Wywiad

Jan o Wojciechu Młynarskim: "Nigdy nie byłem z ojcem na rowerze, nigdy nie gadaliśmy o dziewczynach"

Jan o Wojciechu Młynarskim: "Nigdy nie byłem z ojcem na rowerze, nigdy nie gadaliśmy o dziewczynach"
Fot. AKPA

"Przez lata musiałem się mierzyć z rolą syna Wojciecha", mówi nam Jan Emil Młynarski. Jego najnowsza płyta to krok w kierunku niezależności. Co wiemy o wybitnym muzyku i kompozytorze?

Jan Emil Młynarski o swojej twórczości

PANI: Najpierw była „Morfina”, potem „Opium”. Kiedy odkrył pan „Kokainę”, poszedł pan... w cug.

JAN EMIL MŁYNARSKI: Metaforycznie. Moglibyśmy długo rozmawiać, bawiąc się w grę słów i znaczeń. Mamy koncept album, a w nim dużo różnych substancji. Tytuł jest wieloznaczny. Idąc tym tropem, zaczynamy od alkoholu, podpalamy haszyszem, musimy się obudzić kokainą, później szukamy czegoś mocniejszego czyli narkozy. Jak już z niej wyjdziemy, lubimy zapalić, a więc nikotyna. Jak już zapalimy i czujemy się w miarę OK, chcemy się z kimś całować. Całując kogoś, zakochujemy się, a miłość jest…

...jak morfina. „I jak morfiny, miłości twej się boję. Lecz nie mógłbym już ciebie wyrzec się” – tak pan śpiewa. Morfina przynosi błogość, euforię.

A kiedy przechodzi, człowiek zapada się w czeluść, która jest jak opium. A na końcu jest tylko smutek. Mój smutek. Kolejność tych piosenek nie jest przypadkowa. Zależało mi, żeby pograć takimi emocjami, bo one są mi bliskie. Wszystkie te piosenki pochodzą z końca lat 30. Krótko po tym, jak powstały, wybuchła wojna. A po wojnie w PRL-u głównym narkotykiem był alkohol.

Witkacy alkohol i nikotynę też uważał za narkotyki. Pańskie „Narkotyki” mnie uwiodły, bo z duszy pan gra na tej płycie, z trzewi.

Nie zrobiłbym tego 20 lat temu. Musiałem dojrzeć do tego smutku, poznać go i wielokrotnie przetrawić, żeby mówić o tych rzeczach z pewnym dystansem, w wiarygodny sposób. Kryterium prawdy w tym, co się robi, jest dla mnie kluczowe. „Narkotyki” to mój krok w kierunku niezależności, odwagi mówienia własnym głosem i brania za to pełnej odpowiedzialności. To płyta bardzo osobista, wydaję ją pod własnym nazwiskiem. Powstała z akompaniamentem Brass Federacji, zespołu prowadzonego przez Piotra Wróbla, wybitnego muzyka, ale cały koncept to mój pomysł. Sam sobie jestem sterem, żeglarzem, okrętem.

Jakie to uczucie? Bał się pan trochę?

Rodzaj satysfakcji, doraźnego spełnienia. Na chwilę, bo już myślę o następnych rzeczach. Marzą mi się koncerty-widowiska związane z tą płytą, które pokazałyby jej tajemniczość, liryczność. Które- sięgając po narkotykowe porównanie - rozeszłyby się we krwi słuchaczy. Mam idée fixe, żeby zrealizować je jesienią. Jeśli się uda, będę silniejszy. A czy się boję? Jest i lęk, i odwaga – to nierozerwalna relacja. Tylko idiota się nie boi.

 

 

Jan Młynarski o korzeniach

To prawda. Co pan ma w krwiobiegu?

