Relacje

"Mam 38 lat i uczę się być singielką. Opowiem wam, jak w pogoni za miłością zgubiłam siebie..."

"Mam 38 lat i uczę się być singielką. Opowiem wam, jak w pogoni za miłością zgubiłam siebie..."
Fot. 123RF

Czy bycie singielką ma jasne strony? I czy miłość przychodzi zazwyczaj wtedy, gdy się jej przestaje szukać?

Szczęście równa się związek 

Żyłam dla miłości, oddychałam nią, byłam miłością. Egzaltowane, ale tak właśnie czułam. Kiedy się zakochiwałam, to totalnie, całą sobą – sercem, duszą i ciałem, po czubek głowy, koniuszki palców, po najdalsze zakamarki umysłu.

Nigdy nie odeszłam pierwsza, żadnego z moich związków nie zakończyłam z własnej woli. Zawsze to oni mnie zostawiali. Mówili, że nie daję im przestrzeni, że jestem zbyt zaborcza, że się przy mnie duszą. Nie rozumiałam… Przecież gdy się kogoś kocha, to pragnie się być jak najbliżej ukochanej osoby, najlepiej całą sobą. Skoro jeden z drugim zakochał się w innej, niech ma dość odwagi, by się przyznać.

Nie byłam typem cierpiętnicy. Szybko znajdywałam pocieszyciela, któremu pozwalałam się sobą zaopiekować. Przechodziłam ze związku w związek. Jakbym odczuwała przymus łączenia się w parę. 

Skąd się to u mnie wzięło? Mój ojciec porzucił rodzinę, kiedy byłam tak mała, że nie mam ani jednego związanego z nim wspomnienia. Moja mama po rozwodzie nie wyszła drugi raz za mąż, ba, już nigdy z nikim się nie związała. Uważałam, że jest smutna i zmęczona życiem, właśnie dlatego, że jest samotna. Kiedy słyszałam przez ścianę, jak płacze w pokoju obok, nakrywałam głowę poduszkę i wyobrażałam sobie jakieś miłe rzeczy. Byle nie czuć jej ból, żalu, rozgoryczenia. Potem znalazłam lepszy sposób: włączałam komedię romantyczną i przenosiłam się do innego świata – świata pięknych kobiet i dzielnych mężczyzn gotowych dla swych wybranek przenosić góry. Do świata idealnych randek, podczas którym on i ona patrzą sobie głęboko w oczy i wszystko inne przestaje mieć znaczenie.

Jako nastolatka uważałam, że miłość jest lekarstwem na wszystkie bolączki, i to przekonanie – ugruntowane bajkami, książkowymi oraz filmowymi romansami – pozostało ze mną również w dorosłości.

Byłam pewna, że gdy wreszcie zakocham się z wzajemnością, w odpowiednim mężczyźnie, wtedy będę szczęśliwa. Nie skończę jak matka. To był mój główny życiowy cel. Cała reszta – nauka, praca, rodzina, znajomi – pozostawała jakby na drugim planie. Istotna, ale podporządkowana głównej idei.

Niektóre z moich związków były kompletną pomyłką. Inne, pozornie rokujące, nie przetrwały próby czasu. Jeszcze inne okazywały się zbyt skomplikowane. Co robiłam źle? To wina moich wyborów czy nieodpowiedniego podejścia? Była za mało czy za bardzo wybredna? Moje koleżanki kolejno wychodziły za mąż, rodziły dzieci, a ja – choć praktycznie nigdy nie byłam singielką – wciąż nie mogłam znaleźć tego jedynego.

Ten jedyny?

Aż poznałam Marka i usłyszałam bicie dzwonów. TO TEN. TO ON. Po euforii zakochania, kiedy opadły płatki romantycznego zauroczenia, wcale się między nami nie popsuło. Przeciwnie, miałam wrażenie, że z każdym kolejnym miesiącem nasz związek się umacnia, pogłębia.

