Eryk Lubos mówi o sobie, że jest kanciasty i nieprzystawalny. I że boks więcej nauczył go o aktorstwie niż studia. Krytycy piszą: "W Eryku Lubosie jest coś organicznego. Sama prawda. Zawsze jest sobą". Dlatego jego role też zapamiętuje się na zawsze.
Spis treści
Marzenie Eryka Lubosa
ERYK LUBOS: O, pani z Krakowa przyjechała. W Krakowie macie świetny kurs pszczelarski. Dwa razy tańszy niż w Warszawie, może u was go zrobię.
PANI: O, czyżby znużyło pana aktorstwo? Będzie pan produkował miód?
Nie. Muszę zdobyć pozwolenie. Tak obchodzę wiek średni. To nie jest kryzys. Wręcz przeciwnie. To renesans wieku średniego. Kwit ukończenia kursu pszczelarskiego da mi uprawnienia rolnicze i będę mógł kupić dwa hektary ziemi w pipidówce, gdzie nikt nie przyjeżdża. Inaczej tej ziemi nie dostanę. Mam nadzieję, że żadne rakiety tam nie spadną... Przymierzam się od trzech lat, ale nie mam czasu się tym zająć. Wcześniej miałem upatrzone pięć hektarów przy samej granicy, za Hajnówką. Myślałem: „Znalazłem swoje pięć hektarów wolności”. Cała wieś była do kupienia za dobre pieniądze. Szybko okazało się, dlaczego. Zaczęły się ruchy migracyjne i rząd postanowił zbudować mur.
Żyjemy w ciekawych czasach…
I warto w nich żyć, choć bywa trudno. Pojechałem tam przed murem, po murze, zobaczyłem ten kocioł i odpuściłem. Znalazłem dwa hektary na odludziu i teraz potrzebuję kwitów. Do wszystkiego w życiu potrzebne są kwity, one pozwalają nam zrozumieć, dlaczego coś robimy. Film „Tata” zaczął się od tego, że jakimś cudem przekonałem produkcję, że muszę zrobić prawo jazdy na TIR-a. Wie pani, co jest największym sukcesem tego filmu?
Rewelacyjny Eryk Lubos w roli głównej?
To, że aktor Lubos prowadzi TIR-a. Nie ma żadnego greenboxu, żadnego studia, tylko prawdziwy TIR. Pusty waży 18 ton! Kiedy na festiwalu filmowym w Gdyni oglądałem „Tatę” z Gosią, moją agentką, uśmiechaliśmy się pod nosem. Nie dlatego, że świetnie zagrałem czy że to jest świetny film, tylko że prowadzę tę gigantyczną ciężarówkę, zdobyłem profesjonalne prawo jazdy. Inaczej produkcja miałaby przechlapane, bo aktor udawałby kierowcę. Musieliby zablokować wszystkie drogi, zrobić setki różnych zabezpieczeń, a i tak istniałoby ryzyko, że aktor przejedzie parę osób na planie. (śmiech) Wystarczyło zrobić prostą rzecz, żeby dziewczynki, które ze mną grały, oraz kamerzysta byli bezpieczni. Nawet jeśli czasami drapałem się lewą ręką w prawe ucho. Bo aktor umie prowadzić TIR-a. Rozumie pani?
Rozumiem. Jak prowadzi się TIR-a?
Cudownie. Wysoko. Ale nie chodzi o poczucie władzy, tylko szerszą perspektywę. Proszę jednak pamiętać, że profesjonalni kierowcy robią 12 tysięcy kilometrów miesięcznie, to jest męczące. Wymaga wyjątkowego skupienia, odpowiedzialności. Z ładunkiem TIR waży 40 ton, tu nie ma żartów. Sam dużo jeżdżę, uważam, że tirowcy to najlepsi kierowcy. Mistrzowie w swoim zawodzie.
Jak pan.
Proszę pani mistrzem jest Janusz Gajos, Zdzisław Kuźniar, Krzysztof Stroiński. Dalej nie wymieniam.
