Relacje

"Mam 50 lat i właśnie się zakochałam. Inaczej niż w młodości. Dojrzała miłość smakuje lepiej!"

"Mam 50 lat i właśnie się zakochałam. Inaczej niż w młodości. Dojrzała miłość smakuje lepiej!"
Fot. 123RF

Dotąd miłość kojarzyła jej się z pożądaniem, ale też huśtawką nastrojów, lękiem i niepewnością. Gdy poznała Bogusława poznała miłość dojrzałą, czyli odświeżające uczucie bez skutków ubocznych

W lipcu córka wpadła do domu na tydzień i przez pierwsze dni głównie spała albo jadła. Ja gotowałam, prałam i zmywałam, ciesząc się w duchu, że to potrwa tylko tydzień. Syndrom opuszczonego gniazda mnie nie dotyczył. Okazałam się typem matki, która prędzej wypchnie pisklę z gniazda, by nauczyło się latać, niż pozwoli mu w nim zostać na zawsze.

– Zmieniłaś się – zauważyła Helena, odkładając komórkę na stół.

– W sensie? Fryzurę zmieniłam pół roku temu…

– Nie chodzi o sam wygląd, choć ewidentnie przeżywasz renesans urody i promieniejesz – Uśmiechnęłam się nieznacznie. – Ani o to, że kiedyś scrollowanie ekranu przy obiedzie uznałabyś za grzech śmiertelny... Po prostu... nie wiem... Coś w oczach, gestach... – wzruszyła ramionami. – Zakochałaś się może?

Roześmiałam się. Swobodnie i lekko. Dokładnie tak się ostatnio czułam.

Nie sądziłam jednak, że moje samopoczucie tak bardzo przekłada się na wygląd. A co diagnozy, Marianna miała rację. Zakochałam. Podczas gdy moje rówieśnice szalały na punkcie wnuków, albo nie mogły się ich doczekać, ja zakochałam się w całkiem dorosłym mężczyźnie.

Jak? Przy okazji. Niechcący. Stopniowo. Nie zdawałam sobie sprawy, że się zakochuję, po prostu czułam się coraz lżej, jaśniej, promienniej, radośniej. Nie połapałam się od razu, bo nie znałam takiej miłości. Dotąd wraz z romantycznym uczuciem przychodziła obawa, że coś pójdzie źle, nie po mojej myśli. Było cudownie i strasznie zarazem.

Jako nastolatka zamartwiałam się: a jeśli on nie czuje tego samego co ja? a jeśli mnie rzuci? nie zaprosi na studniówkę? Gdy moje romanse nabrały rumieńców, targały mną pożądanie, zazdrość, gniew, uniesienia na zmianę z rozpaczą. Jako młoda żona bałam się o przyszłość, o dziecko, karierę, pieniądze, remont, o to, że już mu się nie podobam... I ten lęk towarzyszył mi przez blisko piętnaście lat.

W trakcie przestaliśmy się kochać. Czemu? Bo rzeczywistość nigdy nie sprosta marzeniom. Bo nie ma idealnej miłości, w którą wierzy się za młodu. Przestaliśmy się kochać w trakcie kłótni o pietruszkę, w międzyczasie cichych dni, na wakacjach spędzanych oddzielnie, bo nie umieliśmy znaleźć kompromisu. Kiedyś świata poza sobą nie widzieliśmy, a teraz mijaliśmy się bez słowa albo warczeliśmy na siebie. Paradoksalnie, gdybyśmy kochali się mniej, może wciąż bylibyśmy małżeństwem. Pokonały nas wielkie oczekiwania i jeszcze większe obawy.

Potrzebowałam czasu, by wybaczyć sobie i byłemu mężowi, i teraz mieliśmy poprawne stosunki. Uwolniłam się, zakończyłam żałobę po małżeństwie. Nie wpadłam w depresję ani w pracoholizm, ale definitywnie zamknęłam kramik z miłością, uznawszy, że ten etap mam za sobą.

