Jestem uparta. To opinia mojej mamy, która uważa, że ze swoich porażek nie wyciągam stosownej nauki, tylko wciąż popełniam te same błędy.
Ta surowa krytyka nie tyczy całego mojego życia, a jedynie pewnej jego sfery, do której, wolałabym, żeby się nie wtrącała. Teoretycznie rodzice zawsze chcą dla swoich dzieci jak najlepiej. W praktyce problem pojawia się wtedy, kiedy zdanie dorosłego, by nie rzec, dojrzałego dziecka i rodziców na temat definicji tego, co najlepsze, znacząco się różni.
Lubię siebie i jestem zadowolona ze swojego życia. Może nie jest uporządkowane ani usłane różami, ale jest konsekwencją moich wyborów, których nie żałuję. Zawodowo i czuję się spełniona. Nie zostałam prawnikiem jak moi rodzice, ale skończyłam ASP, wykładam na uczelni, rzeźbię i uczę podstaw tej sztuki moich studentów. W sferze uczuciowej… klęska za klęską.
"Odpowiedni związek podniósłby twój prestiż. Może nawet pomógł ci w karierze", przekonuje mama, gdy po raz kolejny oświadczam, że źle ulokowałam uczucia. "Jako nasza córka, której wpajaliśmy piękne wartości, powinnaś spełnić swój obowiązek wobec społeczeństwa i założyć rodzinę" – dodaje tata, a ja nie jestem pewna, czy kpi, czy mówi całkiem serio. Ich komentarze bolą bardziej niż kolejny samotny wieczór.
Tego dnia były urodziny mamy. Od rana szykowałam razem z nią imprezę, czyli pomagałam przy jej spécialité de la maison, zupie węgierskiej, i słuchałam, jak marnuję sobie życie, trwoniąc uczucia na beznadziejne związki.
Kiedy odezwał się dzwonek do drzwi, poszłam otworzyć.
Tu nastąpiło pierwsze zaskoczenie: tata przyprowadził trójkę gości. Podobno zaprosili tylko wspólnika taty z żoną. Dobrze ich znałam, bo przyjaźnili się z rodzicami dłużej, niż ja jestem na tym świecie.
– A pan to…? – Uniosłam brwi, wpatrując się w trzeciego gościa stojącego w holu.
– Daj spokój, nie poznajesz? – zaśmiał się tata. – To przecież Konrad. Kondzio!
Na moment zaniemówiłam. Oczywiście, znałam ich syna ze wspólnych wyjazdów nad morze, ale to było wieki temu! On był wtedy drobnym, przemądrzałym blondaskiem, który nie lubił zimnej wody i opalał się na czerwono, więc w koszulce i czapce z daszkiem budował zamki na brzegu albo zbierał muszelki; ja byłam pyskatą, smagłą czarnulką, która bawiła się wśród fal jak foka, a gdy wychodziłam na brzeg, ozdabiałam jego zamki zebranym muszelkami, na co łaskawie mi pozwalał. Tworzyliśmy zaskakująco dobry duet. Póki nie wkroczyliśmy w okres dorastania, gdy wakacje z rodzicami uchodzą za „szczyt obciachu”.
– Cześć… – powiedziałam mocno zdziwiona, bo przez te ponad dwie dekady Kondzio wyrósł na postawnego, szpakowatego blondyna z modnie przyciętą brodą i fryzurą. Ubrany był w stylu smart casual, który wyjątkowo mu pasował. Sportowa elegancja, no, no… Karnacja też mu się zmieniła, na złocistą. Zdecydowanie upływ czasu działał na jego korzyść.
W odpowiedzi tylko skinął głową. Doszłam do wniosku, że onieśmieliła go moja niebywała uroda. Bo nie wzrost. Mimo koturnów byłam niższa od niego o pół głowy.
Potem przyszło zaskoczenie numer dwa.
– Mama już gotowa? – spytał ojciec.
– Gotowa na co?
– No, przecież mamy stolik zarezerwowany… O, jesteś, kochanie!
Mama stanęła przed nami ubrana do wyjścia.
– Och, nieświadomie małą gafę popełniłem… – Tata przybrał zafrasowaną i jakby zawstydzoną minę. – Zarezerwowałem stolik na pięć osób… Hm, skoro dołączył Konrad, to może… – spojrzał na mnie – może zostaniecie tutaj i dotrzymacie sobie towarzystwa, powspominacie, a my w spokoju będziemy świętować?
Zaniemówiłam ponownie. Nie sądziłam, że poważnych ludzi w ich wieku stać na takie intrygi.