Krytycy piszą o panu: „W Eryku Lubosie jest coś organicznego. Sama prawda. Zawsze jest sobą”.
Bycie sobą daje swoistego rodzaju wolność, ale jest niebezpieczne. Zawsze byłem inny, kanciasty, nieprzystawalny. To bardzo denerwuje świat zewnętrzny. Nawet branżę, mimo że zajmuje się sztuką, czyli artystami. To jest problem socjologiczny. Jak zachować siebie, kiedy człowiek cały czas jest bombardowany tym, co „modne”, co należy, co wypada. Trzeba być miłym, trzeba się podobać, chodzić na kompromisy. W aktorstwie jest się nieustannie ocenianym. Powinieneś być taki, siaki… OK, to jest mój zawód, ale jak pada komenda: „stop”, jestem sobą. Mogę się zachowywać, jak chcę, na ile pozwala mi nadwyżka emocji. W aktorstwie trzeba w bardzo krótkim czasie bardzo mocno coś przeżyć. Jak to potem odreagować?
Jak?
Tu wchodzimy na śliski temat. Gros osób przeżywa to na Facebooku, w mediach, dalej skupiając na sobie uwagę. Gasną światła na planie filmowym, gasną reflektory w teatrze, ale przecież ja jestem kimś wyjątkowym, bo dalej coś przeżywam. Nie. Chodzi o to, żeby wstać rano, zdążyć na plan i zrobić swoje. To jest sedno tego zawodu. Gosia, moja agentka, która ma do mnie anielską cierpliwość, powiedziała mi komplement, że ostatnio jest ze mną lepiej, mniej zbędnej histerii przeżywania. Aktorstwo to tylko praca. To tylko parę kwestii lepiej lub gorzej wypowiedzianych, ale one mają działać. Więc jak Gosia mówi: „Eryczku, przesadzasz”, ufam jej.
Powiedział pan: „Bycie sobą daje swoistego rodzaju wolność”.
Wolność to niezależność. A ponieważ nie da się być niezależnym, już dążenie do niezależności jest wolnością. Telefony, androidy, smartfony, komputery, Facebook, my się nieustannie zajmujemy światem wirtualnym. Wolnością jest świat rzeczywisty, ale najpierw trzeba go sobie stworzyć. Co jest dla pani światem rzeczywistym?
Moja rodzina.
I to ma sens. Reszta się nie liczy. Jak najmniej rozczarowań, to jest wolność.
Przed tym nie da się uchronić…
Bo gatunek ludzki generalnie rozczarowuje. Pani Helenka, moja sąsiadka na Wawrze, ma stado dzików, między innymi Heniutka, 120-kilogramowego knura z obrożą. Nie można dzików odstrzelić, bo są oswojone, ani wywieźć, sytuacja jest patowa. To jest piękne, tylko trudno po zmroku wyjść z tego rewiru. Ale pani Helenka swoje dziki kocha, dzięki nim czuje się spełniona i wolna.
Pan ma Boską, owczarka niemieckiego, razem przyszliście na wywiad.
Boska urodziła się w dniu śmierci mojej pierwszej suki Elite, ale siedem miesięcy później. Elite była moją strażniczką, spędziła całe życie na planach, być może czuła za dużą odpowiedzialność i serce jej nie wytrzymało, miała wadę ukrytą. Boskiej tego nie zrobię. Wie pani, co jest najgorsze? W życiu? Chyba samotność... No właśnie. Ta dogłębna. Ludzie od niej uciekają, a tak naprawdę się nie da. Ironia Boga: wielki kosmos, mała ziemia, a my jeszcze mniejsi i tacy na tej ziemi samotni. Jak to ogarnąć? Boska też jest samotna. Nie robi mi wyrzutów i nie trzeba na nią czekać. Czasami próbuje zrobić mi na złość i kradnie wszystko, co wpadnie jej w łapy, ale mam już na nią swoje sposoby. Psy to anioły.
