Wywiad

"W Polsce roi się od mężczyzn, którzy wiedzą wszystko". Wywiad Twojego Stylu z Mariuszem Szczygłem

"W Polsce roi się od mężczyzn, którzy wiedzą wszystko". Wywiad Twojego Stylu z Mariuszem Szczygłem
Mariusz Szczygieł
Fot. AKPA

Mariusz Szczygieł kiedyś miał „gębę” miłego pana, który pisze zabawne historie o Czechach. Wcześniej był prezenterem Polsatu i reporterem od obyczajowych prowokacji. Aż napisał tekst, który wstrząsnął Polską. Dostał za niego nagrodę im. Andrzeja Woyciechowskiego i Grand Press, najważniejsze wyróżnienia dziennikarskie. W rozmowie z „Twoim STYLEM” Mariusz Szczygieł mówi, jak uciekł ze Złotoryi przed kompleksami, dlaczego nie został mistrzem manipulacji i czego nauczył go psychoterapeuta.

Twój STYL: Zgarniasz wszystko. Gratuluję! Tobie i Twojemu terapeucie, bo powiedziałeś kiedyś, że nie pisałbyś tak, jak piszesz, bez psychoterapii. Odkryłeś coś szczególnego?

Mariusz Szczygieł: Zrozumiałem, że większość tematów biorę na warsztat, nie żeby opisać świat, tylko dlatego, że one mi coś załatwiają. Gdy to do mnie dotarło, zacząłem pisać inaczej, może głębiej. Gottland (nagroda Nike czytelników – red.), który powstawał w trakcie terapii, na pewno jest bardziej książką o mnie niż o Czechach. Terapia wyczuliła mnie też na różne rzeczy, które ludzie robią nieświadomie. One zazwyczaj demaskują to, co chce się ukryć.

 

TS: Zdemaskowałeś coś u siebie?

MS: Na przykład wreszcie zrozumiałem, dlaczego zawsze spóźniałem się na niedzielny obiad do rodziców. Uzgadniali ze mną termin, a mimo to przychodziłem godzinę po czasie. Otóż zmuszałem ich w ten sposób do podporządkowania się moim regułom. Potem uświadomiłem sobie, że to nie dotyczy tylko relacji z rodzicami. Zacząłem drążyć, dlaczego zawsze muszę dominować. Udaję typa niedominującego, ale za to dominuję symbolicznie. I ta obsesja się ulotniła. Pozbyłem się też wielu dziwnych natręctw. Ale przede wszystkim przestało mi w życiu chodzić o to, żeby wszyscy mówili, że to nie jest głupi chłopak ten Szczygieł.

TS: Bo miałeś podejrzenia, że jest?

MS: Tak. Jadąc do Warszawy z rodzinnej Złotoryi na konkurs dziennikarski dla licealistów, myślałem, że Kafka to mała kawa. Szybko i za wszelką cenę chciałem pokazać wszystkim, że ten chłopak z prowincji to jednak ma jakiś talent. Dość wcześnie wydedukowałem, że umiejętność opowiadania zapewni mi poklask. To się zaczęło już wśród kolegów z podwórka. Nie grałem z nimi w piłę – mama niechętnie wypuszczała jedynaka na podwórko. Próbowałem więc wejść w ich łaski, opowiadając niestworzone historie. Musiałem je dobrze opowiadać, żeby mnie nie olali. Potem poszedłem krok dalej i pisałem im wypracowania za pieniądze. Wtedy już zyskałem poważanie. Gdzieś w podświadomości powstawały skojarzenia, że poprzez pisanie i opowiadanie zdobywam swoją pozycję w świecie. Wspomniany konkurs dziennikarski wygrałem i dyplom miałem w kieszeni jeszcze przed maturą.

TS: Już wtedy lubiłeś poważny temat okrasić erotyczną aluzją czy to cecha nabyta później?

MS: Zawsze lubiłem prowokacje. Jako siedemnastolatek pojechałem na obóz dziennikarski organizowany przez tygodnik „Na przełaj” i wymyśliłem zabawę: ja mówię zdanie, każdy coś do niego dodaje i tworzymy historię. Po czym rzuciłem: „Malinowska leżała na schodach i wołała: jeszcze, jeszcze...”. Ale postawiłem warunek, że ta opowieść nie może być o seksie.