Dużo Warszawy. Miejsca, w którym się urodziłem, gdzie moja rodzina zapisała swoją historię. Na pewno dużo muzyki. Zimę, jesień, trochę wiosny. Kresy, nostalgię, melancholię. Moja melodyka jest wschodnia, liryczna. Polska przedwojenna była krajem wschodnim, który aspirował do Zachodu. Zresztą ten klincz, połączenie mentalności wschodniej i zachodniej, jedna noga tu, druga tam, wciąż nas dotyka. To się mocno objawiło w unikatowym stylu polskiego tanga. Tango przyszło w drugiej dekadzie XX wieku do Europy z Ameryki Południowej jako styl egzotyczny. Z Francji przez Berlin szybko dotarło do Warszawy, gdzie w latach 30 wykształcił się nowy rodzaj: rzewny, szczypiący duszę, z bardzo silnym genem żydowskim, rosyjskim, kresowym. Ludzie lubili się wzruszać i płakać nad piosenką, to mnie przyciąga na poziomie podświadomym.

Który z mitów rodzinnych odcisnął na panu piętno?

Kiedy byłem nastolatkiem, duży wpływ miała na mnie historia stryjecznych braci mojego ojca, Janusza i Maurycego Młynarskich. Byli synami Kazimierza Młynarskiego, brata mojego dziadka. Obydwaj zginęli. Jeden miał 18 lat, drugi 21 lat. Morw czerwcu 1944 roku, zastrzelony na ulicy w Warszawie, Janusz kilka miesięcy później w Powstaniu Warszawskim. Ich rodzice, którzy też działali w konspiracji, przeżyli wojnę. Mam cztery ich zdjęcia. Na pierwszym są razem, dwa zrobili sobie nawzajem, stojąc na dachu, na tle kościoła Zbawiciela. Ostatnie, na którym widać Maurycego, wykonano rano nad Wisłą, w dniu, w którym go zabili. W ich historii wciągnął mnie oczywiście mit Powstania, walki, odwagi, poświęcenia. Byłem u progu dorosłości i jedyne, czego pragnąłem - i żałowałem, że nie mogłem - to być wtedy z nimi i robić tego, co oni. Dwa lata temu, pod auspicjami Muzeum Powstania Warszawskiego, osobiście posadziłem na Woli drzewo ku ich pamięci.

I chwała panu za to!

Jestem z pokolenia na styku starych i nowych czasów. Jednym z ostatnich roczników, które mogło obserwować przedwojennych ludzi jeszcze w formie, przysłuchiwać się jednym uchem przy stole rozmowom, które zawsze w pewnym momencie schodziły na tematy wojny, straty, przeobrażeń, wędrówek, krzywdy, cierpienia i tęsknoty za czymś pięknym, co znamy tylko z opowieści. My w Polsce jesteśmy przyspawani do przeszłości dużo bardziej niż inni. Polacy bardzo chętnie ją roztrząsają, tęsknią za nią, choć tak naprawdę nie wiedzą, za czym konkretnie. To jest ten romantyczny, wschodni, nieracjonalny sentymentalizm. A z drugiej strony w naszych rodzinach i naszej historii jest dużo tematów, które między zdaniami - świadomie lub podświadomie - wyrzucamy, zamiatamy pod dywan. Żyjemy w tyglu zmiksowanych resentymentów. Piosenki, którymi się zajmuję, nie są rekonstrukcją przeszłości. To jest próba zanurkowania w moje wyobrażenie o przeszłości.

Co jeszcze ważnego kryje dla pana przeszłość?

Mnóstwo rzeczy. Bardzo silnym mitem w rodzinie jest Artur Rubinstein, moja ciotka Nela była jego żoną. Największy pianista, chopinista. Do dziś go ubóstwiam. Sam bardzo jestem w Chopinie. Nigdy w życiu nie wziąłbym udziału w żadnym konkursie, ale wyścig szczurów przyokazji Konkursu Chopinowskiego jest dla mnie wielkim wydarzeniem, co roku go śledzę. Kiedy Rubinstein przyjeżdżał do Polski, zawsze zatrzymywał się w Bristolu i zawsze znajdował czas dla mojego ojca, bo wiedział, że ojciec jest nietuzinkową postacią o wielkim talencie. Był nim zaciekawiony, jak ojciec Arturem. Darzył też wielką sympatią moją mamę, ponieważ, jak wiadomo, uwielbiał piękne kobiety. Podrywał ją.

