Marcin Bosacki zakochał się w żonie Katarzynie Bosackiej jeszcze zanim ją spotkał. A gdy już spotkał, nie zraziło go to, że była zaręczona. Później też bywało pod górkę, ale Marin i Katarzyna Bosaccy niczego nie żałują.
Z wykształcenia polonistka. Dziennikarka prasowa i telewizyjna specjalizująca się w tematyce zdrowia, urody i wychowywania dzieci. Była związana m.in. z TVN Style, gdzie prowadziła takie programy jak „Wiem, co jem, i wiem, co kupuję” czy „O, matko!”. Jest autorką i współautorką wielu publikacji, m.in. „Bosacka po polsku. Nowoczesne przepisy kuchni polskiej” i „Czy wiesz, co jesz? Leksykon dobrych zakupów”. Mama Jana, Marii, Zofii i Franciszka.
Dorabiałam do studiów jako sekretarka w „Gazecie Wyborczej”. To był październik 1996 roku. Pewnego dnia koleżanka mówi: „Przychodzi taki nadęty i trudny redaktor z Poznania. Mogłabyś do niego zadzwonić?”. Nie okazał się nadęty, choć przychodził do nas na zastępcę działu, więc mógł mieć powody. Marcin twierdzi, że już mój głos go ujął. Często przysiadał się do mnie w stołówce. W końcu zapytał, czy poszłabym z nim na kawę.
Ostrzegłam: „Mogę iść na kawę, ale niczego sobie nie obiecuj, bo jestem zaręczona”. Sęk w tym, że mój narzeczony specjalnie się do ślubu nie spieszył. A ja miałam 25 lat i bardzo chciałam mieć rodzinę. Marcin przynosił mi kwiaty na biurko, zapraszał na kawę, czekał na mnie, aż skończę pracę. Powiedziałam narzeczonemu: „Taki facet łazi za mną. Może byśmy zamieszkali razem, ustalili datę ślubu?”. Nie przejął się za bardzo. Pewnego dnia Marcin oświadczył mi się na stopniach autobusu: „Żebyś nie myślała, że jestem niepoważny i liczę na mały romansik – gdybyś chciała, to jutro w urzędzie stanu cywilnego na Woli czy na Pradze...”. Spodobało mi się, że wie, czego chce. Pewnego dnia nasza koleżanka przyszła do pracy z miesięczną córeczką, żeby podpisać urlop macierzyński. Marcin wziął malutką na ręce i nosił po redakcji. Pomyślałam, że będzie czułym ojcem.
Choć potrafi być szorstki, to wymarzony kandydat każdej teściowej: zasadniczy, uporządkowany, poznański. Przystojny, kulturalny, odpowiedzialny, punktualny, słowny. Były ministrant, harcerz, opozycjonista. Od początku wiedziałam, że nigdy mnie nie zawiedzie. Pamiętam, jak leżałam obolała po leczeniu kanałowym zęba. Ówczesny narzeczony nie dał mi wsparcia, którego potrzebowałam. Tymczasem Marcin był obok. W pewnym momencie oddałam tamtemu pierścionek. Trzy dni później byłam zaręczona z Marcinem. Rodzice nie byli do końca przekonani, ja nie miałam wątpliwości. Zresztą miesiąc później byłam w ciąży. Pamiętam, jak przyszliśmy do rodziców, by podzielić się nowiną. Wiedziałam już, że wszystko będzie dobrze, gdy mama zaproponowała: „Może zamieszkajcie razem, skoro tak”. Mama Marcina potrzebowała więcej czasu, ale szybko mnie pokochała, na przykład robiła mi najwspanialsze śniadanka – zdrowe i wyłącznie z lokalnych produktów. Zmarła na raka osiem miesięcy po urodzinach naszego Janka. Odchodząc, powiedziała, że zostawia syna w dobrych rękach.
Pierwszym testem dla naszego związku były narodziny Jana. Okazało się, że jest tak zwanym trudnym dzieckiem. Wył od rana do wieczora. Marcin często pracował na noce w gazecie, bo dzienniki robiło się nieraz do trzeciej nad ranem. Przeprowadzka od rodziców do własnego mieszkania okazała się horrorem, bo dojazd do pracy zajmował wieczność. Wcześniej tata ugotował obiad, mama zrobiła za-kupy. Teraz byliśmy sami. Zaczęły się przepychanki. Pracowałam już w „Wysokich Obcasach” i brakowało nam czasu i sił na wszystko. Poszliśmy na terapię. Po rozmowach terapeutka postawiła diagnozę: „Zatrudnijcie kogoś do sprzątania”.
