Obok filmów z Erykiem Lubosem nie można przejść obojętnie. Sam aktor mówi, że boks więcej nauczył go o zawodzie, aniżeli studia. Krytycy piszą: „W Eryku Lubosie jest coś organicznego. Sama prawda. Zawsze jest sobą”. Dlatego jego role też zapamiętuje się na zawsze.
PANI: Większość czasu spędza pan na planie. Ma pan śląski etos pracy?
Eryk Lubos: Nie mam. Za to wszyscy mamy wojnę na wschodzie, galopującą inflację, wszechobecny kryzys i coraz wyższe podatki dla Polaków, którzy najwięcej pracują w Europie. Zazwyczaj im więcej człowiek pracuje, tym więcej posiada. U nas im więcej pracuje, tym większy czuje strach, że straci to, co ma, a co nie do końca jest jego, bo często na kredycie. I zaczyna się problem. Ania Maliszewska, reżyserka filmu „Tata”, pokazała samotność człowieka, który jest non stop w pracy – jak większość Polaków – bo ma kredyt i marzenie. Sam pozbyłem się kredytu i przestałem żyć ponad stan. Z tego są same kłopoty. Trzeba się uginać, kłaniać, być miłym i mówić co innego, niż się myśli. Koszmar.
Filmowa córka pyta pana: „Czy widziałeś duszę?”. Pan widział?
Widziałem. Byłem przerażony. Mam bardzo starą duszę. Nie gram tego, to się dzieje naprawdę, powiedziały mi tak różne mądre osoby, również duchowne. Bycie rzemieślnikiem w tym zawodzie pozwala jak najbardziej zbliżyć się do trudnych tematów, oswoić nieuniknione. Można żyć sobie w tych kolorowych fatałaszkach, machać skrzydełkami, pawimi piórami w zadku, zachwycać się, jak jest cudownie, ale tak naprawdę chodzi o trzy fundamentalne rzeczy. Mamy je zakodowane w naszym gadzim móżdżku: głód, bezpieczeństwo i prokreacja. Jeśli którykolwiek z tych elementów zostanie zachwiany, jesteśmy niekompletni. Wystarczy, że człowiek będzie syty, bezpieczny i przekaże geny, reszta to nadbudowa, fasada. Barok.
Po filmie „Tata” stwierdziłam, że musi być pan świetnym ojcem.
Ooo! Nie mnie oceniać. Ten film to piękna fikcja, w rzeczywistości ojcostwo jest cholernie skomplikowane.
W poprzednim filmie „Underdog” zagrał pan zawodnika MMA. Zachwyceni krytycy pisali: „Lubos jest niesamowity. Gdyby tylko chciał, mógłby zostać gwiazdą ringu”. Wahał się pan: aktorstwo czy boks?
Trener Zygmunt Gosiewski mi zabronił. Gdyby nie on, w tej chwili zakończyłbym karierę bokserską z głową rozbitą jak grzechotka. Szanuję bokserów, to jest o wiele cięższa praca niż aktorstwo. Sportowcy w ogóle mają przerąbane. Pamiętam, że któregoś dnia trener zobaczył mnie na scenie w „Historii Jakuba”, byłem jak w transie. Po przedstawieniu powiedział, że nie mogę boksować zawodowo.
Ile miał pan lat, wchodząc na ring?
Doszedłem do tego naokoło, jak zwykle. Z powodu nadopiekuńczości mojej matki miałem zakaz uprawiania sportów wszelakich. Mam ADHD wbite w geny i mama bała się, że zrobię sobie krzywdę. Rudy z ADHD! Rudzi są temperamentni, dlatego się rudych nie lubi. Rudzi są silni, dlatego się rudych nie lubi. Domyślam się, że Jezus Chrystus był rudy, tylko nie mówi się o tym głośno. W każdym razie na komunię dostałem 25 tysięcy złotych na motorynkę. Wie pani co to jest?
Motorower?