TS: Twój pierwszy tekst też był prowokacją?

MS: Miałem 16 lat i napisałem, że dyrektor szkoły nas nie rozumie. To był rodzaj donosu skargi.

TS: Potem był Twój reportaż o homoseksualnej prostytutce – pierwszy tekst o geju w prasie młodzieżowej. A parę lat później Onanizm polski, który zatrząsł Polską. Biskupi dzwonili do Adama Michnika, że to skandal, zwłaszcza że twój tekst ukazał się między esejem Miłosza i wywiadem z Havlem. Co sobie wtedy myślałeś?

MS: Byłem zachwycony, że mój reportaż ma taki odzew.

TS: Czytelnicy pisali, że jesteś „heretykiem seksualnym z mózgu obranym”. Nie panikowałeś, gdy niektórzy zwracali numer do redakcji?

MS: Ja raczej nie panikuję. Mam taki czeski sposób na niemiłe epizody, żeby z każdej wady zrobić zaletę. Jeśli na przykład znajduję negatywną recenzję mojej książki, to piszę list do autora. Dziękuję za uwagi i informuję, co biorę sobie pozytywnego z jego tekstu. Najczęściej dostaję potem listy z przeprosinami. To uparte doszukiwanie się wszędzie pozytywów jest u mnie wszechobecne. Listy czytelników wykorzystałem więc do postscriptum do mojego reportażu. Zatytułowałem go Listy do onanisty. Ukazał się w zbiorze moich reportaży Niedziela, która zdarzyła się w środę.

TS: Skąd u Ciebie taka akceptacja dla świata?

MS: Terapia, kultura czeska i mój tata. Jest postacią z Hrabala – potrafi zaczepiać ludzi na przystanku, częstując ich cukierkami. Są nieufni – bo może zatruty? – a on wtedy tłumaczy: „Proszę się nie bać. Człowiek na starość dziecinnieje, a czym się dzieci żywią? Cukierkami!”. I ludzie od niego biorą. Bardzo jest wesoły.

TS: Najważniejsza rzecz, jaką usłyszałeś od ojca?

MS: Zdanie zawierało słowa na „ch”, a brzmiało: „A ch... ludziom do tego, jak żyjesz”. Mój tata nigdy się nie przejmuje tym, co o nim mówią. Mógłby pójść do teatru w sandałach, nie widzi w tym problemu. Nie zna poczucia obciachu, bo nie ma żadnych kompleksów. Życie jest dla niego komedią. Jak na człowieka, który nie czyta, ma genialną zdolność formułowania zdań, które zmuszają do myślenia. Raz mieliśmy się gdzieś wybrać. Jeszcze się ubierałem, więc dałem mu album Picassa, żeby się nie nudził, mówiąc: „Pomiń te czarno-białe reprodukcje i zobacz od razu kolorowe, bo to ciekawsze”. A on mi na to: „Synu, to ty jesteś po tylu szkołach, taki uczony pisarz, a nie wiesz, że album się ogląda za porządkiem. Jak ty będziesz oglądał tylko kolorowe, to co ty będziesz wiedział z życia? W życiu najpierw trzeba oglądać czarno- białe, a potem zasłużyć na kolor”. I to zdanie taty mocno we mnie zapadło.

 

TS: A od mamy coś ważnego sobie wziąłeś?

MS: Mama była w rodzinie tą osobą, która czytała. Dawała mi wciąż pieniądze na książki i to mnie zaczarowało. Chodziłem do czytelni nie tylko po to, żeby coś wypożyczyć, ale żeby posiedzieć. Prowadziłem też rejestr przeczytanych książek. Mam go do dziś. Stąd wiem, że np. Eros na Olimpie Jana Parandowskiego to była dziesiąta książka w moim życiu. O, proszę – jest autor, tytuł i data – 1975 r. Miałem dziewięć lat. Spisałem tak trzysta swoich pierwszych książek.

TS: Jako dziecko miałeś poczucie, że jesteś inny?