Kolejnym sprawdzianem naszej miłości był wyjazd do Stanów, gdzie Marcin został korespondentem. W Polsce byłam uznaną dziennikarką, tam byłam nikim. Dzieci: trzy, pięć i 10 lat, inny klimat, jedzenie, dom, ludzie, język. Moja pensja z wierszówki w Polsce wystarczała na przedszkole Zosi, które było trzy razy w tygodniu po trzy godziny. Klepaliśmy biedę. Dopadł nas smutek. W końcu zaczęłam intensywnie biegać. Pomogło.
Zaczęliśmy zapraszać amerykańskich znajomych, sąsiadów, zrobiliśmy pierwszą w historii polsko-amerykańską wigilię. Do domu weszło życie. A kilka lat później Marcin został ambasadorem w Kanadzie. Pamiętam nasz wyjazd - tym razem była czwórka dzieci, w tym jedno czteromiesięczne, pies w klatce i 36 walizek. I tak wylądowaliśmy po drugiej stronie oceanu. On reprezentował Polskę, a ja zajmowałam się promocją polskiej kuchni. Wszyscy chcieli u nas być. Panowała opinia, że u nas są miła atmosfera, mądry ambasador i świetna kuchnia. W dodatku Marcin jest sommelierem po specjalnych szkoleniach. Gdy pytają nas, co zrobić, by 26 lat być dobrym małżeństwem, mówię: „Wzajemnie się podziwiać”. U nas nie ma cichych dni, jest burza z piorunami... Choć na co dzień Marcin jest typem kowboja – mało mówi, dużo robi. Lubię moment, kiedy wieczorem jesteśmy w domu, ja czytam w fotelu, Marcin ze słuchawkami w uszach ogląda na kanapie jakiś serial. Lubię też wspólne posiłki. Jesienią Marcin robił sam dżemy w naszym domu pod Poznaniem. „Myślałem, że to mi zajmie ze cztery godziny. Zajęło 14”. Ale zlicytowaliśmy ten dżem na aukcji na tegoroczny WOŚP. Koszyk przetworów, łącznie z tym dżemem, poszedł za 1800 złotych. Marcin jest bardzo dobrym i mądrym człowiekiem. No i wciąż kupuje mi kwiaty bez przyczyny.
Dziennikarz prasowy, dyplomata, senator X kadencji. Przez wiele lat związany z „Gazetą Wyborczą”, w której był m.in. szefem działu zagranicznego, a od 2007 roku stałym korespondentem w USA. W 2010 roku został rzecznikiem prasowym w Ministerstwie Spraw Zagranicznych, a w 2013 roku ambasadorem RP w Kanadzie. Od 2020 zasiada w senacie (z ramienia Koalicji Obywatelskiej). Tata czworga dzieci.
Przygarnie bezdomnego psa, podzieli się ostatnim kawałkiem chleba – taka jest Kasia. Zakochałem się w niej, zanim ją zobaczyłem. Rozmowa przez telefon trwała minutę, może dwie, ale zaciekawiła mnie ta dziewczyna po drugiej stronie słuchawki w warszawskiej siedzibie „Gazety Wyborczej”. Konkretna, stanowcza, z tych, co to nie dadzą sobie w kaszę dmuchać. Kiedy przeniosłem się z poznańskiego oddziału do Warszawy i przyszedłem do redakcji, od razu skojarzyłem głos z osobą. I jeszcze bardziej mnie zainteresowała. Zachwyciła urodą - miała długie włosy, które upinała w kok i nosiła wysokie buty na koturnach do krótkiej brązowej spódniczki. Wyróżniała się na tle hipisowskiego stylu, jaki panował wówczas w „Gazecie” - rozciągnięte swetry, dżinsy, buty traktory. Zaimponowała inteligencją, szczerością i prostolinijnością. Grzecznie uprzedziła, że ma narzeczonego, gdy zaprosiłem ją po raz pierwszy na kawę. Podobała mi się coraz bardziej.