Po co ryzykować, że znowu się sparzę i rozczaruję? Ja już swoją wielką, namiętną miłość przeżyłam. Chciwą, gorącą, zazdrosną, który ostygła i potem tylko nam ciążyła. Wcale nie potrzebowałam mężczyzny do szczęścia. Przeciwnie. Związek to same komplikacje, bez żadnej gwarancji na powodzenie. Kochaliśmy się z Jurkiem bardzo mocno, miłość dosłownie w nas eksplodowała, a ostatecznie skończyliśmy w sądzie, by urzędnik rozłączył to, co miało trwać wiecznie. Tymczasem...

Zaczęło się od wymiany uśmiechów i ukłonów

Bogusław pojawił się w moim życiu zeszłego lata i jakoś tak powoli, nienachalnie w nie wsiąknął. Nie obejrzałabym się za nim na ulicy, ale w obcym mieście zapytałabym go o drogą. Budził zaufanie. Wtedy, pierwszego dnia, gdy go zobaczyłam za płotem w ogrodzie pani Teresy, trzymał wąż ze zraszaczem i podlewał róże, dokładniej ziemię wokół. Wzięłam go za ogrodnika. Piękny zachód słońca zdawał się nie robić na nim wrażenia, za to pilnował, by nie zrosić płatków ani liści.

Pani Teresa niedawno umarła i martwiłam się, że jej ukochane róże zmarnieją. Widać rodzina zatrudniła kogoś, by do tego nie dopuścił. Już miałam powrócić do podziwiania świata tonącego w płynnym złocie, ale mój wzrok jakby przykleił się do ogrodnika. Całym sobą był skupiony na swoim zajęciu. Na byciu tu i teraz. Na syceniu spragnionej gleby wodą, na kolorach, dźwiękach, zapachach – nie całego świata, ale tego małego mikrokosmosu wokół niego. Oto ideał uważności. Ucieleśnienie mindefulness. 

Aż poczułam się nieco zazdrosna i ciut urażona. – Boże, chyba jeszcze nigdy nie było w Polsce tak gorąco – zagadnęłam. Wolno odwrócił głowę, popatrzył na mnie, ukłonił się i odparł z uśmiechem: – Otóż było. Pod koniec lipca 1921 roku odnotowano w Polsce temperaturę przekraczającą czterdzieści stopni w cieniu. Zaskoczył mnie i rozbawił. Interesujący człowiek, pomyślałam. Nie mężczyzna, a człowiek właśnie.

Tak to się zaczęło – od wymiany uśmiechów i ukłonów zza płotu. Niekiedy informacji na tematy różne. Na przykład, że turkuć podjadek może ugryźć, i to boleśnie, a najlepszym nawozem dla róż jest koński nawóz, który nota bene świetnie zwalcza turkucie.

Bogusław nie był mistrzem towarzyskiego flirtu ani błyskotliwych pogawędek o wszystkim i niczym. Słowa miały dla niego znaczenie. Nie używał ich do zapełnienia ciszy. Nie popisywał się encyklopedyczną wiedzą, nie zbierał hobbystycznie ciekawostek. Mówił, co wiedział, a wiedział sporo, zwłaszcza na temat ogrodnictwa, spraw klimatycznych i architektury krajobrazu. Gdy czegoś nie wiedział, otwarcie się przyznawał. Albo w milczeniu rozkładał ręce.

Polubiłam go. Tak po prostu, bez podtekstów. Roztaczał wokół siebie kojącą aurę spokoju i kompetencji. Zwłaszcza że głównie widywałam go w ogrodzie, gdzie czuł się wyraźnie na swoim miejscu. Wizualnie miły dla oka, choć nieco kanciasty i pająkowaty jak wyrastający z dzieciństwa nastolatek. I był skryty jak nastolatek. Nie epatował szczegółami ze swojego życia. Kim jest i co robił, dowiadywałam się stopniowo. Była jak zakryty obrazek, odsłaniający się kawałek po kawałku...

Po roku moja wiedza o nim była pełniejsza. Pięć lat starszy ode mnie, wdowiec, siostrzenic pani Teresy, absolwent Akademii Rolniczej w Poznaniu, przez trzydzieści lat dobrowolny imigrant w kraju kwitnącej wiśni, ojciec dwojga dorosłych już dzieci, który zostały w Japonii i prowadziły założoną jeszcze przez jego teściów firmę ogrodniczą. Aktualnie reemigrant na długich wakacjach, zastanawiający się, co zrobić ze swoją wolnością.