Też w to wierzę. Większość czasu spędza pan na planie. Ma pan śląski etos pracy?
Nie mam. Za to wszyscy mamy wojnę na wschodzie, galopującą inflację, wszechobecny kryzys i coraz wyższe podatki dla Polaków, którzy najwięcej pracują w Europie. Zazwyczaj im więcej człowiek pracuje, tym więcej posiada. U nas im więcej pracuje, tym większy czuje strach, że straci to, co ma, a co nie do końca jest jego, bo często na kredycie. I zaczyna się problem. Ania Maliszewska, reżyserka filmu „Tata”, pokazała samotność człowieka, który jest non stop w pracy – jak większość Polaków – bo ma kredyt i marzenie. Sam pozbyłem się kredytu i przestałem żyć ponad stan. Z tego są same kłopoty. Trzeba się uginać, kłaniać, być miłym i mówić co innego, niż się myśli. Koszmar.
Filmowa córka pyta pana: „Czy widziałeś duszę?”. Pan widział?
Widziałem. Byłem przerażony. Mam bardzo starą duszę. Nie gram tego, to się dzieje naprawdę, powiedziały mi tak różne mądre osoby, również duchowne. Bycie rzemieślnikiem w tym zawodzie pozwala jak najbardziej zbliżyć się do trudnych tematów, oswoić nieuniknione. Można żyć sobie w tych kolorowych fatałaszkach, machać skrzydełkami, pawimi piórami w zadku, zachwycać się, jak jest cudownie, ale tak naprawdę chodzi o trzy fundamentalne rzeczy. Mamy je zakodowane w naszym gadzim móżdżku: głód, bezpieczeństwo i prokreacja. Jeśli którykolwiek z tych elementów zostanie zachwiany, jesteśmy niekompletni. Wystarczy, że człowiek będzie syty, bezpieczny i przekaże geny, reszta to nadbudowa, fasada. Barok.
Po filmie „Tata” stwierdziłam, że musi być pan świetnym ojcem.
Ooo! Nie mnie oceniać. Ten film to piękna fikcja, w rzeczywistości ojcostwo jest cholernie skomplikowane.
W poprzednim filmie „Underdog” zagrał pan zawodnika MMA. Zachwyceni krytycy pisali: „Lubos jest niesamowity. Gdyby tylko chciał, mógłby zostać gwiazdą ringu”. Wahał się pan: aktorstwo czy boks?
Trener Zygmunt Gosiewski mi zabronił. Gdyby nie on, w tej chwili zakończyłbym karierę bokserską z głową rozbitą jak grzechotka. Szanuję bokserów, to jest o wiele cięższa praca niż aktorstwo. Sportowcy w ogóle mają przerąbane. Pamiętam, że któregoś dnia trener zobaczył mnie na scenie w „Historii Jakuba”, byłem jak w transie. Po przedstawieniu powiedział, że nie mogę boksować zawodowo.
Ile miał pan lat, wchodząc na ring?
Doszedłem do tego naokoło, jak zwykle. Z powodu nadopiekuńczości mojej matki miałem zakaz uprawiania sportów wszelakich. Mam ADHD wbite w geny i mama bała się, że zrobię sobie krzywdę. Rudy z ADHD! Rudzi są temperamentni, dlatego się rudych nie lubi. Rudzi są silni, dlatego się rudych nie lubi. Domyślam się, że Jezus Chrystus był rudy, tylko nie mówi się o tym głośno. W każdym razie na komunię dostałem 25 tysięcy złotych na motorynkę. Wie pani co to jest?
Motorower?