 

 

 Jan Emil Młynarski o początkach kariery

Podobno to mama kupiła panu perkusję?

Daleki wujek z Kanady co roku przysyłał mi na urodziny 20 dolarów, wtedy to było bardzo dużo. Matka chowała te pieniądze i w pewnym momencie wymieniła jakąś sumę, która się uzbierała. Powiedziałem, że chcę za te pieniądze kupić sobie perkusję. Zapytała, czy jestem pewien, bo jak je wydamy, nie będzie odwrotu. Poszliśmy do sklepu i kupiliśmy. Byłem w czwartej, piątej klasie podstawówki. Z kolegami ze szkoły założyliśmy zespół, oni też mieli instrumenty. Początek lat 90. to były wariackie czasy, nastąpił przełom, a my, dzieciaki, czuliśmy się zupełnie niezaopiekowani. Rodzice mnie nie pilnowali, klatki były bez domofonów, bawiliśmy się na podwórku. Perspektywa miejsca powiększała się, kiedy człowiek miał odwagę pojechać autobusem kawałek dalej. Warszawa w połowie lat 90. to była plaga narkotyków. Pamiętam, kiedy pojawiła się brunatna heroina i dilerów, którzy ją proponowali jak cukierki. „To jest lepsze niż dziewczyny”, mówili. I jest, ale na chwilę. Małe dawki potrafiły zniszczyć człowieka. Mnóstwo kolegów wykończyło się na moich oczach. Nikt nie wiedział, jak sobie z tym radzić. Tytuł mojej płyty nie opisuje lat 90., jest wieloznaczny, ale znam ten ciężar.

Co pana ochroniło?

Muzyka. W okolicach siódmej klasy wiedziałem, że chcę się uczyć grać. Wszedłem w to granie na poważnie i na nic innego nie miałem już czasu, to mnie uchroniło przed wieloma niebezpieczeństwami. Zetknąłem się z Darkiem Drapałą, który miał dar bycia nauczycielem na głębokim poziomie. Był przewodnikiem bez wymądrzania się. Wiedział, co jest ważne i gdzie jest punkt styczny między rzemiosłem a sztuką, między pracą fizyczną a pracą umysłową. Bo na tym polega granie na instrumencie. Jak ktoś ma zbyt dużo abstraktu w sobie, a za mało rzemieślnika - albo na odwrót – nie będzie wielki. Można być wybitnie muzykalnym, bardzo inteligentnym i mieć świetną intuicję, ale nie posiadać biologicznej zdolności do powtarzania przez sześć godzin w kółko jednej i tej samej czynności z wyłączeniem myślenia.

Pan miał taką umiejętność?

Miałem. Ona mi zresztą zawsze dawała dużo wewnętrznego spokoju, więc dosyć szybko nauczyłem się grać. Dlatego tak lubiłem mojego nauczyciela. Chciałem mu zaimponować. Wiedziałem, czułem to po prostu, że on wie, kiedy ściemniam, kiedy robię go w balona, więc to nie wchodziło w grę. A on wiedział, że na wiele mnie stać, dlatego często dawał mi dużo więcej niż było trzeba, i ja za wszelką cenę chciałem mu pokazać, że się da. Przyjdę na lekcję i zrobię tak, żeby mu kopara opadła. To jest progres. Płakałem wielokrotnie na lekcjach z nim. Koledzy z zespołu na mnie czekali, a on mi na koniec lekcji kazał a vista czytać nuty. Nie mogłem ich rozczytać, więc mówił: „Nie wychodzisz, jeśli nie dojedziesz do końca kartki”. A ja byłem na początku. Leciały mi łzy, on nie zwracał na nie uwagi. Relacja uczeń – nauczyciel jest skomplikowana. Ci najlepsi w stu procentach kontrolują tę psychologiczną grę. Drapała wiedział, co robi. Miał na mnie wielki wpływ, myślę, że kluczowy.

Z krainy dzieciństwa wyszedł pan silny, z poczuciem własnej wartości?

