Relacje

"Zadrwiłam z koleżanki, bo raziła mnie jej sztuczność. Wiedziałam, że będzie chciała się zemścić..."

"Zadrwiłam z koleżanki, bo raziła mnie jej sztuczność. Wiedziałam, że będzie chciała się zemścić..."
Fot. 123rf

By poznać drugiego człowieka, nie wystarczy śledzić jego kont w mediach społecznościowych. 

 

Koloryzowanie czy... wołanie o pomoc

Widziałam kiedyś filmik w Internecie: trzydziestoletni mężczyzna prowadzi auto. Nagle hamuje na poboczu wiejskiej drogi, wysiada, obsypuje samochód piachem, zanurza dłonie w kałuży, rozsmarowuje sobie błoto na twarzy. Brunatna maź spływa mu na koszulę. Wyjmuje z kieszeni telefon. Jednym ramieniem opiera się o otwarte drzwi, drugą rękę wyciąga przed siebie, uśmiecha się i pstryka odpowiednio skadrowane zdjęcie. Poprawia kolory w aplikacji i wrzuca zdjęcie na Facebook. W podpisie pozdrawia znajomych z egzotycznej wyprawy po azjatyckich bezdrożach.

 

Tak wygląda online'owa rzeczywistość wielu osób – ma niewiele wspólnego z prawdą. Udają kogoś, kim nie są, chowają się za ustawianymi zdjęciami, kryją pod retuszem i  sztucznym uśmiechem swoje problemy oraz słabości.

Czasami pozwalam sobie wobec nich na uszczypliwy, zaczepny komentarz. Jak w przypadku Julki – dawnej znajomej z kursu języka hiszpańskiego. Wymieniałyśmy się notatkami, napisałyśmy razem pracę zaliczeniową. Po zakończeniu kursu spotkałyśmy się ze dwa razy, ale szybko zabrakło nam tematów do rozmowy. Zdążyłyśmy się jednak dodać do znajomych na Facebooku.

Julka przodowała w publikowaniu złotych myśli. Umieszczała na swoim profilu inspirujące teksty. Twierdziła, że kieruje się nimi w życiu i radziła innym, by robili to samo. Nie zapominajmy o zdjęciach… Życiowe sentencje umieszczała na tle wschodzącego słońca (w dżdżysty dzień), górskiej łąki (choć mieszkała w centrum miasta) albo odsłoniętych nóg na plaży (w lutym). To było wręcz niewiarygodnie sztuczne. Niby wszystko piękne, ale gdzie w tym raju prawdziwy człowiek?

Pewnego razu nie wytrzymałam i napisałam pod zdaniem „Co nas nie zabije, to nas wzmocni”:

„A jak ci mija zwykły dzień?”,

Zanim pomyślałam, nacisnęłam enter. Komentarz, pierwszy i jedyny, wyświetlił się pod zdjęciem. Ojej… Momentalnie poczułam się źle. Jak mogłam? Co we mnie wstąpiło? Kim ja jestem, żeby z niej kpić czy bawić się w ironię? Już miałam usunąć wpis, kiedy w rogu ekranu wyskoczyło okno czatu. Zamarłam. Julka. No to się doigrałam. Drżącymi palcami otworzyłam czat.

„Dziękuję za komentarz”, napisała. „Zrozumiałam aluzję, ale w sumie miło, że w ogóle ktoś się do mnie odezwał. Właśnie piję kawę. A co u ciebie?”

Całkowicie zbiła mnie z tropu. O co jej chodzi? – myślałam gorączkowo. Wczytywałam się w jej słowa, szukając ukrytego sensu. Aż wreszcie do mnie dotarło: z jednej strony wydumane teksty, z drugiej – błyskawiczna reakcja. Zachowanie Julki na Facebooku wyglądało na coś więcej niż próbę zwrócenia na siebie uwagi, na coś dużo poważniejszego niż forma autoreklamy. Czyżby było… wołaniem o pomoc?

Odruchowo – jak ktoś, kto się cofa przed przejeżdżającym za blisko autobusem – zamknęłam okno czatu. Nie mogę, nie powinnam. A jeśli Julka ma depresję? Nie jestem specjalistą. Jeszcze jej zaszkodzę…

Pewnie, bo uciekając z czatu, bardzo jej pomogłaś, skarcił mnie głos sumienia.

Fakt. Przecież w takiej sytuacji moje milczenie może tylko pogorszyć sprawę. No ale co mam jej powiedzieć? Nie nadaję się na pocieszycielkę.

Starałam się zapomnieć o Julce i wszystkim, czego mogła ode mnie oczekiwać, ale nie potrafiłam wyrzucić jej z głowy. Towarzyszyła mi jak cień. Kiedy wieczorem znów zalogowałam się na Facebooku, czekała na mnie nowa wiadomość:

„?”

Nic więcej. Zwykły znak zapytania. Tylko.

Tym razem musiałam zareagować. Zaczęłam od prostego:

„U mnie dobrze. Co ostatnio porabiasz?”.