Tak, z silnikiem spalinowym o pojemności 50 cm3. Szczyt techniki lat 70. Jak ktoś miał na podwórku Romet Pony, był bogiem. Wszyscy pchali mu się pod koła, żeby tylko dał się przejechać. Syn stolarza miał motorynkę i ja też mogłem dostać swoją, ale mama powiedziała: „Nie ma mowy, bo od razu się zabijesz”. Starszy kuzyn rozbił się na komarze i dostałem szlaban. Potem przyszedł Belka, wykonał manewr życia i te 25 tysięcy straciło wartość. Mama zarządziła: „Kupuj, co chcesz”, w geście rozpaczy kupiłem teatrzyk z pacynkami, tylko na to mnie było stać.
Pacynki zamiast motorynki...
Czuje pani ten ból?! Więc matka zabraniała mi wszelkich adrenalinowych zadań, które i tak wykonywałem za jej plecami. Zawsze wszystko robiłem na opak. Na trzecim roku zauważyłem, że przez ten cały artyzm zaczyna mi odbijać. Ile można gadać o sztuce?! Potem taki młody aktor wychodzi ze szkoły i dostaje łomot: od życia i od filmowego świata. Potrzebowałem wentyla. Pasjonował mnie wtedy Wsiewołod Meyerhold, twórca specjalnego systemu ćwiczeń dla aktora, tzw. biomechaniki. Zaczęło mnie zastanawiać jak to jest, że największy reformator teatru opiera cały system na boksie?
I...?
Wykombinowałem, że w aktorstwie nie tylko się gada, ale trzeba też coś zrobić z ciałem. Czyli Meyerhold chciał mi powiedzieć, że jak widzę tygrysa, to spierdalam, a potem przeżywam. Nie na odwrót. Miałem naukowy dowód, że boks jest niezbędny w rozwoju aktorstwa. A że ćwiczyłem całe życie, szybko się nauczyłem. Okazało się, że mam zajebisty talent. Trafiłem do sali treningowej Gwardii Wrocław, tam spotkałem Zdzisława Gosiewskiego, który był dla mnie nie tylko trenerem, ale dał mi też ważne wskazówki na życie. Istotą boksu jest nie rywalizacja, tylko podróż w głąb siebie. Dzięki niemu nauczyłem się więcej o teatrze niż przez pięć lat studiów. Gdyby nie boks, nie byłbym tu, gdzie jestem. Nie tylko w sensie zawodowym, w każdym. Co prawda dziś ten sport jest delikatniejszy, ale proszę sobie włączyć czwartą rundę legendarnej walki George’a Foremana z Ronem Lyle’em, trwa trzy minuty, to jest boks ligi mistrzów! W teatrze na poziomie Foremana jest Tadeusz Łomnicki.
Pan się na kimś wzorował?
Opowiem pani anegdotę. Wysoko w Andach, gdzieś w Peru, żyło sobie szczęśliwe plemię odcięte od cywilizacji. Wśród nich urodził się chłopak, który miał talent manualny i któregoś dnia skonstruował drewniany rower. Dumny z siebie postanowił podzielić się swoim odkryciem z innymi plemionami. Niczym Prometeusz zszedł na dół ze swoim wynalazkiem pod pachą, a na dole zszokowany zobaczył, że członkowie innego plemienia jeżdżą już samochodami. Jeśli nie korzystamy z tego, co wymyślili nasi przodkowie, jesteśmy nikim. Cały czas się wzoruję. Oglądam, studiuję, czytam, wchodzę w to. Zaczynam się zastanawiać, dlaczego coś na mnie działa. Jak boksowałem, główkowałem dlaczego ten pięściarz do mnie przemawia. Tak zająłem się też aktorstwem. Poszedłem do wrocławskiego Teatru Współczesnego, zobaczyłem na scenie Zdzisława Kuźniara, który grał „Ja, Feuerbach” Tankreda Dorasta, i się zachwyciłem.
To pana prywatny mistrz?