MS: Zawsze. Robiłem rzeczy, których nikt w moim dziecięcym świecie ani nie robił, ani nie rozumiał. Jako jedenastolatek zacząłem wysyłać do wydawnictw w Polsce listy z prośbą o ich plany. Przysyłali mi katalogi książek. Po co to robiłem? Chyba chciałem być kimś ważnym. Pisałem też do zagranicznych towarzystw lotniczych z prośbą o foldery. I też mi przysyłali, choć moje listy były po polsku.

TS: A gdzie nauczyłeś się słuchać tak, że wszyscy chcą Ci wszystko opowiedzieć?

MS: W pralni hotelu Pod Basztą w Złotoryi, gdzie pracowała moja mama i kilka ciotek. Tata też był pod ten hotel podczepiony jako malarz pokojowy, palacz, konserwator, złota rączka. Po szkole przez lata spędzałem tam czas. Nauczyłem się też, że słuchać to znaczy nie kręcić nosem, że czyjeś życie nie jest takie, jak my sobie życzymy. Jeżeli ludzie czują, że słuchasz ich z akceptacją, mówią wszystko. Tylko ta akceptacja musi być szczera. Ja nigdy nie miałem problemu z otworzeniem rozmówcy. W rozmowie nie stosuję technik manipulacyjnych. Choć zdarza mi się sięgnąć po fortel, gdy ktoś nie chce się umówić, a bardzo mi zależy. Jak z panią Wałęsową. Zadzwoniłem z pytaniem, czy mógłbym z nią porozmawiać, skoro mąż kandyduje na prezydenta. Od razu odmówiła, „bo »Gazeta« atakuje jej męża”. Właściwie już odkładała słuchawkę, gdy rzuciłem: „To ja się całą noc modliłem o tę rozmowę z panią, a pani mnie nie chce przyjąć”. I tu panią Danutę złapałem na haczyk: „Pan wierzący? Z »Gazety Wyborczej« i wierzący?! – usłyszałem i już wiedziałem, że będzie dobrze. – "»Gazecie Wyborczej« powinnam odmówić, ale wierzącemu nie mogę”. Wywiad się odbył.

TS: Jak to możliwe, że z tyloma dziennikarskimi talentami wyleciałeś ze studiów po pierwszym semestrze?

MS: Nie wyleciałem, sam zrezygnowałem. Nie umiałem się uczyć. Oblałem wszystkie egzaminy i nie podszedłem do ani jednej poprawki. Po pierwszym półroczu podziękowałem, nie podchodząc do żadnego egzaminu poprawkowego. Ale to były lata 80. Jako student dostawałem kartki na mięso, które musiałem wysyłać rodzicom. A rodzice za nic nie mogli się zorientować, że zawaliłem studia. Żeby więc mieć te kartki, zatrudniłem się jako listonosz. Dostawałem spore napiwki od emerytek, nosiłem pocztę różnym notablom, m.in. Maciejowi Szczepańskiemu, byłemu prezesowi Radiokomitetu, o którym wszyscy mówili, że siedzi w więzieniu. Miał dwa połączone mieszkania, o czym nie wiedziałem. I dziwiło mnie, że ja zawsze pukam do jednych drzwi, a on wychodzi z drugich.

 

TS: Ale studia jakoś skończyłeś?

MS: Tak. Po 16 latach. W 2001. Promotor powiedział wtedy: „Pan już tak dobrze zna nasz wydział, że chcielibyśmy, żeby pan zaczął u nas pracę od przyszłego tygodnia”. Parę lat wykładałem tam reportaż, pisząc też do „Wyborczej”.

TS: Wojtka Tochmana Hanna Krall przyjmowała do pracy 4 minuty i siedem sekund. A Ciebie?

MS: Dłużej. Musiałem napisać tekst na próbę. To był reportaż o Rosjanach w Legnicy. Zrobiłem go przekornie i napisałem o legniczanach, których martwi odjazd Rosjan, bo z nich żyli Krall pomysł się spodobał, ale sposób realizacji zdruzgotała: „Pan pisze tak, jak się pisało 20 lat temu!”, usłyszałem przy całej redakcji. I poprawiła mi w tym tekście każde, naprawdę każde słowo. To było 23 lata temu.

TS: Miała rację?