Nie. Z masą obciążeń, obaw. Zagubieniem. Z totalnym brakiem wiary w siebie maskowanym hardością. To wszystko było leczone, rekompensowane procesem wchodzenia w muzykę, tylko potem, gdy już byłem w miarę gotowy na to, żeby zacząć grać, musiało upłynąć dużo czasu, zanim doszedłem do momentu, w którym byłem w stanie egzekwować własne pomysły. Długo nie byłem w ogóle świadom, że mogę sam odpowiadać za siebie, być bezkompromisowy, wykłócać się o swoje. Patrzę z lekką zazdrością na tych, którzy wcześniej to zrozumieli, bo są dużo dalej na tej drodze i więcej zrobili. Ja jednak całe lata spędziłem w strefie dyskomfortu. Ale z dzisiejszej perspektywy postrzegam to w kategoriach ważnej lekcji: byłem, widziałem, żyję.

 

 

Jan Młynarski: "Wróciłem z Ameryki pewny siebie"

Był pan młody, kiedy wyjechał do słynnej szkoły Drummers Collective w Nowym Jorku.

Już nie byłem młody. Byłem po sześciu latach grania na wszelkich możliwych scenach, miałem 27 lat. 27 lat miał Hendrix, gdy umarł. Szkoła dała mi przygotowanie do zawodu. Nauczyłem się grać w wielu stylach muzycznych, rozumieć je. Poznałem historię jazzu. Miałem wybitnych nauczycieli, którzy traktowali mnie poważnie, grałem z dużo lepszymi muzykami od siebie, co w graniu jest szalenie ważne. Zobaczyłem świat niezwykle skomplikowany, bogaty, wielu ludzi na bardzo wysokim poziomie. Poza tym pożyłem sobie dwa i pół roku w Nowym Jorku. Wróciłem z Ameryki pewny siebie. Szkoły artystyczne na zachodzie kładą duży nacisk na kreatywność, a nie na spełnienie norm. Ja nie miałem o tym pojęcia, nie wiedziałem, na co mnie stać. Słyszałem: „Zrób coś swojego, nie narzekaj”. No ale jak? Nie każdy umie, nie każdy potrafi cały czas ponosić konsekwencje swoich działań. „Narkotyki” to zlepek moich różnych decyzji, efekt mojej pracy. To, co się dalej stanie z płytą, jest w rękach ludzi. Część powie, że im się nie podoba, część się zachwyci, ale to jest poza moim zasięgiem. Nie każdy się nadaje, żeby dźwigać taką odpowiedzialność. To proces. Najpierw przeżywasz, potem się uodparniasz. Jestem w tym coraz bardziej osadzony. Wiem, o co mi chodzi, co chcę zrobić, wiem, jak to się robi, do których drzwi zapukać. Czasami nie wychodzi, a czasami wychodzi dużo bardziej, niż miało wyjść.

Pan zapukał na przykład do drzwi Aleksandry Waliszewskiej, malarki o międzynarodowej sławie. Jej obraz z czarną, przyczajoną panterą wychodzącą z kobiecej twarzy zdobi pana album. Jest hipnotyczny.

To mój autoportret. Dla mnie zawsze ważne były płyty, nie tylko piosenki. Mam kilka ulubionych, które mają piękne, nieprzypadkowe okładki. Kiedy materiał na „Narkotyki” był gotowy, zacząłem myśleć o okładce. Chciałem, żeby była wyjątkowa. To myślenie zbiegło się z wystawą Aleksandry Waliszewskiej w warszawskim MSN, znałem już ten obraz, ale tam zobaczyłem „swoją” okładkę. Byłem przekonany, że skoro wystawiają ją czołowe galerie na świecie, jej twórczość jest poza moim zasięgiem. Ale zadzwoniłem do niej. Wytłumaczyłem, o co chodzi, i Aleksandra Waliszewska umówiła się ze mną na rozmowę w Łazienkach, gdzie codziennie spaceruje. Zna prawie wszystkie zwierzęta. Zaprowadziła mnie do sowy, która mieszka w wielkim drzewie niedaleko pałacu Na Wodzie. Była 12 w południe, podniosłem głowę, zobaczyłem sowę i pomyślałem, że to jest dobry znak. Przez dwie godziny obeszliśmy całe Łazienki, w końcu usiedliśmy na ławce i ona mówi: „No dobrze, co to są za piosenki?”. Zacząłem więc jej śpiewać a capella. Wysłuchała i zapytała: „O który obraz ci chodzi?”. „O »Kobietę z panterą«. Ona na to: „Dobrze, nie ma problemu”. Tyle.