W pierwszą rocznicę czekałam na oświadczyny. Nie doczekałam się. Minęła druga, trzecia… Dalej nic. Marek nawet się nie zająknął na temat ślubu. Miałam już grubo ponad trzydzieści lat, nie chciałam dłużej czekać, więc sama poruszyłam tę kwestię.

– Ale tak szczerze, powiedz mi: po co? Dla papierka? Przecież go nie potrzebujemy. Świetnie nam się układa. Po co to psuć? – Marek był autentycznie zdziwiony moją propozycją legalizacji związku.

Zrobiło mi się przykro. Czyżby nie wiedział, że małżeństwo oznaczało dla mnie nie tylko stabilizację i swego rodzaju gwarancję, ale też spełnienie marzenia o szczęśliwej rodzinie?

Spróbowałam mu to uświadomić:

– A jak będziemy mieli dzieci? Chciałabym, żeby miały normalny dom…

– Dzieci?! – Marek zrobił wielkie oczy. – Sądziłem, że nie możesz ich mieć. Jesteśmy razem tyle czasu i nigdy nie mówiłaś o dzieciach… Poza tym masz już prawie czterdzieści lat, myślałem… – Urwał i przygryzł usta. Był zażenowany i stropiony.

– Chciałam to zrobić we właściwym czasie, bez pośpiechu, bez presji. Nie martw się, mam jeszcze kilka lat. No chyba że… Czy ty jesteś bezpłodny? Zawsze możemy adoptować albo…. – wyrzucałam z siebie słowa, jakby mogły naprawić to, co właśnie zaczęło się walić w gruzy.

– Nie – przerwał mi. – Nie chcę mieć dzieci, nigdy nie chciałem. I nie zmienię zdania – dodał.

Zabrzmiał tak kategorycznie, tak ostatecznie. Rozpłakałam się. Może powinnam była na dzień dobry poruszyć kwestię małżeństwa i dzieci, ale czy to by nie trąciło desperacją? Z drugiej strony byłam dobrą partią – kobieta sukcesu, niezależna, z własną firmą, umiejąca zadbać o siebie i swoje interesy, zarabiająca dość, by zaopiekować się mamą, która wreszcie na stare lata mogła odpocząć i przestać się martwić. Więc czemu nikt nie chciał się ze mną o ożenić?

Marek mnie przytulił, lecz miałam wrażenie, że zrobił to z przymusu, z przyzwoitości, może nawet ze współczucia, ale bez czułości. W jednej chwili wyrósł między nami mur. Staliśmy się niekompatybilni, a przez to obcy. Było tak, jakby wszystko, co razem zbudowaliśmy, okazało się złudzeniem. Pięknym, lecz nieprawdziwym.

Rozstaliśmy się niedługo później. Tym razem to ja podjęłam decyzję. Marek nie protestował. W pewnych sytuacjach kompromis jest niemożliwy. Ponieważ nie można być trochę w ciąży, któreś z nas musiałoby całkiem ustąpić. Żadne nie chciało.

Znowu zostałam sama…

I niemal od razu sięgnęłam po smartfon, by zainstalować aplikację randkową i poszukać kogoś, kto wypełni pustkę po Marku. Wystarczyło opublikować kilka zdjęć – ładnych, korzystnych, ale takich, które nie przekłamują rzeczywistości – opisać siebie w kilku zdaniach, określić, jakie mam wymagania wobec potencjalnego partnera. I wkrótce miałabym wielu chętnych na spotkanie. To takie proste. Tylko… po co? Potrafiłam zainteresować sobą mężczyzn, z tym nie miałam nigdy problemu. Nie umiałam ich zatrzymać. Więc po co powielać błędny schemat? Mam się znowu zakochać, zaangażować, uwierzyć, że tym razem będzie dobrze, a potem zostać ze złamanym sercem i pudełkiem lodów karmelowych na pocieszenie? Ile razy można przez to przechodzić? Aż moje połamane serce będzie wyglądało jak zgnieciona puszka coli?