MS: No, miała, miała. Wszystko utkałem tam z pretensjonalnych pióropuszy formy.

TS: Przyszedł moment, gdy przestała Ci poprawiać teksty?

MS: Po szóstym się skończyło. Ale sześć pierwszych to były gwałty na moim poczuciu miłości własnej. Najpierw Krall, potem Małgorzata Szejnert powtarzały: „Szczegół to rusztowanie dla pamięci”. Do dziś tak mam, że z filmów, książek i sytuacji życiowych zapamiętuję szczegóły, pojedyncze zdania. Lubię je potem dawkować w tekstach.

TS: Widzisz ludzi przez mówiące o nich szczegóły?

MS: Tak. Na przykład moja sąsiadka, pani Blanka z parteru, powiedziała niedawno: „Panie Mariuszu, pan wie, że ja się nigdy w życiu nie poplamiłam. No tak żyję, że nigdy się nie poplamiłam”. Jej chodziło o pobrudzenie ubrania, ale ja od razu usłyszałem metaforę. I mam wrażenie, że ona mi tym zdaniem opowiedziała o sobie coś więcej.

TS: Najważniejsza rada, którą dostałeś?

MS: Pewien lekarz pokazał mi zeszyt pacjentki psychiatrycznej. A w nim było zdanie: „Pisanie? To nie takie proste ludziom czas zajmować”. Przeczytałem je w 1988 roku i do dziś jest moim mottem. Zawsze pamiętam, że jakiś człowiek z tym moim tekstem siada potem na kanapie i oddaje mi kawałek swojego życia. Muszę pisać tak, żeby tego nie żałował. Dlatego zanim usiądę do komputera, wszystko mam ułożone w głowie. Czasem jadę rowerem i „piszę” w myślach. Ludzie mówią mi „dzień dobry”, a ja nie odpowiadam, bo „piszę”. Reporterem nie jestem do siedemnastej. To moje życie. Zawsze tak miałem.

TS: To po co zostałeś prezenterem w Polsacie?

MS: W „Gazecie” przestałem się rozwijać. Pojawiła się jakaś blokada. Wtedy zadzwonił producent telewizyjny, który przypadkiem usłyszał mnie w radiu. Uznał, że mój głos wzbudza zaufanie i zostałem zaproszony do talk-show "Na każdy temat".

 

TS: Nie czułeś się głupio, zadając w nim pytania dziesięciolatka?

MS: Czułem się nie na swoim miejscu, to prawda. Wydawało mi się, że w przeciwieństwie do mojego poprzednika Andrzeja Woyciechowskiego, który był stanowczym dziennikarzem z głosem prokuratora, ja – taki miękki, wycofany, spokojny – jestem jakimś nieporozumieniem. Ale program, ku mojemu zaskoczeniu, miał widzów. Telewizja po raz pierwszy pokazywała prawdziwych ludzi bez retuszu. Z ich dziwactwami obsesjami. Z czasem pojawił się jednak nacisk, żeby było dziwnie, szokująco. Miałem wrażenie, że za chwilę będę musiał tańczyć nago i podskakiwać, żeby spełnić oczekiwania telewizji. Decyzję o odejściu wyzwolił program, w którym wystąpiła pani uzdrawiająca ludzi grą na dzwonkach. Zgodziła się na udział pod warunkiem, że pozwolimy jej zaśpiewać arię operową. Wybrała strasznie nudną pierś Karłowicza "Chylisz główkę na pierś białą". To trwało z pięć minut. Było jasne, że wszyscy przełączą się na inny kanał. I wtedy mój producent oświadczył: „Mariusz, powiesz, że głos pani Marzeny leczy nerwice. I że u osób, które wysłuchają pieśni uważnie, możliwa jest poprawa zdrowia”. Podczas montażu pojawił się jeszcze napis: „Należy trzymać się telewizorów”. Nikt w telewizji się nie przyczepił. To wszystko poszło. Przeraziłem się, gdy po programie zaczęły przychodzić listy.

TS: Od uleczonych?

