"To naprawdę potwornie nudne, tak wciąż na siebie uważać", mówiła Marianne Faithfull. I nie uważała na siebie wcale. Naprawdę trudno zrozumieć, jak udało się jej przeżyć i zostać jedną z najważniejszych kobiet w historii rocka.
Kto raz usłyszał głos Marianne Faithfull, nigdy go nie zapomni. To jej znak rozpoznawczy, choć jak każdy popsuty mechanizm trudno go opisać. Zniszczony, przesterowany alt, mówią jedni. Nasączony whiskey kontralt, twierdzą inni. Mniej skłonni do poetyckich metafor w swych diagnozach są laryngolodzy, którzy w głosie wokalistki rozpoznają wyłącznie skutki trwającego latami chronicznego zapalenia krtani. Tak czy inaczej, to on sprawia, że cokolwiek Marianne Faithfull zaśpiewa, staje się wyjątkowe. Słowa nabierają niespodziewanych znaczeń jak w "Boulevard Of Broken Dreams", czy niezwykłej siły i drapieżności jak w jej wykonaniu "Working Class Hero" Johna Lennona.
Aby posiąść taki skarb, jak przypadł w udziale Marianne Faithfull trzeba długo się starać. Córka austriackiej arystokratki, spokrewnionej z Habsburgami baronówny Evy von Sacher-Masoch i brytyjskiego szpiega, profesora Roberta Glynna Faithfulla zaczęła już w latach 60. XX wieku. Jej dzieciństwo byłoby dla wielu wystarczająco niezwykłe - spędziła je zarówno w utopijnej komunie założonej przez ojca, jak i szkole klasztornej, do której posłała ją matka - ale ona pragnęła więcej. „Chciałam palić gauloisy, pić czarną kawę, z niemoralnymi kobietami i tragicznymi młodzieńcami rozmawiać o absurdzie życia i nowościach w makijażu”, wspominała po latach. Zaczęła więc śpiewać w barach i chodzić na przyjęcia, bo jak mówi, właśnie tam najczęściej wszystko się zaczyna. Szybko weszła w środowisko artystycznej bohemy, w końcu była przecież córką baronówny, i jej marzenia się spełniły. „Swobodne intelektualne pogawędki, narkotyki, młodzi arystokraci, miłośnicy sztuki, wszystko w najlepszym stylu. Wiedziałam, że jestem na właściwej drodze”, opowiada w swej autobiografii.
Na jednym z przyjęć poznała swojego przyszłego męża, artystę i kolekcjonera Johna Dunbara. Wkrótce pobrali się, a w 1965 roku przyszedł na świat ich syn Nicholas. Marianne Faithfull szybko jednak zatęskniła za bankietami. Dzięki swej przyjaciółce, ówczesnej it-girl, modelce i aktorce Anicie Pallenberg, zawarła bliższą znajomość z Rolling Stonesami. „Wyprowadziłam się od męża i zostałam dziewczyną Stonesów. Przespałam się z trzema i wybrałam Micka Jaggera. Był najlepszy”, opowiadała z właściwą sobie bezpośredniością dziennikarzowi „New Musical Express”.
Choć Marianne Faithfull wybrała wokalistę, pozostała muzą całego zespołu. To jej Stonesi zawdzięczają swe nieśmiertelne utwory: "Symphaty For The Devil" czy "You Can't Always Get What You Want". Oni z kolei napisali dla niej przebój "As Tears Go By”, który uczynił z niej międzynarodową gwiazdę.
Stonesi ruszyli w trasę, by stać się wkrótce jednym z najważniejszych zespołów w historii muzyki popularnej, ona została w Londynie uważając, że raz zdobyta sława nigdy jej nie opuści. Piękna Marianne dobrze się bawiła w swingującym mieście, w którym królowały wolna miłość, psychodeliczne odloty i francuski egzystencjalizm w wersji popularnej. Wkrótce okazało się, że bawiła się zbyt dobrze. Uzależniona od narkotyków znalazła się na ulicy. Po dwóch latach znajomy producent odnalazł ją w squatach londyńskiego Soho i siłą zabrał na odwyk. Autobiografia Marianne Faithfull obfituje w naturalistyczne opisy jej nałogu. Przytoczmy tylko jeden z nich, za to wyjątkowo sugestywny, i miejmy to za sobą: „Przyniosłam cały zapas heroiny. Niesamowicie mocnej, silnie stężonej. Podgrzałam ją na łyżeczce i wstrzyknęłam. Poczułam, że tym razem naprawdę przeholowałam. Trafiło mnie prosto w serce. Jak tylko zrozumiałam, że umieram, zapragnęłam żyć - odezwał się pewnie mój instynkt samozachowawczy.