Filmowa historia. Ta pantera czai się do skoku, a w panu jest tyle spokoju, melancholii...

OK, ale my jej przez większość czasu nie widzimy, jest schowana w półmroku. Poza tym nie wiemy, czy ta kobieta nie trzyma maski, którą właśnie zdjęła. Może założyć maskę i stać się piękną, uśmiechniętą kobietą o łagodnej twarzy.

Czyli jeśli pana trochę „poskrobię” w tej rozmowie, też zobaczę coś zaskakującego?

Proszę skrobać…

 

 

 Jan Emil Młynarski o relacjach z ojcem Wojciechem Młynarskim

Czego ojciec pana nauczył?

O Jezu, nie wiem… Wielu rzeczy. Ojciec nie uczył mnie niczego specjalnie, z premedytacją. Nigdy nie było takiej sytuacji, żeby powiedział: „Siadaj, teraz pogadamy”. Przez długi czas mogłem go obserwować i widziałem człowieka oddanego pracy. Myślę, że dosyć wcześnie zorientowałem się, że z jednej strony mój ojciec jest uwielbiany, jest bożyszczem. A z drugiej widziałem, że jest kilka osób, które są dla niego autorytetami. Ta świadomość też była dla mnie nauką. Kimś takim był profesor Julian Lewański, najwybitniejszy badacz teatru staropolskiego. Facet o nieskończonym horyzoncie, mówiący wieloma językami wschodu i zachodu, specjalista od łaciny i greki, autor wielu prac naukowych, mieszkający wiele lat obok nas na Mokotowie. Przychodził do nas w garniturze i w kapeluszu, z laseczką. Ojciec z nim konsultował większość rzeczy, które pisał. Nawet kiedy był w najgorszej formie, krzyczał na wszystkich, awanturował się, robił sobie wrogów, szedł do niego, a profesor zawsze miał dla ojca czas, zawsze go wysłuchał. Ojciec miał też autorytety, z którymi nie miał kontaktu, ale które były jego kompasem. Niektórym poświęcił część swojej pracy, swojego życia. Na przykład Marianowi Hemarowi, który był poetą piosenki, pierwszym mistrzem. W domu Hemar był zawsze obecny, bo ojciec w dużej mierze dzięki niemu zrozumiał, co znaczy pisać piosenkę. Ważną osobą był Antoni Słonimski, którego ojciec dobrze znał. Zaprosił go do Hybryd na swój pierwszy wieczorek. Słonimski przyszedł po występie i powiedział: „Jesteś następny po Hemarze”. Ojciec zawsze do tego wracał.

Jakim wzorcem był Wojciech Młynarski jako mężczyzna? Jako męski punkt odniesienia dla syna?

Złym. Nie znałem go od tej strony. Nigdy nie byłem z ojcem w górach, nad morzem, na rybach, na rowerze, na piwie ani na czymkolwiek. Nie gadałem z nim o dziewczynach ani o życiu. Ojciec był 41. rocznikiem, mama 38., przyszli na świat w strasznych warunkach. Choć nie, mama przyszła w pięknych. Na pięciu zdjęciach, które nie spaliły się w czasie wojny, jest szczęśliwym bobasem w falbankach obok szczęśliwych rodziców. Mam też zdjęcie dziadków z 1946 roku, stoją na ulicy. Zdjęcia dzieli siedem lat, wygląd dziadków – trzydzieści. Ojciec i matka zostali wychowani przez pokolenie rodziców, które przeżyło rzeczy graniczne, straszne, niewyobrażalne. Nauka stwierdziła, że ta trauma zmieniła nasz genom, siedzi w naszym DNA. Przechodzi na nas, nasze dzieci i Bóg wie ile jeszcze pokoleń.