Spodziewałam się potoku gorzkich słów, ale ona, wbrew moim przewidywaniom, odpisała coś zdawkowego. Więc pytałam dalej, a ona odpowiadała półsłówkami albo zmieniała temat. Musiałam wyciągać z niej niemal siłą każdą informację. Wyraźnie nie chciała się dzielić swoimi sekretami. To po co w ogóle się odezwała? Czułam się jak prokurator przesłuchujący opornego świadka. Po półgodzinnej rozmowie byłam psychicznie wykończona. „Już późno”, napisałam. „Muszę kończyć, pa”. Julka nie próbowała mnie zatrzymać. Poprosiła o e-mail, żeby wysłać mi zdjęcia z jakiegoś dawnego wspólnego wypadu za miasto. Kompletnie o nim zapomniałam.

List, który nie pozostawia obojętnym

Zdumiałam się srogo, gdy następnego dnia znalazłam w skrzynce mailowej bardzo długi list zamiast zdjęć. Julka pisała o poważnych problemach. O tym, co wydarzyło się w jej życiu w ciągu ostatnich dwóch lat. Tragedia goniła tragedię. Choroba i śmierć matki, zdrada i odejście chłopaka. Wspominała o terapii. Nie skarżyła się, momentami nawet dowcipkowała. Dość żyłam na świecie, dość widziałam, by się domyślić, że ukrywała w ten sposób prawdziwe uczucia. Starczyło jej odwagi – a może desperacji – by się otworzyć, ale do swoich emocji bała się przyznać. Nie musiała. W każdym słowie widziałam smutek i rezygnację. W liście nie pojawiła się ani jedna wzmianka o tym, jakie ma plany na przyszłość, czego oczekuje od życia.

Przyznaję, zdziwiła mnie jej szczerość, nawet nieco zażenowała, zwłaszcza biorąc pod uwagę jej wcześniejsze uniki. Widać Julka musiała sobie wszystko przetrawić. Zastanowić się, czy może mi zaufać. Albo po prostu nie chciała rozmawiać „na żywo”, wolała formę listu. Jednak otworzyła się przede mną i musiałam coś z tym zrobić.

Postanowiłam zagrać va banque i zaproponowałam spotkanie.

„Wpadnij do mnie”, napisałam na czacie. „Zrobię kolację. Mam wolną kanapę, możesz zostać na noc”.

Liczyłam się z odmową i faktycznie Julka wykręciła się nawałem pracy. Była korepetytorką angielskiego i wszyscy klienci akurat teraz pilnie potrzebowali tłumaczeń. Nie uwierzyłam, ale postanowiłam się nie zrażać. Wciąż do niej zagadywałam, próbując namówić Julkę na spotkanie. Daremnie.

Jako kobieta zadaniowa i człowiek czynu nie zamierzałam ustąpić. Potrafię być uparta, a nawet bezczelna, jak mi na czymś zależy, więc pewnego piątkowego wieczoru po prostu stanęłam u jej drzwi z pizzą i sałatką.

Nie miała wizjera, więc mnie nie widziała. Słuchała głośnej muzyki – jej pech, nie mogła udać, że nie ma jej w domu – ale trochę się naczekałam.

Spotkanie, które staje się początkiem zmian

Julka, która mi otworzyła, różniła się od tej, którą zapamiętałam z kursu. Zaniedbana cera, nieumyte włosy, spodnie wypchane na kolanach, koszulka z dziurą na rękawie. Jednak tym, co mnie najbardziej uderzyło, były jej zapadnięte policzki. Wychudzona twarz ze spuchniętymi, zaczerwienionymi oczami. Odstawiłam torbę na podłogę i niewiele myśląc, przytuliłam ją. Z całej siły obejmowałam ją ramionami, naprawdę mocno, żeby nie wyrwała się z uścisku. Nie zrobiła tego. Najpierw usłyszałam ciche pociągnięcie nosem, potem jej ciałem targnął spazm, wreszcie poczułam na karku gorące łzy. Zamknęłam kopniakiem drzwi. Julka płakała, a ja głaskałam ją po plecach. Uspokoiła się po dobrym kwadransie.

– Już w porządku? – spytałam, posyłając jej ciepły uśmiech.

Skinęła głową.

– To może teraz coś zjemy? Letnia pizza też jest smaczna.

Roześmiała się.

Skończyło się na tym, że zostałam na noc. Rozmawiałyśmy o rzeczach ważnych i błahych, smutnych i wesołych. Śmiałyśmy się i płakałyśmy. Nasza znajomość odżyła, choć chyba powinnam powiedzieć, że dopiero wtedy tak naprawdę się zaczęła. Spotykamy się i rozmawiamy do dziś. U mnie albo u niej. Zaczęłyśmy razem „bywać na mieście”.

Nie wiem, czy dzięki mnie Julka zaczęła wychodzić z depresji. To nie jest takie proste, jak się niektórym wydaje. Ale wiem, że wróciła pod opiekę specjalisty. Tymczasem cieszy mnie myśl, że moje starania są czymś w rodzaju kropel drążących skałę. Julka wychodzi z domu, dba o wygląd, zapisała się na siłownię. Opowiada, jak minął jej dzień, co będzie robić jutro.

A media społecznościowe? Teraz najczęściej zamieszcza fotografie z naszych wspólnych spacerów albo relacje z zakupów. Zapisy zwyczajnych chwil. Prawdziwych.

Więcej na twojstyl.pl

Zobacz również