Chciałoby się napisać, że filmem "Elvis" Baz Luhrmann rzucił widzów na kolana, ale to nieprawda. On wyrywa nas z krzeseł i każe tańczyć przy najbardziej oszałamiającymi muzycznym miksie ostatnich lat. Jego filmowa opowieść o królu rock'n'rolla to widowiskowe tornado z rewelacyjnym Austinem Butlerem w roli głównej i nie ustępującym mu kroku Tomem Hanksem.
Spis treści
Gdyby Elvis Presley poznał reżysera filmu "Elvis" Baza Luhrmanna, na pewno polubiłby go. Połączyłyby ich wspólne doświadczenia, wielkie marzenia i umiejętność robienia show, jakiego nikt dotąd nie widział. Obaj wychowali się w małych miasteczkach i tak, jak Elvis chłonął muzykę gospel na afroamerykańskich mszach, tak Buz ulegał magii ekranu w prowadzonym przez ojca kinie. Obaj pragnęli wielkości, czuli, że mają to coś, czym mogą podzielić się z widownią, porwać ją i rozpalić do czerwoności. Nie tylko uchylić, ale otworzyć przed nią wrota wyobraźni. Dlatego tylko Baz Luhrmann, reżyser takich hitów jak "Moulin Rouge", "Wielki Gatsby", "Romeo i Julia", mógł opowiedzieć o Elvisie i zrobił to w taki sposób, że przyprawia o gęsią skórkę.
W filmie „Elvi” jest wszystko za co kochamy Baza Luhrmanna – wyrazisty bohater, porywający miks dźwięków (bluesa, gospel, R'n'B, rock'n'rolla i rapu), pełne przepychu ujęcia, ocierające się o komiks albo teledysk, ale jak opowiedzieć 42 lata życia człowieka, który zmienił białą muzykę i jej odbiorców? Jest też miłość, zagubienie i walka dobra ze złem. I to bardzo seksownego dobra. Z zadziorną fryzurą, uwodzicielskim spojrzeniem i kocimi ruchami, które mało znany aktor Austin Butler odtworzył tak, że przez 2 godziny i 39 minut nie sposób oderwać wzroku od ekranu. Sprawił, że ulegamy urokowi jego Elvisa i kibicujemy mu całym sercem wbrew logice i świadomości, jak skończy się ta historia.
Osią opowieści Luhrmanna jest relacja Elvisa z pułkownikiem Tomem Parkerem (w tej roli Tom Hanks). Stary wyga i jak się okazało oszust jako jeden z pierwszych dostrzegł talent młodego kierowcy ciężarówki z Memphis i zrozumiał siłę głosu i scenicznej aparycji białego chłopaka o czarnej duszy. Uwiódł go możliwością spełnienia marzeń o śpiewaniu dla ludzi. Podał na tacy największe studia nagraniowe, filmowe i sale koncertowe Stanów Zjednoczonych, a potem przemielił i wypluł, zmuszając do morderczej pracy i pogłębiając jego uzależnienie. Z tej toksycznej relacji stworzył Luhrmann bajkę o prostodusznym chłopcu i złym wilku, przebranym w skórę poczciwego safanduły.
Film "Elvis" nie jest biografią króla rock'n'rolla, a jedynie skrót najważniejszych wydarzeń, dlatego pozostałe, równie trudne relacje, jak ta z nadopiekuńczą matką, niezaradnym ojcem i kolegami zwanymi mafią z Memphis, zostały jedynie naszkicowane dla lepszego zrozumienia charakteru Elvisa. Najpierw chłopaka, a później mężczyzny oddanego bez reszty bliskim, którego los, niczym bohatera greckiej tragedii, został z góry przesądzony.
Dzisiaj fani Elvisa Presleya mogliby walczyć o wolność idola za pomocą mediów społecznościowych i może odnieśliby sukces, jak w przypadku Britney Spears, lecz w Ameryce lat 50. czy nawet 70. Elvis nie miał żadnych szans w starciu z brutalną machiną show-biznesu. Skończył, jak Marylin Monroe czy znacznie później uwielbiający go Michael Jackson. Ale Luhrmann nie byłby sobą, gdyby poprzestał jedynie ma smutnych konstatacjach. Przebiega przez najtrudniejsze wątki, szkicując w ekspresowym tempie tło społeczno-polityczne czasów Elvisa po to, aby rzucić nam do stóp całe bogactwo kulturowe Ameryki. Zaplecze jego gwiazdy.
Austin Butler długo zabiegał o rolę Elvisa. Nawet demo z jego piosenkami nie przekonało reżysera, że aktor poradzi sobie z odpowiedzialną rolą. Zrobił to dopiero Denzel Washington, z którym Butler grał na Broadwayu. Pewnego dnia zadzwonił do Luhrmanna z niewyświetlającego się numeru i zarekomendował mu aktora w taki sposób, że reżyser przestał się wahać, choć nigdy nie poznał osobiście Washingtona, podobnie jak jego numeru telefonu.
Butler zrobił z tej roli majstersztyk. Nie tylko zagrał Elvisa, ale stał się oddanym synem, młodym buntownikiem i gwiazdą kochaną przez całe rodziny. On nie przebiera się za króla rock'n'rolla, a nim jest w każdym ujęciu. To jak porusza się, kocha, całuje i uwodzi widownię tę przed sceną i przed ekranem uwiarygadnia rewolucję seksualną, jakiej symbolem stał się Elvis. Nie sposób odwzajemnić jego uśmiechu, gdy w za dużym, różowym garniturze omiata wzrokiem widownię albo kolejny raz łamie zakaz swojego menadżera i zamiast wzuć dziergany w jelonki świąteczny sweterek wychodzi na scenę od stóp do głów ubrany w skórę, a potem rusza pośladkami tak, że wszyscy wstrzymują oddech.
W końcu film "Elvis" to opowieść o królu, który wyprowadził zakazane rytmy ze slumsów na białe sale koncertowe. Pokazał publicznie pożądanie zarezerwowane dotychczas jedynie dla białych heteroseksualnych mężczyzn. W interpretacji Luhrmanna Elvis Presley dał kobietom prawo do przeżywania rozkoszy, a przynajmniej uświadomienia sobie, że też mogą pragnąć i pożądać bez tuszowania swoich uczuć wstydem. Pod wpływem jego muzyki kobiety krzyczały, piszczały, rzucały na scenę bielizną i prosiły o więcej, mając za nic „oburzenie” swoich chłopaków, mężów czy ojców. To on z miną niewiniątka, zapewne często nieświadomie podał im zakazany owoc. Rozpoczął coś, co zmieniło relacje między płciami.
Podobno reżyser Baz Luhrmann płakał, kiedy montował wersję kinową „Elvisa”. Wierzę, nawet jeśli plotka ma w sobie tylko część prawdy i tym bardziej nie mogę doczekać się czterogodzinnego wydania DVD. Dlaczego? Bo wyszłam z kina jak po przejażdżce rollercoasterem, do którego od razu wsiadłabym ponownie.
Chętnie przyjrzę się historii Elvisa oczami reżysera i poznam wersję wzbogaconą m.in. o wątek pierwszej, młodzieńczej i dodajmy charyzmatycznej miłości przyszłego króla rock'n'rolla czy jego zmagania z uzależnieniem. Do tego czasu jeszcze nieraz wrócę do kina, koniecznie z doskonałym dźwiękiem, żeby rozkoszować się Elvisem w wykonaniu Butlera i muzyką lat 50., 60. i 70. Nie wierzycie? Zobaczcie zwiastun i niech mnie diabli, jeśli nie poczujecie przy nim dreszczyku emocji…