Poczułam ogromne zmęczenie i zniechęcenie. Boże, przecież ja nigdy nie byłam sama, bez mężczyzny, uświadomiłam sobie. To raczej nie jest normalne. Czy ja w ogóle potrafię żyć jako pojedyncza osoba, a nie połowa pary? A jeśli nie potrafię, jeśli w pogoni za miłością zagubiłam samą siebie?

Nie wiedziałam, kim tak naprawdę jestem, jaka jestem, co lubię. Przez ciągłe kompromisy, dopasowywanie się, zgadywanie, czego on by chciał, stawianie jego potrzeb ponad własnymi, dla dobra związku, dla wspólnej przyszłości, której ostatecznie nie było… Nie, to naprawdę chore.

Wychodzenie z nałogu 

Dosyć. Koniec. Zamiast szukać kolejnego mężczyzny, spróbuję odnaleźć radość życia w pojedynkę. Tyle ludzi robi to na co dzień.

Ale nie ja, nie miałam wprawy, dlatego na początku nie bardzo wiedziałam, jak się za owo „bycie w pojedynkę” zabrać. Częściej umawiałam się na wyjścia do teatru i kina z koleżankami, więcej czytałam. Wypełniałam pustkę spacerami, walczyłam z nudą, ćwicząc jogę. Jakbym wychodziła z nałogu. I chyba tak właśnie było.

Kiedy już przyzwyczaiłam się, że jestem sama sobie sterem, żeglarzem, okrętem, przekonałam się, że robienie różnych rzeczy solo, bez partnera, jest całkiem przyjemne. Na dokładkę wygodne. Gotowanie dla jednej osoby? Super sprawa. Wreszcie mogłam doprawiać potrawy na ostro, tak jak lubię. Wyprawa bez towarzystwa na koncert? Na artystę, którego ja lubię i w terminie, który mi odpowiada? Już bukuję bilet!

Ale dopiero podróżowanie pozwoliło mi autentycznie i głęboko pokochać status singielki. Wyprawa w nowe miejsce, skupienie się na jego poznawaniu – to było wspaniałe przeżycie, z gatunku mistycznych. Nikt mnie nie rozpraszał, nie narzucał celu wycieczki, do nikogo nie musiałam się dostosowywać, byłam wolna jak ptak. To porównanie dobrze oddaje mój ówczesny stan – właśnie tak się czułam, jakby urosły mi skrzydła. Zrozumiałam, że do odczuwania szczęścia wcale nie potrzeba dwojga, równie dobrze można cieszyć się życiem w pojedynkę. To właśnie planowałam.

I wtedy poznałam Krzyśka. Przez przypadek. Zgubiłam torebkę w galerii handlowej, a on ją odnalazł i zamiast zanieść ją do biura rzeczy znalezionych, odszukał mnie i osobiście zwrócił. Uradowana z odzyskania dokumentów, w ramach podziękowania spontanicznie zaprosiłam go na kawę. Nazajutrz zrewanżował się zaproszeniem do kina i na kolację. Nie byłam ślepa, widziałam, że zrobiłam na nim wrażenie. On też mi się podobał, lecz nie zamierzałam dopuścić, by nasza znajomość przerodziła się w coś poważnego. Dobrze mi było w mojej dobrowolnej samotności i nie chciałam zakłócać tego bezpiecznego stanu. Dlatego broniłam się przed uczuciem…

Od tego dnia minęło kilka miesięcy. Krzysztof wciąż czeka. Jest uczciwy, nie ma żony ani żadnych uczuciowych zobowiązań. Nie ciągnie się też za nim skomplikowana przeszłość ani nie obciąża go trudna teraźniejszość. Dojrzał do założenia rodziny i deklaruje, że chce to zrobić ze mną. Naprawdę mu na mnie i na nas zależy. A co najważniejsze, wierzy w nas, mocniej niż ja. 

– Nie zrezygnuję z ciebie – powtarza, gdy znów zmieniam temat pytana o wspólną przyszłość. Czyżby paradoksalnie, kiedy przestałam szukać miłości, ona znalazła mnie? 

Więcej na twojstyl.pl

Zobacz również