Kiedyś na stopniach autobusu zapytałem, czy wyjdzie za mnie. „Gdybym miała coś zmieniać w swoim życiu, musiałoby to być poważnie”, odpowiedziała. Na drugi dzień powiedziałem, że to bardzo poważne. Poprosiła o czas do namysłu. Kiedy usłyszałem: „Jestem już wolna”, kupiłem pierścionek u Kruka, bo to poznańska firma, i zamówiłem stolik u Gesslerowej na rynku Starego Miasta. W restauracji U Fukiera czekało na Kasię 50 wielkich róż. 25 lat później, na naszą rocznicę, chciałem powtórzyć spektakl z pierścionkiem. Poszedłem do tego samego salonu Kruka (choć firma już nie jest poznańska) na placu Konstytucji, bo uznałem, że przyniósł nam szczęście. Związek z Kasią to było coś nowego i ekscytującego. Poprzednie cztery lata spędziłem samotnie w wynajmowanych mieszkaniach, teraz chciałem mieć rodzinę! Mój ojciec opuścił matkę, gdy byłem mały. Miotał się między dwiema kobietami, ale ojcem był dobrym, aktywnym, obecnym w moim życiu. Tyle że w mojej 30-osobowej klasie w Poznaniu byłem jedyny, który nie miał ojca w domu. To było dla mnie ważne, by stworzyć rodzinę, która przetrwa wszystko.
Po ślubie marzyliśmy, żeby jak najszybciej wyprowadzić się z mojej wynajmowanej kawalerki. Kupiliśmy na kredyt małe mieszkanie na Bemowie, które było jeszcze... dziurą w ziemi. Przenieśliśmy się więc do teściów i czekaliśmy. Nie było łatwo. Na 9 metrach kwadratowych nie mieściło się nic więcej poza naszym łóżkiem i łóżeczkiem Jaśka, który niebawem się urodził. Myślę, że te niewygody tylko scementowały nasz związek. Podobnie jak wspólne porody. Byłem przy wszystkich. Czwórka dzieci to dziś duża rodzina. Ale my lubimy, gdy w domu jest gwarno. Tym bardziej że dzieci dorastają i wyfruwają z gniazda - Jasiek pracuje w Poznaniu, a Marysia studiuje w Holandii.
Dzieci nigdy nie były dla nas ciężarem, nawet podczas naszych przeprowadzek do Stanów, a potem do Kanady. Kasia poświęciła wiele, podróżując za mną – straciła swój pierwszy program w telewizji. Nigdy mi nie wypomniała, że moja kariera była wtedy ważniejsza. To kobieta, która roztacza wokół siebie spokój i pewność, że cokolwiek się dzieje, a działo się różnie w naszym życiu – traciliśmy pracę, rodziców - zawsze jesteśmy w tym razem.
Ostatnie trudne doświadczenie dla mnie jako mężczyzny - na skutek „zmiany sterów” zostałem wyrzucony ze stanowiska ambasadora i wróciliśmy z Kanady. Odszedłem z MSZ na własną prośbę i dwa lata pracowałem dorywczo, prowadziłem wykłady, doradztwo, dorabiałem jako publicysta. Kasia była wtedy absolutni na szczycie osiągnięć dziennikarsko-telewizyjnych, ale też bardzo mi pomagała. Nie tylko deklaracjami, które były ważne: „to się odwróci, będzie lepiej”. Miałem od niej potężne wsparcie na co dzień i nigdy nie dała do zrozumienia, że coś jest nie tak i może powinienem się bardziej starać. Pieniądze? Nie liczymy, kto zarabia więcej, kto mniej. Przez lata moje zarobki były wyższe, ostatnio role się odwróciły. Ale jakie to ma znaczenie? I tak wszystko idzie do wspólnego garnuszka. Nigdy nie kłóciliśmy się o pieniądze. Kasia czasem dostaje ataku wkurzenia. Nigdy nie wiadomo na kogo padnie - może paść na mnie albo na dzieci, a może paść naraz na mnie i na dzieci. Kiedy wyczuwam burzę na horyzoncie, staram się przeczekać, a przynajmniej nie dorzucać do Kasinego ognia.
Czasem mnie denerwuje, że za dużo pracuje. Mówię jej: „Odpuść to” albo: „Deleguj zadania: mów po prostu, że w tym tygodniu nie wychodzisz z psem albo że ja mam odwozić codziennie Franka na piłkę, bo ty nie masz czasu”. Nie lubię, kiedy wszystko robi sama, a potem siedzi do północy nad scenariuszem programu. Najbardziej lubię naszą Wigilię lub Wielkanoc w domu pod Poznaniem. Są nie tylko wszystkie nasze dzieci, ale i rodzina mojej młodszej siostry, która ma piątkę dzieci. W sumie prawie 20 osób. Jest miło, blisko rodzinnie. Wiem, że zbudowaliśmy to razem z Kasią.
Całą rozmowę przeczytacie w najnowszym numerze magazynu Pani