– Tato, opanuj się – mruknęłam. – Co wy knujecie? To nie sala sądowa.
– Kiedy ja naprawdę… – Urwał, rozkładając ręce. Uosobienie urażonej niewinności.
Mama w tym czasie przywitała się z Konradem, po czym ominęła go zgrabnie, wzięła swoich gości pod ramię i wyprowadziła. Tata uśmiechnął się do mnie krzepiąco i podążył za żoną. A ja zostałam sam na sam z nadprogramowym gościem, który stał i przyglądał mi się z zainteresowaniem. Wyraźnym. Nie chodziło o sytuację, ale o mnie. Umiem rozpoznać, kiedy mężczyzna jest mną zainteresowany. Tym nieco ugasił mój bojowy nastrój.
Pewnie też padł ofiarą rodzicielskiej intrygi.
– Wiesz, że to ustawiona randka? – upewniłam się, zanim siedliśmy do stołu.
– Wiem, ale mi to nie przeszkadza. Ostateczna decyzja należy przecież do nas.
Tu pojawiło się zaskoczenie numer trzy, bo… miał rację. Byliśmy dorośli, samowystarczalni, wolni i niezależni. To, z kim się zwiążemy, bez względu na namowy czy podchody rodziców, zależało od nas. Poczułam ulgę, dostrzegając w nim partnera, nie przeciwnika.
Zjedliśmy zupę, jak zwykle przepyszną, prowadząc swobodną pogawędkę. Głównym tematem były wspomnienia z dzieciństwa. Im bardziej żywe się stawały, tym przychylniejszym okiem patrzyłam na Konrada. A może to zasługa chwilowej przerwy w moim aktualnym związku, która zanosiła się na stan przewlekły…
– Pewnie też jesteś prawnikiem? – zmieniłam temat.
Skinął głową.
– Sprawy karne?
– Prawo gospodarcze. Korporacje, firmy, doradztwo podatkowe.
– Nudy…
– Nie zgodzę się – zaoponował. – Zależy od podejścia. A ty trzymasz się z daleka od prawa, jak słyszałem.
– Jak najdalej! – zaśmiałam się. – Rzeźbię. Uczę. Wystawiam swoje prace, czasami mnie docenią i dostanę jakąś nagrodę – pochwaliłam się. – Najbardziej lubię pracę w granicie, a najmniej w glinie.
– Czemu tak? – zdziwił się. – Granit jest dość opornym materiałem, a praca przy nim wymaga chyba sporo wysiłku. Z kolei glina jest łatwiejsza i pozwala korygować błędy, jeśli jakieś będą…
Zaskoczenie numer cztery. Konrad miał jakieś pojęcie o mojej pracy!
– Właśnie o to chodzi – wyjaśniłam. – Glina daje zbyt wiele możliwości do nanoszenia poprawek, więc trudno mi się przyłożyć, skoro wiem, że zawsze będę mogła coś zmienić. Granit wymaga podjęcia decyzji, konsekwencji i uwagi.
Konrad pokiwał głową z uznaniem.
– Chyba mieli rację…
– Kto?
– Nasi rodzice.
– Nie czujesz się wmanewrowany?
Wzruszył ramionami.
– Na początku, ale kiedy cię zobaczyłem, zmieniłem zdanie.
– No popatrz, ja też.
– Obiecująca zgodność – zauważył.
– I nieznośna, bo przewidziana i zaplanowana – westchnęłam ciężko.
Kiedy intryganci wrócili, siedzieliśmy na kanapie i oglądaliśmy zdjęcia moich prac, które prezentowałam z lekką tremą i dumą zarazem. Chwilę jeszcze posiedzieliśmy w sześcioro, a potem goście zaczęli się zbierać.
– Dasz mi numer do siebie? – spytał Konrad.
Spojrzałam na niego, mrużąc oczy.
– Mimo wszystko? Nie boisz się, że jak coś z tego wyjdzie, nasze matki będą triumfować i powtarzać: a nie mówiłam?
– Bardziej się martwię, że nam nie wyjdzie.
Zmarszczyłam brwi.
– Musisz mi to wyjaśnić, panie mecenasie.
– Nie omieszkam. Zadzwonię i umówimy się na rozmowę.
Od pół roku mieszkamy razem, co jest naszą słodką tajemnicą i małą zemstą na rodzicach. Mieli rację, ale nie muszę tego wiedzieć. Jeszcze nie. Niech zachodzą w głowę, jak nam się układa, niech się odgrażają, że znowu wezmą nasze sprawy w swoje ręce, jeśli nie zrobimy kolejnego kroku. Zrobiliśmy, ale bez świadków i coachów.