Magda Linette zabłysła podczas tegorocznego turnieju Australian Open, w którym doszła do półfinału i znalazła się na 21. pozycji rankingu najlepszych tenisistek na świecie. Sportsmenka powoli dojrzewała do sukcesu, ale teraz nic jej nie zatrzyma.
PANI: W sportowcach fascynująca jest umiejętność motywowania się do codziennych ciężkich treningów. Budzisz się czasem rano z myślą: nie ma mowy, nie dzisiaj...
Magda Linette: Zdarza się, ale rzadko. I raczej wtedy, kiedy odbywam typowe fizyczne przygotowania, na przykład sześć czy osiem tygodni treningów dzień w dzień. Wtedy bywa ciężko. Zazwyczaj takie samopoczucie oznacza, że poprzedni trening był za ciężki i trzeba trochę odpuścić. Teraz jestem bardzo zmotywowana – po Australian Open zależy mi, żeby udowodnić, że to nie był przypadek i że nie tylko mogę to powtórzyć, ale także iść po więcej. Zachęcający do pracy jest też sam sukces.
Na imponujący wynik podczas Australian Open pracowałaś wiele lat. Dużo mówi twoja niezwykle emocjonalna reakcja po wygraniu meczu, który sprawił że zakwalifikowałaś się do półfinału.
To była ogromna radość, emocje nie do opisania. Wszyscy czekaliśmy na to bardzo długo. Już od pewnego czasu miałam świadomość, że mój poziom tenisowy jest wysoki. Pokazywałam to w pojedynczych meczach czy pierwszych rundach dużych turniejów, ale nie potrafiłam go utrzymać, brakowało mi stabilności. Dlatego tak cieszy, że znalazłam na to sposób – złapałam mentalną świeżość i utrzymywałam stabilność emocjonalną. Wcześniej miałam z tym problem. Niepowodzenia dołowały mnie trochę za mocno i zbyt długo, a to odbijało się na punktach. Przez ponad rok pracowałam nad umiejętnością szybkiego przechodzenia do porządku dziennego nad tym, co już wydarzyło się na korcie i skupieniem na następnym kroku. Były wzloty i upadki. Czasem znowu się zdenerwowałam czy miałam gorszy moment, ale ostatecznie praca dała efekty. To wielka nagroda nie tylko dla mnie, a także dla mojego teamu.
Na Netfliksie można oglądać film dokumentalny o japońskiej tenisistce Naomi Ōsace, byłej liderce rankingu WTA (Women’s Tennis Association). Pokonałaś ją w 2018 roku, na chwilę przed tym, jak zwyciężyła w turnieju US Open. Ōsaka w filmie mówi dużo o samotności na korcie. Tenis to jeden ze sportów, w którym komunikowanie się z trenerem podczas meczu jest niedozwolone.
W filmie są nawet sceny z naszego meczu w Waszyngtonie. W każdym razie te momenty, w których na przykład się potknęłam. Rzeczywiście, na korcie jestem sama i to ja muszę rozwiązać wszystkie problemy, które mam czy to ze sobą, czy z przeciwnikiem. To jest sport samotniczy, ale wiele zależy od indywidualnego charakteru i sytuacji, jaką sobie stwarzamy. Sportowcy jeżdżący z jednego turnieju na kolejny prowadzą życie odmienne od większości ludzi. Ale można zebrać wokół siebie fajne osoby, a w dzisiejszych czasach nie jest aż tak trudno utrzymywać kontakt z bliskimi. Presja na karierę może utrudniać utrzymywanie bliskich relacji, ale wiem, że nie warto o nich zapominać. Nie mam wielu znajomych, ale dzięki paru bliskim osobom nie czuję się aż tak samotna, przynajmniej nie tak, jak to opisywała Naomi.
Jedną z twoich przyjaciółek jest Monika Piecha, która cię fotografuje.
Te nasze wspólne sesje sprawiają mi dużo radości. Fascynuje mnie moda, nieustannie wysyłamy sobie z Moniką jakieś inspiracje. Mamy też koncepcję, żeby moje zdjęcia nie były retuszowane. Monika pracuje ze światłem i kolorem, ale ja jestem na nich zupełnie naturalna, nawet jeśli akurat mam jakieś wypryski na twarzy. Mam świadomość, że szczególnie młode dziewczyny porównują się z wizerunkami znanych kobiet. Pamiętam, jak mnie samej było z tym ciężko, kiedy dorastałam. Rozumienie piękna jako czegoś wewnętrznego i akceptacja naturalności przyszła z czasem. Gdybym retuszowała swoje zdjęcia, byłby to nie tylko wyraz hipokryzji, ale także zły przykład. Wystarczy, że takich obrazów jest tyle w mediach społecznościowych.
Mistrzowie mają zawsze legendę o swoich sportowych początkach. Jaka jest twoja?
Istnieje historia, którą opowiadają moi rodzice, bo sama tego nie pamiętam – pierwszą rakietę tenisową wyprosiłam, kiedy miałam trzy lata. Ale na kort wyszłam dopiero jako sześciolatka – zabrał mnie mój tata, który jest trenerem tenisa. Sam zajmował się mną tylko rok, potem oddał mnie w ręce innych trenerów. Uważa, że rodzic powinien pozostawać trochę z boku. Ogromne znaczenie dla mojego sportowego rozwoju miał mój dziadek, który już nie żyje. Pracował wtedy na pół etatu, dzięki temu mógł poświęcać mi czas. Przyjeżdżał po mnie o 6, przynosił mi prowiant, potem zawoził do szkoły, a po szkole przywoził obiad i znowu zabierał na trening czy do fizjoterapeuty. Po zajęciach pomagał mi w odrabianiu lekcji, był świetny z fizyki. Oczywiście, mogłabym na te wszystkie zajęcia jeździć komunikacją miejską, ale traciłabym dużo czasu i pewnie części z nich nie zdążyłabym zrealizować, bo kalendarz miałam ułożony na styk. Obecność dziadka dawała mi poczucie bezpieczeństwa i bycia zaopiekowaną. Potem, kiedy rodziców nie było stać na opłacenie trenera, dziadek ze mną jeździł na turnieje. Kochał sport i żałuję, że nie zobaczył moich sukcesów.
Twoi rodzice nie byli zamożni, tymczasem uprawianie każdego sportu, a tenisa szczególnie, wiąże się z dużymi wydatkami. Jak sobie radziliście?
Moje trenowanie wymagało strasznie dużo poświęceń i determinacji nie tylko rodziców, ale całej rodziny. Szły na to wszystkie pieniądze. Kiedy zaczęłam wyjeżdżać na turnieje juniorskie, nawet one nie wystarczały, ale znalazły się osoby, które pomagały nam prywatnie. Doceniam ogromne poświęcenie mojej rodziny. Przez lata wierzyli we mnie, choć nie wszyscy to popierali. Byli tacy, którzy pukali się w czoło. Na szczęście dzisiaj mogą mieć satysfakcję, że postąpili słusznie.
Cały wywiad przeczytasz w kwietniowym wydaniu magazynu "Pani".