Pomyślałam: „Cholera, przesadziłam. Lepiej wezmę trochę koksu!”. Spróbowałam wstać i przejść przez pokój, ale nie udało mi się. Upadłam i złamałam sobie szczękę. Moje serce przestało bić. To był Ten Wielki Moment. W niczym nieporównywalny do historii z tabletkami,; chociaż wtedy zapadłam w śpiączkę, to jednak mój organizm funkcjonował. A tym razem byłam, no tak, martwa”.
Choć trudno uwierzyć, był to dopiero początek. Potem przyszły zatrzymania przez policję, procesy o posiadanie narkotyków, anoreksja, powtarzające się depresje. Oraz wiele toksycznych związków, na przykład ten z Oliverem Muskerem. „Kochałam go, ale czułam przed nim strach. Muszę przyznać, że go prowokowałam; wiem, że potrafię doprowadzać ludzi do białej gorączki. W mojej miłości było coś masochistycznego, z kolei w jego uczuciu odrobina sadyzmu. Masochistycznych skłonności mojego wuja Leopolda Sacher-Masocha (od jego nazwiska ukuto termin "masochizm" - red.) nie odziedziczyła moja matka, ale ja na pewno. Nie chodzi o aspekt fizyczny, nie potrzebuję bicia by osiągnąć orgazm, to tkwi w psychice”, Marianne Faithfull z precyzją dokonała po latach wiwisekcji tej relacji. Choć trzeba przyznać, że związkowi z Muskerem daleko było do dramatyzmu późniejszego romansu z Howardem Tose, który zakończył się jego samobójczą śmiercią. Chory psychicznie i uzależniony od narkotyków mężczyzna wyskoczył z okna mieszkania na czternastym piętrze, które wspólnie dzielili.
Lata 70. i 80. to więc w życiu Marianne Faithfull cykliczne upadki i zmartwychwstania pomiędzy którymi obowiązkowo musiały pojawić się wizyty w klinikach odwykowych. Jak mówi, to właśnie w szpitalach poznawała siebie. „Pewien chłopiec w Bexley ubóstwiał mnie. Był w bardzo ciężkim stanie. I którejś nocy - chyba wiedział, że umiera - prosił mnie, żebym trzymała go za rękę, a ja odmówiłam. To było tak strasznie podłe. Wydawało mi się, że uwolniłam się z mojego nałogu, a tak naprawdę niczego jeszcze nie zrozumiałam”, wspomina jeden z odwyków w swej wydanej w 1994 roku autobiografii.
Naprawdę niełatwo pojąć, jakim sposobem pomiędzy kolejnymi „sezonami w piekle" (własne określenie wokalistki nawiązujące do tytułu poematu Arthura Rimbaud) udało się Marianne Faithfull nagrać parę znakomitych płyt, w tym odnotowaną w historii muzyki rockowej "Broken English”. Przy okazji jej wydania w roku 1979 stwierdziła błyskotliwie:
Czterdziestka to dopiero wiek by zacząć śpiewać. Siedemnastolatki nie mają o czym.
A że Marianne z pewnością miała o czym śpiewać, album okazał się jej pierwszym od wielu lat artystycznym i komercyjnym sukcesem. Równie niewyobrażalne wydaje się także to, że uzależniona od narkotyków, leków i alkoholu Marianne Faithfull dawała sobie radę jako aktorka filmowa. Ma zresztą w tej dziedzinie dość specjalne osiągnięcie. Podobno to ona jako pierwsza w dziejach kina wypowiedziała na ekranie słowo "fuck" grając u boku Orsona Wellesa w "I'll Never Forget What's'isname". Występowała też w teatrze, i to w nie byle jakim repertuarze. Zagrała m.in. Irinę w "Trzech siostrach" Czechowa, Julię w "Romeo i Julii" Shakespeare'a. Nie dostała tylko roli Desdemony w „Otellu”, bo od początku wyglądała jak uduszona: „Na próbę przyszłam naćpana i runęłam na podłogę. Do sceny śmierci byłoby to odpowiednie, ale przynajmniej w pierwszej części tej sztuki potrzebowali kogoś bardziej przytomnego”.