MS: Tak! Ludzie pisali, że cofnęły im się guzy, że przestali być nerwowi, jedna para twierdziła, że dokładnie tej nocy po programie poczęli dziecko, z czym długo mieli problem. Przysięgam! Mam te listy do dzisiaj. Poczułem, że jak nie odejdę, zostanę mistrzem manipulacji. Przeraziła mnie ta władza, jaką nad ludźmi daje telewizja, i sposoby, w jakie ją wykorzystuje. Gdy jeszcze w miesięczniku „Press” przeczytałem o sobie, że „Mariusz Szczygieł jest byłym dziennikarzem”, dotarło do mnie, że jeśli z tym nie zerwę, zostanę kolejnym pajacem telewizyjnym.

TS: Nie bałeś się, że już nim zostałeś? Że stare środowisko popatrzy na Ciebie z góry i Cię wykluczy?

MS: Było takie ryzyko. I obawiałem się tego. Miałem też lęk, że nie będę umiał pisać po tylu latach przerwy. A przede wszystkim chciałem wrócić do pisania. I wróciłem.

TS: Zawsze byłeś magnesem do przyciągania niebywałych zbiegów okoliczności.

MS: Nie wiem czemu akurat ja, ale to prawda. Bo jak wytłumaczyć fakt, że Amway, który z paranoiczną obsesją strzeże swoich sekretów przed dziennikarzami, zaprosił mnie na swój zjazd jako prowadzącego? Zapomnieli, że jestem reporterem, bo byłem akurat wtedy prezenterem w Polsacie. Opisałem to, co tam zobaczyłem, w reportażu, który zainspirował Henryka Dederkę do nakręcenia filmu "Witajcie w życiu". Z kolei w 2001 r. znalazłem kartkę w kawiarni Nowy Świat z nazwiskami 20 kobiet i ich adresami. Kartkę z lat 50., bo jednym z adresów była aleja Stalina! I figurowało na niej nazwisko mojej nauczycielki zawodu Hanny Krall! Zacząłem docierać do tych kobiet. Miałem różne hipotezy, że to lista czyichś kochanek, notatki esbeka albo spis żydowskich dziewczynek, ale żadna się nie potwierdziła. Opisałem tę historię w reportażu Kartka (ukazał się w książce Kaprysik – red.). Ciekawe było, że każda z tych kobiet z jakiegoś powodu mówiła: „Niech pan tę sprawę zostawi”. I każda wyciągnęła przy tej okazji jakiegoś trupa ze swojej szafy. 

TS: Niepokoi Cię, że jako reporter możesz wywrócić komuś życie do góry nogami? Zaszkodzić?

MS: Staram się nie szkodzić. Zaszkodziłem tylko raz, moim ostatnim tekstem "Śliczny i posłuszny", bo jego bohaterka już nie pracuje w szkole i przestała być ekspertem w Ministerstwie Edukacji Narodowej. Ale ta kobieta, wiedząc, że piszę tekst o jej sprawie, nie chciała się wycofać z tych ról sama. A uważam, że powinna.

TS: Dla Ciebie to by coś zmieniło?

MS: Gdyby to zrobiła, nie napisałbym tekstu interwencyjnego, tylko opowieść o tym, jak przemoc przechodzi z pokolenia na pokolenie. Przecież ona też była bita jako dziecko, nie znała innej metody wychowawczej.

TS: To w Twoim dorobku tekst inny niż wszystkie do tej pory. Nie miałeś odruchu, żeby oddać go jednemu ze specjalistów od traum i tragedii w „Gazecie”?

MS: Oczywiście, że miałem. Ale pomyślałem sobie: „Szczygieł, dlaczego ty masz ciągle mieć gębę miłego chłopca, który pisze o zabawnych czeskich sprawach, skoro umiesz to zrobić?”. I zrobiłem. Jestem typem luzaka, łatwo wybaczam sobie i innym. Może dlatego chciałem się dowiedzieć, również dla samego siebie, dlaczego ktoś staje się faszystą, jak bohaterka tego reportażu. Bo ona była okrutna też wobec siebie. Żadnego tekstu nie pisało mi się z taką trudnością. Potrzebowałem ośmiu miesięcy, żeby powstał, choć cały materiał dałoby się zebrać i napisać w miesiąc. Ale nie wytrzymywała mi psychika. Jak tylko zapoznałem się z tą historią, to się upiłem. Potem odkładałem po parę dni spisywanie rozmów. Robiłem kilkutygodniowe przerwy w pisaniu, bo nie mogłem emocjonalnie być z tym tematem. Najtrudniej było mi pojąć, jak można mieć nieustająco Jezusa na ustach, a jednocześnie być tak okrutnym. Ona pochodzi z bardzo katolickiej, patriotycznej rodziny.

