Dobra, dojrzała miłość zdarza się nie tylko na czerwonym dywanie. Monica Bellucci jest tylko przykładem, że można pokochać w dojrzałym wieku, nawet jeśli miało się wcześniej złamane serce. Potwierdzają to historie kilku kobiet, które ponownie uwierzyły w uczucie po pięćdziesiątce.
To prawda, po rozwodzie miałam wrażenie, że nigdy już nie zaufam mężczyźnie. Moje rozstanie i rozwód to była najboleśniejsza historia w moim życiu. Mąż najpierw przekonał mnie, że posłuży nam rozdzielność majątkowa. Było to związane z jego pracą. Kiedy zgodziłam się, mąż ze wspólnych oszczędności kupił ziemię, rzekomo na inwestycje firmy. I kupił ją na firmę. Potem okazało się, że będzie tam stał jego nowy dom, z nową ukochaną. A ja dostałam kolejne dokumenty do podpisania, tym razem rozwodowe.
Koleżanki pocieszały, że przecież jestem jeszcze młoda (właśnie skończyłam 55 lat), mówiły, że dziś 55 to dawne 45. Uważałam, że oszalały i że po takim doświadczeniu nigdy już nie zaufam. "Lecz niemożliwe jest tkliwe i dnia pewnego on...." jak to śpiewał Mietek Szcześniak..., faktycznie pojawił się ktoś. Dawny kolega ze szkoły, po latach wrócił do naszego miasta. Zachorowała jego mama, a moja sąsiadka, i przeniósł się do niej, by pomagać na bieżąco. Miał zdalną pracę, był po rozwodzie. Wciąż na siebie wpadaliśmy, czasem zaniosłam obiad dla niego i pani Grażynki obiad. Współczułam im. Z dnia na dzień byliśmy coraz bliżej. Kiedyś przyszedł i powiedział wprost: "Słuchaj, Halina, po co udawać. Przecież my się zaczynamy kochać". Spojrzałam i zrozumiałam. Jesteśmy już zbyt dorośli, by się czaić z miłością. A że koleżanki najpierw się śmiały i mówiły "a tak się zaklinała...", trudno. Potem trzymały za nas kciuki. Jesteśmy już cztery lata razem. Za rok planujemy ślub.
Blanka, lat 52, Szczecin
Mama śmiała się, że nie wytrzymam w życiu sama, wciąż się zakochuje. To jednak było w liceum i na studiach. Przed trzydziestką "ustatkowałam się", założyłam rodzinę, urodziłam dzieci. Niestety mąż wyjechał do Irlandii, miał nas ściągnąć, ale z czasem odzywał się coraz rzadziej, aż usłyszałam, że coś się "wypaliło". Byłam wściekła, chciałam odreagować, zaczęłam randkować z kolegą z pracy. On jednak od razu chciał się oświadczyć, a ja nie miałam odwagi tak szybko się wiązać.
Między 30. a 50. rokiem życia miałam kilku partnerów, żadnego nie kochałam na tyle, by związać się z nim na stałe. Nie wiem, czy to zranione serce, czy lęk przed ponowną porażką. Po prostu uciekałam. Mama mówiła, że jeśli się kiedyś naprawdę zakocham, to nie ucieknę. I tak się stało dokładnie w moje 50. urodziny. Zrobiłam kolację dla znajomych i jedna z koleżanek przyprowadziła brata. Jasiek wrócił właśnie ze Stanów, gdzie pracował jako pilot w liniowych samolotach. Postanowił wrócić. Powiedzieć, że się zakochałam to nic nie powiedzieć. Nagle poczułam, że spotykam dokładnie takiego mężczyznę, o jakim zawsze marzyłam, ale wstydziłam się przyznać. I nie chodzi tylko o ten mundur... Jasiek jest czułym i troskliwym facetem, który umie i lubi rozmawiać. Polubił moich synów, a oni jego. Jest męski a jednocześnie delikatny. Myślałam, że nie jestem zdolna do miłości. Życie mnie zaskoczyło.
Do studiów spotykałam się z kilkoma osobami, ale potem przeżyłam odrzucenie. Chłopak, z którym zaczęłam randkować i naprawdę się w nim zakochałam, wybrał moją przyjaciółkę. Straciłam oboje i chęć na miłość. Przez ponad dwadzieścia lat byłam sama. Zdarzały się jakieś flirty, próby swatania mnie, zapisałam się nawet na portal randkowy, ale to nie było dla mnie. Z każdym kolejnym samotnym rokiem usztywniałam się i zaczęłam wierzyć, że spędzę życie sama. Znajomi i rodzina najpierw reagowali zdziwieniem ("taka miła, ładna, mądra i nie może sobie życia ułożyć"), ale z czasem przywykli i już nie zadawali pytań. I wtedy wydarzyły się trzy ciekawe rzeczy.
Zaczęło się od rodzinnego spotkania, kiedy moja nastoletnia kuzynka pomagała mi w kuchni nakładać ciasto i zapytała wprost, bez oporów, czy nie chciałabym się kiedyś zakochać. Miałam łzy w oczach, bo pomyślałam, że oczywiście chciałabym. Tylko nie potrafię. Nie umiem się kimś zachwycić. Wszyscy mnie wkurzają. Nawet nikt nie podoba mi się fizycznie. Zbyłam jej pytanie, ale uruchomiło ono we mnie refleksje. Kilka tygodni później była huczna impreza z okazji pięćdziesiątych urodzin mojej siostry i szwagra. I wtedy zobaczyłam jego.
Andrzej grał na gitarze basowej w zespole zaproszonym na scenę. Był nieco starszy, przystojny, spokojny. Nie wiem, co we mnie wstąpiło, ale zagadnęłam go i zaczęliśmy rozmawiać. I to nie koniec. Poczułam, że mi się totalnie podoba i po prostu go pocałowałam. I wszyscy to widzieli, a ja nic sobie z tego nie robiłam. Byłam do końca imprezy, na koniec stałam z nim przy busie, którym miał zaraz odjechać na drugi koniec Polski i całowałam się z nim jak szalona. I wiedziałam, że go więcej nie zobaczę, ale poczułam, że żyję, że mam w sobie możliwość zachwytu drugim człowiekiem. Ta sytuacja mnie otworzyła.
Miesiąc później umówiłam się na randkę ze znajomym sprzed lat. Kiedyś był pięknym chłopakiem. Dziś zwyczajnym, łysiejącym facetem. Ja też miałam trochę zmarszczek, trochę siwych włosów. Kiedy zapytał, czy umówię się z nim jeszcze raz, powiedziałam, że chętnie. Uprzedziłam go, że nie mam od lat doświadczeń. Był delikatny i powoli mnie oswajał. Poczułam się z nim po prostu dobrze. Rodzina oniemiała, kiedy przyprowadziłam go na wielkanocny obiad. Szeptali, że stał się cud. I mieli rację. I tylko ta nastolatka nie była zdziwiona.