Jego podejście do zawodu pozbawione jest egotyzmu i chorych ambicji. Efekty? Co najmniej zadowalające! Wybitny aktor Wiktor Zborowski obchodzi 50-lecie pracy twórczej. „Nie moja wina”, mówi.
Spis treści
PANI: Jubileusz 50-lecia pracy twórczej nastraja nostalgicznie czy fatalistycznie?
WIKTOR ZBOROWSKI: Przyszedł nieoczekiwanie zupełnie. Nie spodziewałem się, bo tego nie liczę. Nagle ktoś mnie poinformował, że to już 50 lat. Nie tak dawno było 40. W Och-Teatrze u Kryśki Jandy daliśmy premierę „Zemsty” trochę z tej okazji. No i potem ni stąd, ni zowąd minęło 10 lat. Tak to jest. Nagle człowiek okazuje się oldboyem, nestorem, filarem i tym wszystkim, co kojarzy się ze zgrzybiałą starością.
Nie wygląda pan na zgrzybiałego starca.
Jest pani nad wyraz miła.
Raczej szczera… Z tej okazji odbył pan sentymentalną podróż do przeszłości?
Gdybym chciał policzyć wszystko od początku, to już powinno być 60 lat, nawet ponad. Mając 11 lat, występowałem na zawodowej scenie w nieistniejącym już Teatrze Kameralnym, w spektaklu Fredry „Rewolwer”, wyreżyserowanym przez panią Marię Wiercińską. Grałem jednego z urwisów, którzy ten rewolwer kradli. No, ale powiedzmy, że dla mnie to nie była praca, tylko zabawa w teatr.
Przez przypadek znalazł się pan wtedy na scenie?
Nie ma przypadków. Janek Kobuszewski, który był moim wujkiem, występował w tym teatrze i grał w tym przedstawieniu. Kiedy dowiedział się, że potrzebują takich urwisów, wziął mnie, mojego przyjaciela i jeszcze paru kolegów, żeby były dublury. Miałem raptem kilka słów do powiedzenia, ale bieganie po scenie, a szczególnie po rekwizytorni (pistolety, strzelby, szable, szpady, halabardy) było fantastyczne. A potem to już poszło. Skończyłem szkołę teatralną w 1973 roku, Adam Hanuszkiewicz zaangażował mnie do Teatru Narodowego i powoli doszedłem do tego 50-lecia. Nic szczególnego. Nie moja wina.
A czyja? Gdyby nie wypadek, mógł pan zostać mistrzem olimpijskim w koszykówce.
Grałem w koszykówkę od dwunastego roku życia, skończyłem w reprezentacji Polski juniorów. Po powrocie w 1968 r. z mistrzostw Europy na meczu sparingowym przed pierwszą ligą zerwałem więzadło krzyżowe w stawie kolanowym. Wtedy to był wyrok, oznaczał koniec kariery, a lekarze bali się operować, było bardzo duże ryzyko sztywnego stawu. Nieżyjący już, wspaniały lekarz sportowy dr Jerzy Moskwa powiedział, że on to zrobi, żeby się nie obawiać. No i zrobił. Po dwóch miesiącach gipsu i dwóch miesiącach rehabilitacji noga była jak nowa. Tylko że wtedy byłem już po drugim roku szkoły teatralnej.
Żal panu tej koszykówki?
Do tej pory czuję niedosyt, bo nie wiem, jak sprawdziłbym się w koszykówce dorosłej. Już miałem spróbować, ale nie wyszło. Wielu moich kolegów, którzy - tak jak ja- mieli świetne osiągnięcia juniorskie, potem nic szczególnego w tej koszykówce nie zrobili. Zostali ligowymi graczami i tyle. A paru koleżków, którzy nie otarli się o reprezentację juniorską, zrobiło fantastyczną karierę i było wybitnymi zawodnikami.
W szkole był pan prześladowany?
W ogóle. U nas nie było stosunków jak z wojska, że fala wchodzi i rządzi. Coś takiego było nie do pomyślenia. Fuksówka była występem pierwszego roku dla całej szkoły. Zabawa, żadnego poniżania. Szkoła teatralna opierała się na ogromnej sympatii, również profesorów do studentów i przyjaźni między rocznikami. To był czas, kiedy do kolegów z czwartego roku mówiliśmy „proszę pana” czy „proszę pani”, bo tak wypadało. To, co się potem stało, było dla mnie szokujące. Jak można było doprowadzić do czegoś takiego? Mało tego, przymykać na to oko! Byłem tym oburzony. Powiedziałem mojej córce, kiedy studiowała w szkole: „Ty się w tę falę nie baw”. I Zosia się do tego przychyliła. Myślę, że na tym zdecydowanie wygrała.
