Wywiad

Tomasz Kot: "Miałem wrażenie, że kseruję sam siebie. Zaczęło we mnie dojrzewać pragnienie zmiany"

Tomasz Kot: "Miałem wrażenie, że kseruję sam siebie. Zaczęło we mnie dojrzewać pragnienie zmiany"
Fot. AKPA

Tomasz Kot to aktor intuicyjny, pierwotny. Reżyserzy mówią, że zagra wszystko. Jednak gdy chciał iść do teatru, pytano: jak będziesz zarabiał na życie? Tomasz Kot nie słuchał, rzucił się w aktorstwo. Trochę na oślep. „Pogubiłem się” – przyznaje. Gdy spojrzał na świat trzeźwo, uznał, że sztuka sztuką, a życie jest gdzie indziej. Więc odbiera syna ze szkoły, robi zakupy, obiad... I mówi sobie co jakiś czas: „Tomek, nie spieprz tego”. Bo przy okazji jest artystą.

Wiktor Zborowski powiedział: „Bogu dziękuję, że urodziłem się 25 lat przed Kotem, bobym sobie gó*no zagrał”. Komplement od wybitnego kolegi po fachu. Ale gdy przed laty Tomek powiedział rodzicom, że idzie do liceum plastycznego, wyrazili sprzeciw. Potem oznajmił, że zostanie aktorem, też byli rozczarowani. Pytali: „Jak będziesz zarabiał na życie?”. Zaczął więc myśleć, że może zda na polonistykę, zostanie nauczycielem. Wtedy obejrzał film "Waleczne serce", w którym Mel Gibson wygłasza płomienną mowę: „Możecie walczyć i zginąć albo możecie wrócić do domu i iść spać. Ale jeśli ktokolwiek zapyta: czy zrobiłeś wszystko, by odzyskać wolność, to nie masz prawa się odezwać. Bo nie zrobiłeś wszystkiego!”. To był wstrząs: 17- letni Tomek zrozumiał, że właśnie „idzie spać”. – To mój film życia – powie po latach. Wyszedł z kina roztrzęsiony i postanowił, że nie będzie żadnej polonistyki. Tylko aktorstwo. Od tamtej pory zagrał kilkadziesiąt spektakularnych ról, m.in. w "Skazanym na bluesa", "Bogach", "Zimnej wojnie", "Panu Kleksie". Teraz możemy go zobaczyć w międzynarodowej produkcji z udziałem polskich gwiazd "Joika" w reżyserii Jamesa Napiera. Bo ostatnio dostaje coraz więcej ciekawych propozycji ze świata.

W liceum zasmakował pan w aktorstwie. Wtedy zdefiniował się pan na poważnie?

Wtedy się sformatowałem. Od trzeciej klasy grałem w legnickim teatrze w ramach eksperymentu „amatorzy i zawodowcy razem na scenie”. Rodzice bali się tego mojego aktorstwa. Byli rozczarowani. Pytali: „Ale jak ty będziesz zarabiał na życie?”. Kiedy nie zdałem matury, dyrektor teatru w Legnicy wziął mnie na etat. Wyprowadziłem się z domu, zamieszkałem w Domu Aktora z kolegami z teatru. Byłem jak pocisk wystrzelony z procy. Grałem, poprawiłem maturę z historii i, ku mojemu zdumieniu, zdałem do szkoły teatralnej w Krakowie. Byłem w szkole marzeń, ale... porozjeżdżały mi się wektory. Pogubiłem się. W Krakowie wszystko zanurzyło się w mroku i chaosie. Wracając do pani pytania, rozrachunek ze sobą przyszedł rok przed ślubem, dwa lata przed narodzinami mojej córki. Przestałem pić alkohol. Poczułem, że zaczyna się właściwy wymiar życia i zacząłem się intensywnie zastanawiać, o co w tym wszystkim chodzi. Miałem w głowie ostatnie zdanie Toma Hanksa z "Szeregowca Ryana", gdy umierając, oparty o mur, mówi do odnalezionego Matta Damona: „Nie spieprz tego”. Pomyślałem: „Tomek, nie spieprz tego”. Ruszyłem w podróż, o której dziś rozmawiamy. Po drodze napotykam górki, dołki. Miewam okresy lepsze i gorsze. Jak każdy. 