TS: Po tym tekście były dwa rodzaje reakcji. Jedni pisali, że jesteś najlepszym dziennikarzem, jakiego znają. Inni, że już nigdy nie przeczytają tekstu podpisanego Twoim nazwiskiem.

MS: Ktoś napisał, że najgorsze, co się mogło przytrafić polskiemu dziennikarstwu, to Szczygieł. Ktoś inny, że jestem takim samym mordercą jak ona. Ale pozytywnych listów było więcej.

TS: Miałeś satysfakcję, że w pewien sposób wymierzyłeś tej kobiecie sprawiedliwość za zamordowanego chłopca?

MS: Nie taka była moja intencja. Chciałem pokazać również jej wersję. Napisałem do niej: „Szanowna Pani, jestem przekonany, że Pani wie coś, czego my nie wiemy, i dziś jest Pani bogatsza o pewne doświadczenia. Bardzo chciałbym z Panią o nich porozmawiać”. Ale odmówiła. Zagłębiając się w tę historię, docierało do mnie, że ta kobieta w sądzie nadal uważała, że karała słusznie, tylko biła za mocno. Jednak nie jestem nigdy nie byłem typem dziennikarza „kopniakowego”. Nie zmuszam rozmówcy, żeby odpowiedział na pytanie, jeśli nie chce. Kiedyś w telewizji gościłem w studiu kobiety po amputacji piersi. Jedna z nich napisała list do rodziny na wypadek śmierci. Chciałem wiedzieć, co w nim było, ale czułem, że nie mogę zapytać wprost. Zapytałem więc: „Ciekawe, co też człowiek może napisać w takim liście?”. Dałem jej wybór. I ona mi odpowiedziała: „Ja napisałam tylko jedno zdanie: bardzo was wszystkich kocham. Bo to jest najważniejsze w sytuacjach ostatecznych”.

TS: A Ty co napisałbyś w pożegnalnym liście?

MS: Ja? No, pewnie to samo, tylko starałbym się napisać to jak kryminał.

TS: Ty będziesz miał życie pozagrobowe? Twoja książka "Zrób sobie raj" w większości jest poświęcona ludziom, którzy nie wierzą w Boga, a mimo to znaleźli jakieś uzasadnienie swojego istnienia, które daje im chęć do życia, a czasem nawet szczęście. To też jest książka bardziej o Tobie niż o Czechach?

MS: Tak. Bo ze mnie wiara w Boga wyciekła. Choć chciałbym wierzyć. Bardzo! Dotarło to do mnie podczas ostatniej wizyty Jana Pawła II w Polsce. „Gazeta” zamieściła wtedy zdjęcie chłopaka, który wyglądał jak dresiarz. Jeździł po całej Polsce za papieżem i się modlił. Na placu Piłsudskiego w Warszawie był pierwszą osobą, która oczekiwała na papieża. Kilka godzin przed uroczystością klęczał i modlił się na pustym placu. Ta historia tak na mnie podziałała, że zacząłem płakać. I to mi uświadomiło, jak wielka jest we mnie tęsknota za wiarą. Czułem zazdrość, że ten dresiarz ma w życiu coś pewnego, a ja nie mam. Ale tego braku nie da się zasypać postanowieniem „wierzę”. Dlatego moim pytaniem powracającym – nie tylko w tej książce – jest: czy można sobie stworzyć bez Boga świat, który jest światem pełnym? Myślę, że można.

 

TS: Co Ci daje poczucie sensu?

MS: To, że staram się moimi książkami ulżyć sobie i innym w życiu. Z niektórych listów od czytelników wynika, że mi się udaje.

TS: Po czterdziestce piszesz inaczej?

MS: Tak. Zaczęło mnie ciekawić, jak ludzie radzą sobie z lękami egzystencjalnymi. Lubię to podpatrywać u innych, pewnie gdzieś tam się porównuję. I coraz częściej zaczynam myśleć, czego człowiek po czterdziestce już nie ma.