Kochał żonę i Japonię, teściowie doceniali jego pracę, ale nigdy nie poczuł się tam w pełni, jak u siebie. Różnice kulturowe okazały się za duże. Dlatego po śmierci żony zaczął myśleć o powrocie na stałe do Polski. Myśli zmieniły się w działania, gdy pani Teresa zapisała mu w spadku swoje róże... wraz z domem i ogrodem. Wiedziała, że on się nimi zaopiekuje najlepiej. Nie pomyliła się. Czy brała pod uwagę, że Bogusław uzna za różę także mnie i otoczy swoją dyskretną, troskliwą opieką...?

Do wymiany uśmiechów dołączył handel wymienny. Ja częstowałam go ciastem albo zapiekanką, on parzył dla mnie herbatę. Gdy widział, że trzeba coś zrobić w moim ogrodzie lub przy domu, robił to. Obcinał nadłamaną gałąź, naprawiał dach albo cieknący kran. Ja opowiadałam mu o sobie, on układał bukiety – co tydzień dostawałam nowy – by wreszcie samemu też zacząć się zwierzać.

Odświeżające uczucie bez skutków ubocznych

Darzyliśmy się sympatią i zaufaniem. Wcześniej zdarzało mu się mnie objąć, wziąć za rękę, pocałować w policzek, czoło albo nadgarstek. Ale czy tak wygląda miłość? Prędzej przyjaźń. Gdy zimą zachorowałam, zajął się mną i domem. Zmieniał mi okłady, podawał miskę, gotował kleiki. Masował mi też plecy i kark, bym się zrelaksowała i zasnęła. Aż pewnej nocy, gdy poczułam się lepiej, poprosiłam, by został do rana...

Był delikatny, czuły i doskonale wiedział, co robi. Zajął się moim ciałem, tak jak zajmował się różami, by jak najpiękniej i najdłużej kwitły... Ale ani po tej nocy, ani po wielu następnych, nie straciłam dla niego głowy. Nie straciłam ani kawałka siebie. Z niczego nie musiałam rezygnować. Dobrze spałam, wręcz wyśmienicie. Budziłam się i na myśl o kolejny dniu uśmiechałam się. Nie miałam huśtawek nastroju, żadnych lęków, niepewności, nie przeżywałam burzy emocji, a ewentualną namiętność, gdyby się pojawiała, potrafiłam utrzymać w ryzach.

Nie wiedziałam, jak nazwać to uczucie, ale było cudownie odświeżające. Dawało mi energię, uskrzydlało, bez żadnych skutków ubocznych. Nie miało w sobie grama toksyczności czy egoizmu. Czysta radość. Żadnych poświęceń, trudnych kompromisów czy wyborów. Ale też żadnych oczekiwań, obietnic i strachu przed rozczarowaniem.

W życiu osiągnęłam wszystko, co chciałam. Nie miałam już żadnych celów, poza uszczęśliwianiem siebie. Byłam żoną. Urodziłam i wychowałam dziecko. Miałam dom, pozycję w pracy, za niczym nie musiałam gonić, nikomu nie musiałam niczego udowadniać ani liczyć się z cudzymi opiniami.

Tym, co będzie za miesiąc, rok czy dekadę, też nie zamierzałam się przejmować. Wolałam w pełni delektować się tym pysznym, dojrzałym uczuciem, które samo wpadło mi w ręce. Nawet jeśli kiedyś minie, na zawsze zapamiętam ten wspaniały czas. Nauczyłam się od Bogusława skupiać się na tu i teraz. Doceniać daną mi chwilę. Po prostu cieszyć się tym, że...

Kochamy się – nazwał to, co nas łączy, gdy piliśmy popołudniową herbatę. – Sądzę, że wiesz, ale pewne rzeczy powinny być powiedziane głośno. Dlatego robią to też w twoim imieniu, ty już nie musisz.

Uśmiechnęłam się. Jak doskonale mnie rozumiał.

Więcej na twojstyl.pl

Zobacz również