Decyzje o małżeństwie podjęte w młodym wieku bywają trafione, część z nich jednak zostaje podjęta pochopnie. Czasem potrzebujemy wielu lat, by się o tym przekonać.
– Moja żona nie będzie pracować – powtarzał Marcin, kiedy byliśmy narzeczeństwem. – Chcę mieć prawdziwy dom. Stać mnie na to, żeby utrzymać rodzinę.
Byłam młoda, zakochana i niewiele wiedziałam o sobie i świecie. Wyszłam za mąż niecały rok po maturze. Za namową moich rodziców i bez większego przekonania skończyłam nauczycielskie kolegium językowe. Wtedy jeszcze myślałam, że wykształcenie i tak do niczego mi się nie przyda, bo moje życie będzie polegało na byciu żoną i matką, a zarabianiem na utrzymanie domu zajmie się mój mąż.
Marcin był starszy ode mnie. Poznaliśmy się, kiedy zaczęłam liceum, a on był już wtedy w klasie maturalnej. W przeciwieństwie do mnie, naiwnej nastolatki, doskonale wiedział, czego chce od życia. Był ambitny, pracowity, pochodził z zamożnego domu i taki sam dom planował stworzyć dla mnie.
Kiedy ja spędzałam beztroskie wakacje z koleżankami, Marcin wyjeżdżał za granicę na obozy językowe albo odbywał staże w międzynarodowych korporacjach. A zaraz po ukończeniu prestiżowego kierunku studiów rozpoczął pracę w firmie swojego ojca i w krótkim czasie zwielokrotnił jej przychody.
Nauczycielskie pensje moich rodziców nie pozwalały na tak komfortowe i ekscytujące życie, jakie wiódł Marcin. Pewnie dlatego jego zapewnienia, że o mnie zadba, że niczego mi nie zabraknie, wydawały mi się tak atrakcyjne. Nie przeszkadzało mi nawet to, że to on o wszystkim decydował, a mi pozostawało tylko dostosować się do jego planów. Naprawdę go kochałam i byłam z nim szczęśliwa.
A gdybym nawet miała jakiekolwiek wątpliwości, otoczenie szybko wybiłoby mi je z głowy.
– Ale ci się trafiło – powtarzały moje koleżanki ze szkoły, kiedy czasem się spotykałyśmy. One zmagały się z codziennymi problemami, gnieździły w wynajętych mieszkaniach z małymi dziećmi i mężami, dorabiały grosze usiłując skończyć studia.
Moi rodzice też byli pod wrażeniem Marcina. Imponowała im jego przedsiębiorczość i odpowiedzialne podejście do życia. Cieszyli się, że jest wobec mnie taki opiekuńczy. I tylko mama czasami wspominała, że powinnam pomyśleć o dalszej edukacji, zarabiać własne pieniądze... Marcin nie widział takiej potrzeby. Zresztą i tak byłam zajęta.
Najpierw urządzałam nasze pierwsze wspólne mieszkanie. Niedługo później Marcin podjął decyzje o zakupie domu i także na mnie miały spoczywać decyzje dotyczące jego wystroju, choć tym razem miałam już do pomocy architektkę wnętrz. Po dwóch, trzech latach urządzania, porządkowania, szykowania obiadów oraz czekania na Marcina, który coraz później wracał do domu z pracy, zaczęłam się po prostu nudzić.
– Kiedy urodzisz dziecko, będziesz miała pełne ręce roboty – powtarzał mój mąż. – A teraz ciesz się wolnością.
Dziecka nie mogliśmy się jednak doczekać. Mój lekarz zapewniał, że wszystko jest ze mną w porządku, wyjaśniał i tłumaczył, co i jak robić, żebym wreszcie zaszła w ciążę. Jednak czas płynął i nic się nie zmieniało. – Cierpliwości, natura sama wie, kiedy ma działać – zapewniał mnie doktor.
Coraz częściej czułam narastający niepokój. Kiedy próbowałam rozmawiać o tym z mężem, wysyłał mnie na masaż, do fryzjera albo na zakupy. Dla Marcina zawsze musiałam być perfekcyjna. Stroił mnie, nie żałował pieniędzy na regularne wizyty u kosmetyczki i manikiurzystki. Absolutnie nie tolerował niepolakierowanych paznokci.
– Jesteś moją wizytówką – ganił mnie czasem. – Nawet po domu nie możesz chodzić w dresie.
Od czasu do czasu zlecał mi jakieś zadanie. To do mnie należało odbieranie jego koszul z pralni i organizowanie wystawnych kolacji dla jego partnerów biznesowych. Niedługo przed naszą siódmą rocznicą ślubu poprosił mnie o odebranie zamówionej książki. Elegancki album miał być prezentem dla któregoś z jego kontrahentów.