TS: A czego nie ma... człowiek?

MS: Takiego entuzjazmu jak kiedyś, siły fizycznej, potencji seksualnej. Takiej ochoty, żeby wstać rano...

TS: Najbardziej boję się...

MS: ...być facetem, który wie wszystko. W Polsce roi się od takich mężczyzn. Przychodzą na spotkanie autorskie i wiedzą lepiej ode mnie, co chciałem powiedzieć w moich książkach. Ja chcę pozostać ciekawy odpowiedzi innych na moje pytania. Do końca być mentalnym reporterem. 

TS: Słaby punkt?

MS: Nie znam angielskiego. Długo z tego powodu cierpiałem. A dziś mówię sobie: „Trudno, znam czeski, jest OK”. Cenię dziś to, że sobie odpuszczam bez żalu i wstydu. Co z tego, że nie umiem napisać newsa? Że nie potrafię robić analiz politycznych? Że piszę o Czechach, a nie pamiętam, kto jest premierem Czech? No co z tego?! Wyzwolenie autoterroru w takich sprawach jest jednym z moich najcenniejszych osobistych osiągnięć. Nie napinać się – to najważniejsza zasada, którą pojąłem jako dorosły.

TS: Pierwsza książka o Czechach, jaką kupiłeś, to album Praha zezadu (Praga od tyłu – red.). O ludziach w nieoficjalnych sytuacjach. Co zobaczylibyśmy w albumie Szczygieł zezadu?

MS: Jak nieogolony i nieumyty przez pięć dni chodzę po mieszkaniu i piszę tekst. Z nikim się wtedy nie spotykam i jestem zaprzeczeniem siebie oficjalnego. Bo normalnie jestem miłośnikiem form – gdzie trzeba, idę w marynarce, używam odpowiedniego języka. Nawet śmieci nie wyniosę, jeśli nie umyłem głowy.

TS: Masz życie pozareporterskie?

MS: Dla mnie reportaż nie jest pracą, tylko sposobem życia. W tym sensie nie mam. W przerwach od pisania uwielbiam czytać gazety po czesku, choć nie jestem pewny, czy to nie podchodzi pod „mimowolne zbieranie materiału”. Co jeszcze? Ćwiczenia na siłowni. Kilka razy w tygodniu po dwie, trzy godziny. Polecam.

TS: Najcenniejszy sentymentalnie przedmiot w Twoim domu?

MS: Jest ich wiele. Mój najbliższy przyjaciel dał mi w prezencie dźwięk swojego serca nagrany na płycie. Do takich pamiątek zaliczam też pierwsze teksty, które mi poprawiała Hanna Krall. I kamień zielony, który ofiarowała mi moja przyjaciółka Magda Czapińska, autorka piosenki Remedium ze słynnym refrenem „Wsiąść do pociągu byle jakiego...”. To rzeczy, które w pierwszej kolejności wynosiłbym z pożaru.

TS: Twoje życie jest pozbawione wad?

MS: Jedyną wadą mojego życia jest może to, że ostatnio, co mnie kto spotka, to chce mi coś o sobie opowiedzieć. To miłe, ale tych opowieści jest już tyle, że chwilami nie mogę. Poznaję dziennie dziesięć nowych osób! Kiedy jestem we Wrzeniu świata (kawiarnia reporterów w Warszawie– red.), wciąż się ktoś dosiada i proponuje, żebym coś zrobił lub napisał.

TS: A Ty chciałbyś...

MS: Zacząć już pisać moją nową książkę, którą noszę w głowie, a która – wydaje mi się – będzie najważniejsza. Mam już do niej tytuł. "Nie ma". Dwanaście historii o tym, jak można żyć bez kogoś, czegoś, czego już nie ma. Janion napisała: „Żyjąc, tracimy życie”. Ja chcę pokazać, jak sobie z tym radzić. Nie ma dla mnie teraz ciekawszego pytania, niż co zrobić z „nie ma”.

Tekst ukazał się w magazynie Twój STYL nr 02/2014
Więcej na twojstyl.pl

Zobacz również