Tak, z silnikiem spalinowym o pojemności 50 cm3. Szczyt techniki lat 70. Jak ktoś miał na podwórku Romet Pony, był bogiem. Wszyscy pchali mu się pod koła, że-by tylko dał się przejechać. Syn stolarza miał motorynkę i ja też mogłem dostać swoją, ale mama powiedziała: „Nie ma mowy, bo od razu się zabijesz”. Starszy kuzyn rozbił się na komarze i dostałem szlaban. Potem przyszedł Belka, wykonał manewr życia i te 25 tysięcy straciło wartość. Mama zarządziła: „Kupuj, co chcesz”, w geście rozpaczy kupiłem teatrzyk z pacynkami, tylko na to mnie było stać.
Pacynki zamiast motorynki...
Czuje pani ten ból?! Więc matka zabraniała mi wszelkich adrenalinowych zadań, które i tak wykonywałem za jej plecami. Zawsze wszystko robiłem na opak. Na trzecim roku zauważyłem, że przez ten cały artyzm zaczyna mi odbijać. Ile można gadać o sztuce?! Potem taki młody aktor wychodzi ze szkoły i dostaje łomot: od życia i od filmowego świata. Potrzebowałem wentyla. Pasjonował mnie wtedy Wsiewołod Meyerhold, twórca specjalnego systemu ćwiczeń dla aktora, tzw. biomechaniki. Zaczęło mnie zastanawiać jak to jest, że największy reformator teatru opiera cały system na boksie?
I...?
Wykombinowałem, że w aktorstwie nie tylko się gada, ale trzeba też coś zrobić z ciałem. Czyli Meyerhold chciał mi powiedzieć, że jak widzę tygrysa, to spierdalam, a potem przeżywam. Nie na odwrót. Miałem naukowy dowód, że boks jest niezbędny w rozwoju aktorstwa. A że ćwiczyłem całe życie, szybko się nauczyłem. Okazało się, że mam zajebisty talent. Trafiłem do sali treningowej Gwardii Wrocław, tam spotkałem Zdzisława Gosiewskiego, który był dla mnie nie tylko trenerem, ale dał mi też ważne wskazówki na życie. Istotą boksu jest nie rywalizacja, tylko podróż w głąb siebie. Dzięki niemu nauczyłem się więcej o teatrze niż przez pięć lat studiów. Gdyby nie boks, nie byłbym tu, gdzie jestem. Nie tylko w sensie zawodowym, w każdym. Co prawda dziś ten sport jest delikatniejszy, ale proszę sobie włączyć czwartą rundę legendarnej walki George’a Foremana z Ronem Lyle’em, trwa trzy minuty, to jest boks ligi mistrzów! W teatrze na poziomie Foremana jest Tadeusz Łomnicki.
Pan się na kimś wzorował?
Opowiem pani anegdotę. Wysoko w Andach, gdzieś w Peru, żyło sobie szczęśliwe plemię odcięte od cywilizacji. Wśród nich urodził się chłopak, który miał talent manualny i któregoś dnia skonstruował drewniany rower. Dumny z siebie postanowił podzielić się swoim odkryciem z innymi plemionami. Niczym Prometeusz zszedł na dół ze swoim wynalazkiem pod pachą, a na dole zszokowany zobaczył, że członkowie innego plemienia jeżdżą już samochodami. Jeśli nie korzystamy z tego, co wymyślili nasi przodkowie, jesteśmy nikim. Cały czas się wzoruję. Oglądam, studiuję, czytam, wchodzę w to. Zaczynam się zastanawiać, dlaczego coś na mnie działa. Jak boksowałem, główkowałem dlaczego ten pięściarz do mnie przemawia. Tak zająłem się też aktorstwem. Poszedłem do wrocławskiego Teatru Współczesnego, zobaczyłem na scenie Zdzisława Kuźniara, który grał „Ja, Feuerbach” Tankreda Dorasta, i się zachwyciłem.
Cały wywiad przeczytasz w najnowszym numerze magazynu PANI.