Tomasz Kot o tym jak zmieniły go narodziny córki

Zrobił pan też rozrachunek z katolickim dziedzictwem?

Pamiętam próby do przedstawienia Elling, gdzie grałem opiekuna socjalnego dwóch pensjonariuszy zakładu psychiatrycznego, którzy po opuszczeniu szpitala mają rozpocząć nowe życie, 2006 rok. Byłem już po Skazanym na bluesa. Reżyser spektaklu, Michał Siegoczyński, tłumacząc mi coś, w pewnym momencie powiedział: „Tomek, tu jest potrzebny taki rodzaj zaskoczenia, jakby cię małe dziecko zapytało: Tatusiu, a o co chodzi z tym Bogiem? To pytanie cię uderza, czujesz, że jest szalenie ważne, i zakłopotany szukasz uczciwej odpowiedzi”. Czekałem wtedy na moją Blaneczkę. Wiedziałem, że ten maleńki człowiek zaraz się urodzi i będę musiał odpowiedzieć na wiele trudnych pytań, w tym o Boga. Już nie chodziłem do kościoła, bo przestałem go rozumieć, ale wychowany w katolickim domu znałem tylko jedną wersję świata. Siedziałem na tej próbie i pomyślałem, że mam parę lat, żeby się do tych pytań przygotować. Zacząłem czytać jak wariat o buddyzmie, islamie, ale też Dawkinsa czy Hitchensa, żeby zrozumieć ateistów. I o tym, jak działa ludzki mózg, dlaczego myślimy tak, a nie inaczej. W pewnym momencie wszystko zaczęło się wzajemnie uzupełniać. Poczułem, że żyję bardziej świadomie. 

Tomasz Kot o dzieciach: Blance i Leonie

Piękna opowieść o przygotowaniu do ojcostwa. Blanka i Leon zadają panu te trudne pytania?

Mnóstwo. Dużo rozmawiamy. Oczywiście nie jest tak, że nagle pojawia się tak zwana rozmowa poważna, często zaczyna się bardzo prozaicznie. Nie zapomnę wakacji w Hiszpanii, byliśmy nad morzem, goniliśmy się po pięknej plaży. Było wielkie szczęście i eksplozja radości. W pewnym momencie dogoniłem Blaneczkę, która patrzyła wokół rozanielonym wzrokiem – miała może cztery lata – i nagle powiedziała: „Tu jest tak pięknie… A gdzie ja byłam, jak mnie nie było?”. Zwariowałem z zachwytu. Jedno z pierwszych pytań, jakie zadał mi mój syn, brzmiało: „Ile razy w życiu mrugnąłem oczami?”. Powiedziałem mu: „Stary, jesteś geniuszem. Sprawdzimy, co na ten temat mówią naukowcy. Na pewno jakiś specjalista od gałki ocznej policzył, ile razy na godzinę mruga człowiek. Pomnożymy to przez 24 godziny, a potem przez wszystkie dni, które jesteś na świecie, i będziemy mieli przybliżony wynik”. To są fascynujące pytania. 

Zgadzam się. Czy na własnej drodze do dorosłości porzucił pan pasję malarską?

Nie. Maluję non stop. Malowanie jest dla mnie rodzajem medytacji. Nie mam żadnych ambicji z tym związanych, ani przez chwilę nie myślałem, żeby swoje prace pokazać, zrobić wystawę. Mało tego, parę razy obiecałem komuś obraz i...  nigdy go nie podarowałem. Jako człowiek, który na własną rękę dokonuje artystycznych eksploracji, często bywam niezadowolony z tego, co zrobiłem. Namalowany obraz po roku wydaje mi się nieaktualny i zdarza się, że go przemalowuję. Być może jest to przejaw głębszej filozofii, żeby nie przywiązywać się do rzeczy materialnych. Wracając do Aleksandra Wielkiego, podobno gdy go złożyli w sarkofagu, miał prawą dłoń otwartą na zewnątrz, by pokazać wszystkim: „nic nie mam”. Nawet jeśli to tylko poetycka metafora, to atrakcyjna. 