Tak, bo zagrał Feuerbacha w momencie, kiedy grał go Łomnicki. Wszyscy mu mówili: „Nie graj tego. Tadeusz zagrał to mistrzowsko, nie masz szans”, a on się tym nie przejmował. Zrobił to po swojemu. Dwa lata temu wrócił na scenę z Feuerbachem z okazji swoich 90. urodzin! Powiedział mi wtedy prostą rzecz: „Panie Eryku, właśnie skończyłem moją przygodę z Feuerbachem. Załatwiłem z nim wszystkie niezałatwione sprawy, zajęło mi to 30 lat”. Cały czas mierzył się z tym tekstem i próbował rozłożyć na czynniki pierwsze. Sens tkwi w powtarzalności, czyli liczbie prób, ćwiczeń, zadawaniu pytań i szukaniu odpowiedzi. Modlitwa też tak działa. Musisz dziesięć tysięcy razy wypowiedzieć pewne magiczne słowa, wejść w rodzaj transu, żeby modlitwa odniosła skutek. Ludzkość odtwarza ten sam schemat: rodzi się, dojrzewa, umiera. I każdy próbuje udowodnić, że jego pokolenie jest wyjątkowe.
Prawda. Maciejewski napisał o panu: „U Lubosa bicepsy zrośnięte są z sercem”. O czym pan myśli, boksując?
Walka to adrenalina, atawizm. Przy tym się nie myśli, to są odruchy. W aktorstwie jest tak samo. Kiedy aktor gra, przestaje myśleć, że gra, bo jak będzie myślał, to nie będzie grał, tylko się obserwował, oceniał i poprawiał. A wtedy jest koniec. Nie wolno myśleć podczas grania, boksowania i seksu. Zamiast myśleć, trzeba to robić. Podobnie jest w strzelaniu. Jak pani będzie myśleć, że chce strzelić, już pani nie żyje. Trzeba strzelać. Prosta zasada pojedynków westernowych: ten kto drugi wyciąga broń, przegrywa.
W filmie „Tata” jest cudowna scena: stoi pan nago w jeziorze i wyje do księżyca. Wyrzeźbione pośladki, piękna muskulatura pleców i głos jak dzwon.
(śmiech). No widzi pani, proste rzeczy są najlepsze… Woda to jedyny żywioł, którego się boję. Topiłem się i mam traumę, cały czas muszę ją przełamywać. A wracając do prostoty, w tym filmie nie ma żadnej skomplikowanej filozofii. To prosta historia, trzeba dojechać z punktu A do punktu B. I wrócić. Pytanie dokąd, bo na końcu okazuje się, że bohaterowie nie mają nic. Oprócz siebie.
Podoba mi się pana chropowata szczerość. Co by pan szepnął na ucho dziewiętnastoletniemu Erykowi?
„Zapierdalaj jeszcze więcej!”. Nie chodzi o kasę, tylko o to, żeby szybciej stał się wewnętrznie niezależny. I: „Nie pij!”. Alkohol wysusza duszę. Późno to usłyszałem. Wszystko można sobie wytłumaczyć, wybielić się, ale kiedy człowiek pije, cały czas kłamie. Mnie się już nie chce kłamać.
Eryk Lubos - rocznik 1974. Pochodzi z Tarnowskich Gór. Tam się wychowywał i skończył liceum ogólnokształcące. Miał 18 lat, gdy postanowił, że zostanie aktorem. Chcąc zaimponować ówczesnej dziewczynie, zabrał ją na randkę do wrocławskiego Teatru Współczesnego, gdzie zachwycił się Zdzisławem Kuźniarem i zrozumiał, że chce robić to samo co on. W 1998 roku skończył krakowską PWST.
Laureat m.in. nagrody im. Zbyszka Cybulskiego za występ w filmie „Moja krew” i Złotych Lwów za „Boisko bezdomnych”. Inne ważne role filmowe zagrał w „Zabić bobra”, „Dziewczynie z szafy”, „Sztuce kochania”, a teraz w „Tacie” Anny Maliszewskiej, nominowanym do nagrody głównej na festiwalu w Gdyni. Lubos jest również cenionym aktorem teatralnym.
Prywatnie tata dorosłego już Franciszka i 11-letniej Tosi. Miłośnik boksu.