Zamówienie czekało w niewielkiej księgarni specjalizującej się w sprowadzaniu wyjątkowych publikacji. Nigdy wcześniej w niej nie byłam. Tym bardziej zaskoczyło mnie, kiedy zaraz po przekroczeniu jej progu usłyszałam: – To ty, Aniu?
Słowa padły z ust stojącego za ladą mężczyzny. Zdziwiona, dłuższą chwilę mu się przyglądałam. Wysoki brunet, jak się później okazało, właściciel księgarni, był moim kolegą ze szkoły podstawowej. Po ósmej klasie rozpoczął naukę w liceum humanistycznym i straciliśmy kontakt. Musiałam przyznać, że Kuba wyrósł na przystojnego mężczyznę. Był też, tak jak dawniej, uroczy, zabawny i zakochany w książkach.
Kiedy pakował zamówienie mojego męża, zaczęliśmy rozmawiać. Wspominaliśmy przeszłość, opowiadaliśmy sobie o naszej teraźniejszości. Dwie godziny minęły niepostrzeżenie. Po raz pierwszy od kilku lat głośno się śmiałam. Zanim wyszłam z księgarni, umówiliśmy się na następne spotkanie. Potem na kolejne. I kolejne.
Z Kubą, w przeciwieństwie do mojego męża, mogłam porozmawiać. Dzięki niemu przypomniałam sobie, jak bardzo lubiłam kiedyś czytać książki i uczyć się języków obcych. Przy Kubie czułam się interesująca, wyjątkowa, po prostu szczęśliwa.
– Żałuję, że mam męża, bo inaczej bym ci się oświadczyła – żartowałam czasem.
Nasze spotkania musiały się jednak skończyć. Poczucie winy było zbyt silne. Choć sama przed sobą udawałam, że traktuję Kubę jak kolegę, było inaczej. Czułam, że oszukuję i siebie, i męża. Choć coraz częściej myślałam o Marcinie jak o zupełnie obcym mężczyźnie, uważałam, że powinnam być wobec niego lojalna. Był przecież dla mnie dobry, nie zasługiwał na kłamstwa, które mu serwowałam. Bałam się też konsekwencji – upokarzającego rozwodu, braku środków do życia i tego, że rozczaruję rodziców.
Wróciłam do roli idealnej pani domu i reprezentacyjnej małżonki. Czułam jednak, że czegoś mi brakuje. Wbrew woli Marcina, postanowiłam znaleźć pracę. Odszukałam swój dyplom, odświeżyłam umiejętności i zatrudniłam się w niewielkiej szkole językowej. Pensja była niewysoka, ale praca dawała mi satysfakcję i pozwalała nie myśleć o Kubie.
Minęło kilka miesięcy. Moja szkoła językowa organizowała obóz letni nad morzem i szef zaproponował mi, żeby pojechała na niego jako jeden z opiekunów. Zgodziłam się bez chwili wahania, chociaż wiedziałam, że Marcin miał inne wakacyjne plany. Przekonanie go do tego, żeby pozwolił mi wyjechać na obóz trwało tydzień. Mój mąż był wściekły. Nie rozumiał, dlaczego wybieram pracę, kiedy mogę spędzać czas leniwie rozłożona na naszym tarasie.
Wyjechałam nad morze. W przerwach między zajęciami, spacerowałam po plaży, wspominając te kilka cudownych miesięcy spędzonych z Kubą. Mój spokój przerwał wypadek. Jedna z obozowiczek złamała rękę. Na prośbę szefa i rodziców małej, zgodziłam się przetransportować ją do domu.
Kiedy już przekazałam dziewczynkę z ręką w gipsie rodzicom, ruszyłam do własnego domu. Przejęta sytuacją, zapomniałam uprzedzić Marcina, że wracam na jeden dzień z obozu.
Zastałam męża z inną kobietą w naszej sypialni. Nie zrobiłam mu awantury, ale od razu poprosiłam o rozwód. Marcin najpierw przepraszał. Potem zaczął mnie przekonywać, że jego romans to moja wina, bo przestałam o niego dbać po rozpoczęciu pracy. W końcu zaczął grozić, że jeśli będę sprawiać problemy, to mnie zniszczy, podkreślał, że "wziął" mnie z niczym i niczym mnie zostawi... Dziś już wolę tamtej rozmowy nie pamiętać. Spakowałam najpotrzebniejsze rzeczy i z jedną walizką wyszłam z naszego pięknego domu. Wróciłam do rodziców i powiedziałam im, że moje małżeństwo uważam za zakończone. Potem zadzwoniłam do mojego szefa. Do tej pory pracowałam na pół etatu. Poprosiłam o cały.
Następnego dnia rano zjawiłam się w księgarni Kuby. – Przyszłam się oświadczyć - zaśmiałam się. Tym razem wcale nie żartowałam.