To niepowodzenie nie zniechęciło Marianne Faithfull do dalszych występów na scenie. Wzięła na przykład w 1990 roku udział w wystawieniu w rock opery „The Wall” Rogera Watersa i Pink Floyd w Berlinie. W 2004 roku zagrała diabła w musicalu z utworami Toma Waitsa "The Black Rider", który wyreżyserował Robert Wilson. Przedstawienia były jednak często odwoływane z powodu niedyspozycji aktorki. Stała się również specjalistką od interpretacji songów Brechta i Weila. W 1993 roku wcieliła się w Jenny w "Operze za trzy grosze" w Gate Theatre w Dublinie, a w roku 2012 występowała w "Siedmiu grzechach głównych" w Landestheater w austriackim Linzu.
U Wilsona wystąpiła w roli diabła, w roli Boga zobaczyliśmy ją w komediowym serialu "Absolutnie fantastyczne". Cesarzową Marią Teresą była z kolei w "Marii Antoninie" Sofii Coppoli. W 2007 roku odniosła wielki sukces tytułową rolą w filmie "Irina Palm", opowieści o kobiecie, która by ratować swego wnuka, zaczyna świadczyć usługi w sex shopie. Ale to już była inna, wyzwolona z nałogów (oprócz palenia i okazjonalnych kłopotów z alkoholem, ale nie bądźmy zbyt drobiazgowi) Marianne Faithfull. Dlaczego nie rzuciła palenia? Marianne odpowiada: "Za każdym razem, gdy próbowałam je rzucić, miałam uczucie, że unoszę się gdzieś daleko. A ja całkiem świadomie staram się mocno stąpać po ziemi. U mnie nie jest to jednak wcale takie naturalne. Jest we mnie bowiem coś, co odlatuje, co zawsze próbuje uciec. Dla tej część mnie właściwym miejscem jest najwyraźniej scena, teatr. Dlatego gdy nie gram, palę".
Marianne Faithfull zdobyła honorowy tytuł matki, a właściwie babki rock and rolla. Na jej kolejnych płytach pojawia się każdy, o kim tylko zamarzy, bo kto odmówi legendzie? Współpracowali z nią więc: Lou Reed, Damon Albarn, Angelo Badalamenti, Beck, PJ Harvey, Antony Hegarty, Sean Lennon, Rufus Wainwright... Ona z kolei wzięła na przykład gościnny udział w nagrywaniu płyty heavymetalowej grupy Metallica „Reload”. Jej głos, jak określił perkusista grupy Lars Ulrich, "pijany i zniszczony" genialnie pasował do melancholijnego utworu „Memory Remains”. Prawdziwa twórcza przyjaźń połączyła artystkę zaś z Nickiem Cave'em. Na najnowszym albumie wokalistki „Negative Capability” skomponował dla niej piękną balladę The Gypsy Faerie Queen". Na płycie znajdziemy również kolejne wykonanie utworu "As Tears Go By". Trudno go słuchać bez wzruszenia. Porównanie dzisiejszej wersji i tej oryginalnej z przed ponad pół wieku jest doświadczeniem egzystencjalnym: niemalże możemy poczuć jak płynie czas. Ale chyba największe wrażenie robi piosenka "In My Own Particular Way", w której Marianne Faithfull prosi: "Ześlij mi kogoś, kogo mogłabym pokochać/ Kogoś, kto pokochałby mnie/ Kochał mnie dla mnie samej/ Nie dla tego, kim się wydaję, nie dla pieniędzy/ Wiem, że nie jestem młoda/ Wiem, że jestem zniszczona/ Ale wciąż jestem ładna, dobra i zabawna/ Na mój szczególny sposób". W porównaniu ze swoimi wcześniejszymi dokonaniami na płycie "Negative Capability" Faithfull wydaje się wyciszona i liryczna. Ale to złudzenie. Jej piosenki wciąż można obdarzyć komplementem, jaki spotkał płytę "Strange Weather": "To muzyka idealna do podcinania sobie żył".
Nagrać tak dobry album w wieku 72 lat, po dziesięcioleciach uzależnień i odwyków? Droga, którą podążała Marianne Faithfull wciąż kusi, choć z pewnością nie gwarantuje efektów, jakie jej przyniosła. Nie każdy przecież ma taką siłę i wytrzymałość, nie każdy jest tak niezniszczalny, że prawie nieśmiertelny. Śmiałków jednak nie brakuje. A może rację miał wspomniany już krewny artystki Leopold von Sacher-Masoch, który dawno temu zauważył, że "cierpienie posiada szczególny powab"?