Jan Młynarski: Przez wiele lat musiałem się mierzyć z rolą „syna Wojciecha”

Rozumiem, że wybaczył pan ojcu?

Oczywiście, że mu wybaczyłem. Mój ojciec miał 38, lat kiedy się urodziłem. Gdy miałem sześć, on miał tyle, co ja teraz. Gdybym dziś siedział przed panią i był nastroszony, obrażony i opowiadał o nim jakieś dyrdymały, toby znaczyło, że coś jest ze mną nie halo. Relacja ojciec-syn jest trudna, ale ja mam już własne dzieci i własne problemy. Od dawna odpowiadam za siebie. Przez wiele lat musiałem się mierzyć z rolą „syna Wojciecha”, więc to są sprawy, z którymi jestem pogodzony. Poza tym „czytam” też pozytywne rzeczy, które - żyjąc w bardzo trudnym domu - jednak dostawałem. Otrzymałem, mimo wszystko, ogromny kapitał, do którego inni nie mieli dostępu. Doceniam to i robię z tego kapitału użytek. Nie nurzam się w resentymentach, tym bardziej że ojca nie ma już od sześciu lat. Byłem przy tym, jak odchodził, nie było żadnych finalnych rozmów.

Żałuje pan czegoś?

Jednego. Że nie zrobiliśmy czegoś razem na większą skalę, nagraliśmy tylko jedną piosenkę. Myślę, że ojciec w pewnym momencie nie wytrzymał tempa zmian. Tak, odpowiadał na nie, komentował rzeczywistość, ale stricte artystycznie, muzycznie trochę się okopał. Fakt, że jestem jego synem, mógłby być tym wytrychem. Namówiłbym go na przykład na założenie młodego zespołu, a on by napisał nowe piosenki. Ojciec umarł, następnego dnia po jego śmierci mieliśmy z Marcinem Maseckim pierwszy secret show „Nocy w wielkim mieście” dla znajomych. Posypały się nagrody, koncerty, splendor. To się dokładnie minęło. Wierzę, że wtedy ojciec złapałby wiatr w żagle.

Chciałby pan zapewnić swoim dzieciom coś, czego sam nie dostał, na przykład poczucie bezpieczeństwa?

Co to znaczy poczucie bezpieczeństwa? Nie wiem. Robię, co mogę, robię, jak umiem. Staram się, ale nie mam pojęcia, czy mi to wychodzi, proszę zapytać córki za piętnaście lat. Próbuję moim dzieciom po prostu nie przeszkadzać. Czy to jest dobre? Nie da się przewidzieć. Miałem tatę, który był bardzo znany, wszystkim się wydawało, że jesteśmy najbogatsi na świecie. Moi koledzy mieli telewizor na pilota, a my starego Neptuna i wstydziłem się ich zaprosić do domu. W domu były przypadkowe meble, nikt się nie interesował, jaki mam plan lekcji, zdam czy nie zdam, a inni mieli cieplarniane warunki: wspólne wakacje, zajęcia pozaszkolne, ciepłe obiady, milion godzin przegadanych na każdy temat, najlepszy pokój, wyprawy do muzeum… Tyle że później spędzili trzy lata w Monarze, a dziś są po trzech rozwodach. Jestem ostatnią osobą, która będzie perorować o życiowych prawach czy sposobie na wychowywanie dzieci.

Kim jest Jan Emil Młynarski?

Jan Emil Młynarski - rocznik 79. Syn Wojciecha Młynarskiego, brat Agaty i Pauliny Młynarskiej. Kompozytor, multiinstrumentalista, wokalista, znawca i popularyzator polskiej muzyki i artystów działających w latach 1918–1949. Absolwent prestiżowej szkoły muzycznej Drummers Collective w Nowym Jorku. Od 2009 roku członek Warszawskiego Combo Tanecznego. Z pianistą Marcinem Maseckim stworzył Jazz Band Młynarski–Masecki, odwołujący się do przedwojennej muzyki warszawskiej. Prowadził popularne programy w radiowej Trójce i Radio Nowy Świat. Ma na koncie wiele płyt. Ojciec Heleny i Róży.

Więcej na twojstyl.pl

Zobacz również