Tomasz Kot o łączeniu życia rodzinnego z aktorstwem

Pana filmy znają miliony, a kto ogląda pana obrazy? Najbliżsi?

Ja nawet nie mam ambicji, żeby najbliżsi oglądali moje filmy. Często się zdarza, że pół roku po premierze córka mówi: „Tato, ja wciąż nie widziałam twojego filmu! – Spokojnie, jak będziesz miała wolną chwilę, obejrzysz” – odpowiadam. Drażni mnie obrazek typu – AKTOR i jego rodzina jako zespół supportujący. Całą tę „karierę” robię trochę przy okazji. Umówiłem się z panią na godzinę 11.30, bo wcześniej musiałem zawieźć syna do szkoły, a później muszę go odebrać, zrobić zakupy, obiad, posprzątać, być z rodziną… To jest główny nurt. Być może również jakiś rodzaj rekompensaty, bo kiedy zaczynam plan filmowy, wyjeżdżam na kilka tygodni i mnie nie ma. Znikam. I bardzo tęsknię. Zawsze tak kombinuję, żeby oni do mnie przyjechali choćby na kilka dni, albo robię sobie przerwy, by na chwilę wrócić do domu. 

Tomasz Kot o najnowszym filmie "Joica"

W najnowszym filmie "Joika" mówi pan do głównej bohaterki: „Jedni rodzą się solistami, inni tancerzami grupowymi”. W życiu osobistym gra pan zespołowo, jako aktor jest pan wybitnym solistą.

Pamiętam, że gdy kończyłem Nianię, miałem już na koncie kilka nieudanych tytułów i męczyła mnie jednowymiarowość tych ról. Wszystko było fajne, zabawne, ludzie siadali przed telewizorami, masowo przychodzili do kina, co dawało popularność, ale ja czułem się znużony. Miałem wrażenie, że kseruję sam siebie. I na zawsze zostanę tym śmiesznym gościem z telewizji. Czytałem wtedy różne książki, odkrywałem na nowo świat i zaczęło we mnie dojrzewać pragnienie zmiany. Zadałem sobie proste pytanie: kiedy ostatnio zawodowo było najlepiej? Gdy robiłem Skazanego... A wcześniej, gdy dużo grałem w teatrze. Wniosek: muszę wrócić do teatru. W 2010 r. przenieśliśmy się na pół roku do... Kalisza. Potrzebowałem normalności. Wychodziłem z domu i przez park szedłem do pracy w teatrze. Kiedy wróciłem do Warszawy, mniej więcej wiedziałem, czego... nie chcę.

Tomasz Kot o nieudanych rolach

 Czyli?

Szykowała się kolejna komedia, a że cały czas odmawiałem, ktoś mnie życzliwie zapytał: „Czy ty masz pewność, że nie wykonujesz debilnych ruchów? Masz pewność, że ci ambitni twórcy będą cię chcieli?”. Nie miałem, ale postanowiłem zaryzykować. W ten sposób doszedłem do Bogów. Pewnie pani tego nie pamięta, ale gdy ogłoszono obsadę Bogów, z różnych stron podniosły się oburzone głosy, że Kot to wielki błąd, pomyłka, nieporozumienie: „Przecież on się do tej roli nie nadaje!”. Nie obrażałem się. To była naturalna konsekwencja "Ciach", "Klossa", "Wyjazdów integracyjnych". Mam na koncie projekty, które potem ciężko się nosiło na plecach. Pamiętam, że gdy zbliżał się plan "Bogów", byłem przerażony. Obiecałem sobie, że jeśli mi ta rola nie wyjdzie, zmieniam zawód.

Cały wywiad można przeczytać w kwietniowym wydaniu Twojego STYLu.

Okladka bez kodu TS04_2024 sRGB

 

Więcej na twojstyl.pl

Zobacz również