Zdziwił się pan, kiedy Zosia oświadczyła, że też chce zostać aktorką?
Nie. Ona to oświadczyła, mając chyba 11 lat. Zastanawiałem się tylko, czy wytrwa, czy jej to przejdzie. Nie przeszło. Poszła na egzamin, dostała się. I tyle.
Ostrzegał ją pan przed tym zawodem?
Nie musiałem, bo gdzieś to czuła, wychowywała się w takim domu, z bliska widziała blaski tego zawodu, ale też cienie, które jej pokazywałem. Kiedy była w klasie maturalnej, częściej rozmawiałem z nią na ten temat, tłumacząc, że jest to zawód piekielnie trudny i niewdzięczny, w którym nic się nie sumuje. Wszystko trzeba zaczynać za każdym razem od początku. Udowadniać, że jest się dobrym, a może nawet najlepszym. A ocena jest bardzo często bardzo niesprawiedliwa. I bardzo często nieuczciwa. Wiele sytuacji w tym zawodzie zależy od szczęścia. Zwykłego farta. Nigdy nie umiałem rozpychać się łokciami. Wyznawałem zasadę: siedź w kącie, a znajdą cię. I to się sprawdzało. Teraz to nie działa. Jak siedzisz w kącie, nikt cię nie znajdzie. Bo nikt cię nie będzie szukał.
Po 50 latach marzy pan o jakiejś roli?
Nigdy nie miałem marzeń o konkretnej roli. Tak samo nie mam teraz. Zwłaszcza że teraz bardzo ostrożnie podchodzę do zawodu, już nie jestem taki wyrywny. Ile miałem się natyrać, już się natyrałem. Jeżeli coś mi się nieszczególnie podoba, zawsze mogę powiedzieć: „Bóg widzi, chciałbym, nie mogę”. A jak mi się podoba, mówię: „mogę” i robię. Biorę tylko to, co sprawia mi przyjemność, ale to jest bardzo trudne, bo coraz mniej proponowanych ról mi się podoba. Kocham klasykę. Aktora nie ma bez klasyki teatralnej, a teraz w teatrze najczęściej grywa się rzeczy, które kiedyś grało się w telewizji. Nagrywało się jakąś farsę, jakiś tzw. bulwar, raz szło i koniec. Teraz cały przemysł dramaturgiczny powstał dla tego rodzaju repertuaru. I zazwyczaj są to sztuki, których nie chciałoby mi się grać więcej niż raz.
A jak u pana z siłą i zdrowiem?
Zgodnie z PESEL-em. Bywało lepiej. Ktoś, nie pamiętam kto, napisał: „Starzec miał lat 40, ale trzymał się krzepko”. Dzisiaj granica starości się przesunęła, ale jak już się ma te 70 plus, nie ma co udawać, że „czuję się, jakbym miał 20 lat”. W głowie każdy ma 20 lat, ale z czasem możliwości fizyczne stają się dużo mniejsze. Na przykład regeneracja jest coraz dłuższa. Kiedyś człowiek spędzał cały dzień na planie filmowym w siodle i następnego dnia był w formie. W pewnym momencie okazuje się, że trzeba wziąć trzy dni wolne, żeby dojść do siebie. To daje do myślenia. Jeśli ktoś o tym nie myśli, to znaczy, że nie ma wyobraźni. Wtedy można sobie napytać biedy, a innym kłopotów. W związku z tym swój wiek trzeba przyjmować z godnością i mieć świadomość, że pewnych rzeczy już nie wykonasz. A jeśli jednak – jęty szałem – wykonasz, to jednorazowo. I nieodwracalnie.
Co pan robi, kiedy nie jest aktorem?
Wiem, że pana ulubiona rozrywka to czytanie. Mnóstwo czytam, rzeczywiście. Ostatnio listy Cata–Mackiewicza, ciekawą książkę pana Szczepana Twardocha „Chołod”. Marszałek Tomasz Grodzki wręczył mi w prezencie „Depopulację”, którą napisał. Bardzo sympatyczna lektura w klimacie Bonda, z medycyną i pandemią w tle. Najbardziej lubię jeździć na Mazury i tam czytać. W ogóle być tam. W tym bytowaniu mazurskim najlepiej się czuję. Oczywiście oglądam bardzo dużo sportu, to mnie pasjonuje. Ale też filmy czy seriale na różnych platformach. Bardzo podobał mi się serial zrobiony przez Jacka Borcucha „Warszawianka” z piękną rolą Borysa Szyca. Mam niestety pewną fatalną przypadłość: nawet jak mi się coś nie podoba, muszę to przeczytać albo obejrzeć do końca. To nie ma nic wspólnego z piątą czy piętnastą transzą jakiego tasiemca. Tego nie oglądam. Ale jeśli coś ma początek i koniec, to ja niestety, zżymając się, urągając, wściekając i dostając furii, czytam lub oglądam do końca. Też mam tę przypadłość...
