacząłem pływać w klubie, wyniku nie zrobiłem, bo drugi raz złapałem zapalenie płuc, ale cały czas grałem w piłkę, po sześć godzin dziennie. Czyli dużo ruchu, dużo czytania. Miałem pseudo Fakir. (śmiech)

Niezły. „Samotnik, niesterowalny, urodzony solista. Niezależność to słowo klucz w biografii Lecha”, mówią pana przyjaciele. Stąd ta przerwa?

Historia jest prozaiczna. Płytę się nagrywa, kiedy ma się coś sensownego do powiedzenia – werbalnie i muzycznie. Zespół, który zaczyna, rwie do przodu. Zespoliści mają myślotok. Komponuje się w ułamku sekundy, słowa piszą się nie wiadomo kiedy, płyta powstaje w błyskawicznym tempie. Potem jest następny krok, czyli kolejna płyta. Taki amok trwa, trwa i trwa ileś lat, aż dochodzi się do momentu, kiedy powiedziało się wszystko, co uważa się za ważne. Stwierdziłem, że każdy temat, o którym chciałem mówić, już opisałem. Już to było. Do dowolnej sytuacji mogłem znaleźć dowolny tekst ze swojej twórczości. Miałem ten materiał muzyczny i tak czekałem, czekałem, czekałem. Graliśmy z Bożeną koncerty, czytaliśmy, robiliśmy różne rzeczy. Żyliśmy po prostu. Minęły kolejne lata. Minął termin kontraktu. Zacząłem się wsłuchiwać, co jest na rynku i pomyślałem: „Po cholerę ta moja płyta? Tyle tego jest, to chyba nie ma sensu. Niech młodzież robi płyty i opowiada, jak się sprawy mają”. Zadzwoniłem do pań, z którymi podpisałem kontrakt, i mówię, że poniosę koszty i wykupię ten materiał. Postanowiłem, że on nie wyjdzie. Ale ponieważ była nagrana jeszcze piosenka „Lewituj”, jedna z pań się w niej zakochała i powiedziała: „Jeśli będzie tam jeszcze jeden numer klasy »Lewituj«, terminami się nie przejmuj. Rób swoje”. To była Wigilia, pani zrobiła mi święta. Pomyślałem, że może warto to dokończyć. No i mijały kolejne lata… (śmiech)

Cały wywiad można przeczytać w styczniowym wydaniu PANI.

pa_01_001 OKLADKA ONLINE

Więcej na twojstyl.pl

Zobacz również