Patrząc na wnuki, widzi pan siebie?
To są same dziewczynki, więc nie tak łatwo jest mi się w nich odnaleźć. Bardzo je kocham. Trochę się martwię, bo ten świat idzie w tak dziwnym kierunku, że trudno przewidzieć, co będzie się działo. Zawsze to stare, odchodzące pokolenie się martwi. I zawsze jakoś jest. Ale to „jakoś jest” jest dla młodych. Ja z wielkim trudem odnajduję się w tym świecie. Młodzi ludzie mają kompletnie inne podejście do życia, inne rozrywki, inne używki, inne spojrzenie na rzeczywistość, inne słowa do jej opisywania, inne miejsca spotkań. Zmiany klimatyczne, które są i postępują, w konsekwencji spowodują większą migrację ludów, wymieszanie się społeczeństw. Dla moich wnuczek to będzie ich świat, z którym poradzą sobie znacznie lepiej, niż mogę sobie to teraz wyobrazić.
Czym się pan w życiu cieszy?
Cieszę się moimi pieskami. Teraz mam dwa, Kluskę i Zygmunta. Kiedyś miałem trzy, w porywach cztery, wszystkie albo przybłąkane albo ze schroniska. Cieszę się, kiedy moje córki odnoszą sukcesy. Cieszę się wnuczkami, czwarta w drodze, też dziewczynka. Jestem coraz bardziej otoczony dziewczynami. Zostali mi Zygmunt i zięć, który jest wybitnym siatkarzem, mistrzem świata. Bardzo się lubimy, to świetny chłopak. Czasami cieszę się, gdy coś mogę jeszcze zrobić jako aktor. Dawno temu, w latach 70., Jonasz Kofta mi powiedział: „Wiesz, biorąc pod uwagę wszystkie możliwości techniczne, to ci amerykańscy aktorzy nie są tak wiele gorsi od polskich”. I to jest prawda. Z podziwem patrzę na młodsze pokolenie aktorów, na tych chłopaków i te dziewczyny, którzy grają fantastycznie zupełnie. To mnie cieszy ogromnie. Cieszy mnie także, a zarazem zdumiewa moje 50-letnie bez mała małżeństwo. To jest sytuacja rodem z horroru. No bo proszę sobie wyobrazić, wstaje człowiek rano i widzi, że po domu pęta mu się jakaś obca kobieta w halce, a ta kobieta konstatuje, że jakiś bliżej nieznany facet w kalesonach okupuje łazienkę. I zanim się sobie przedstawią, zanim dojdą, skąd się znają, dzień zleci. A następnego dnia to samo. I to jest właśnie małżeństwo. Miłość, przyjaźń, akceptacja, zaufanie i bezbrzeżne zdumienie w oczach co rano.
Wielu moich mistrzów już nie ma. Adam Hanuszkiewicz, Gucio Holoubek, Janusz Warmiński, Mariusz Dmochowski, Dudek Dziewoński, Jurek Gruza, Wojtek Młynarski. ALE BYLI! A ciągle są Jurek Hoffman, Stasiek Tym i Agnieszka Holland, majstrowa nie z tej ziemi. Jestem szczęśliwy, że wciąż mogę cieszyć się ich przyjaźnią. Dzięki nim wszystkim w dużej mierze jestem taki, a nie inny.
Wiktor Zborowski– rocznik 1951, warszawiak. Od 12. roku życia trenował koszykówkę, niestety karierę przerwała kontuzja, której doznał w klasie maturalnej. Zdał za pierwszym razem do PWST. Fenomenalny aktor teatralny, grał. m.in. w Narodowym, Kwadracie i Teatrze Telewizji. W jego dorobku ważne miejsce zajmuje teatr muzyczny. Na scenie Ateneum śpiewał m.in. w kameralnych przedstawieniach Wojciecha Młynarskiego. W kinie stworzył wybitne kreacje: Longinusa Podbipięty w „Ogniem i mieczem”, Moryca Habera w „C.K. Dezerterach”, Matogi w „Pokocie”. Mąż aktorki Marii Winiarskiej, ojciec Zofii i Hanny.
Cały wywiad do przeczytania w najnowszym numerze magazynu PANI.