W gabinecie wiszą subtelne rysunki jej autorstwa, w kącie stoi krakowska szopka, na szafie kalendarz Legii Warszawa. W tych dekoracjach Ewa Koj, prokurator z IPN, szuka sprawiedliwości, wyjaśnienia przestępstw i zbrodni sprzed lat. Uśmiechnięta, rzeczowo opowiada, jak prowadzi śledztwa, dlaczego polubiła medycynę sądową i w jakich okolicznościach bandyta może zakochać się w prokuratorze.
Na co dzień Ewa Koj pracuje w Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu w katowickim oddziale IPN, który zajmował się najważniejszymi niewyjaśnionymi sprawami z czasów okupacji i PRL: śmiercią generała Sikorskiego, wywózką inteligencji do obozów, okolicznościami zamachu na papieża Jana Pawła II oraz wprowadzenia stanu wojennego. To praca, w której trzeba wykorzystać miłość do historii i wiedzę prawniczą. Pani Ewa po studiach zdała na aplikację notarialną. „Tak, miałam krótki nudny epizod w notariacie. Kolega, który wybrał praktykę prokuratorską, przekonywał: „U nas będziesz rozwiązywać ciekawe sprawy! W prokuraturze jest kapitalnie!”. No i dałam się namówić! Po urodzeniu syna i krótkiej przerwie zaczęła się moja życiowa przygoda. Najpierw w prokuraturze rejonowej, potem okręgowej, w końcu w IPN. Ledwie przepracowałam dwa tygodnie, szef zabrał mnie na sekcję zwłok. Musiałam się przełamać, stwardnieć i wiele nauczyć. Choćby kontaktu z zatrzymanym, bo przesłuchiwać nie jest łatwo. A sprawy miałam różne – od unikania płacenia alimentów po morderstwa. Były też przypadki szczególne, no bo co począć z delikwentem sądzonym o rozbój, który się we mnie zadurzył?
„Amant” pochodził z komisariatu w Szombierkach. Był recydywistą z tych, co użyją noża dla pięciu złotych na piwo. „Pamiętam, że gdy go przesłuchiwałam kolejny raz, patrzył na mnie maślanymi oczami. A kiedy po przesłuchaniu policjanci założyli mu kajdanki i wyprowadzali do aresztu, powiedział do mnie gwarą: >Choby mi Pani krziknyła piynć, to i tak byda panią kochoł< (nawet gdyby pani zażądała pięciu lat więzienia i tak będę panią kochał – przyp. red.). „Jakiś czas później przyniósł mi pięć róż. Romantyczny był z niego kawaler. Wszyscy myślą, że na sali sądowej jest tylko dowodzenie winy i mechaniczne wlepianie wyroków. A prokurator też musi umieć zachować ludzką twarz. Co nie znaczy, że bywa pobłażliwy”.
Pani Koj podkreśla, że gdyby mogła pani wybrać zawód jeszcze raz ponownie zostałaby prokuratorem. Trafiła do IPN przed 20 laty. „Najpierw telefon z propozycją i trzy dni do zastanowienia. Nie wahałam się. Praca polega na porządkowaniu historii z użyciem prawa – to tak w jednym zdaniu. Wyjaśniam zbrodnie hitlerowskie i komunistyczne do roku 1989”. To oznacza zbieranie zeznań, choć nie są to jednak przesłuchania jak w filmie: weneckie okno, atmosfera podejrzliwości. „Rozmawiam z ludźmi, świadkami historii. Jedni podchodzą do tego z entuzjazmem, chcą pomóc. Gromadzą dokumenty, listy, wspomnienia. Inni reagują lękiem: „A po co mi to? Nie obchodzi mnie, to już historia...”. Trudno o spotkanie z naocznymi świadkami, bo wielu odeszło. Rozmawiam z ich potomkami, którzy też są w podeszłym wieku. Powtarzają, co kiedyś przekazali im rodzice. Dużo czasu spędzam na lekturze akt i przeglądaniu Archiwum Cyfrowego IPN. Mam też dostęp m.in. do Archiwum ITS w Bad Arolsen, od lat gromadzącego informacje dotyczące ofiar reżimu hitlerowskiego. Czasem pół dnia wertuję materiały teczka po teczce, setki stron. Wkładam wtedy białe rękawiczki... Akta są brudne, zniszczone, a niektóre zagrzybione, przez co mogą być niebezpieczne dla zdrowia”.
Kto szuka uwyjaśnienia zakurzonych historii sprzed lat? „Często rodzinne tajemnice próbują wyjaśnić młodzi ludzie. Ostatnio zgłosił się do mnie mężczyzna, który chce poznać okoliczności śmierci pradziadka, rozstrzelanego w pierwszej egzekucji, w obozie Auschwitz 22 listopada 1940. Dzięki dostępowi do nieznanych akt rozwikłujemy zagadki sprzed pokoleń. Ja przypadkowo natrafiłam na wątek związany z rodziną Jerzego Stuhra. Wcześniej czytałam książkę Stuhrowie, historie rodzinne. Zajrzałam do akt sądów grodzkich z Krakowa, w których znalazłam adwokata Oskara Stuhra. Występował w imieniu przyszłej żony Marii Chorąży o uznanie za zmarłego jej męża Ludwika zamordowanego w Charkowie. W aktach znalazłam list Ludwika Chorążego do żony, który pochodził z obozu w Starobielsku. Napisałam do pana Jerzego. Jakież było moje zdziwienie, gdy w kolejnej jego książce przeczytałam: „Dostałem list od pani prokurator Ewy Koj”. Miałam satysfakcję, że pamiętał”.
Ile czasu należy poświęcić, by doprowadzić sprawę do finału? Prokurator Koj zwykle ma na to od trzech miesięcy do pół roku, żeby zamówić dokumenty, przejrzeć, przesłuchać świadków, ustalić pokrzywdzonych. Ale nie wszystko da się w takim czasie rozwikłać. „Weźmy choćby sprawę ofiar „Intelligenzaktion”, którą prowadzę. Niemcy aresztowali i deportowali do obozów polską inteligencję. W pięciu transportach wiosną 1940 roku z tzw. rejencji katowickiej do Dachau wywieziono trzy tysiące ludzi. Listę nazwisk udało się odtworzyć, ale co się z tymi ludźmi działo, to zupełnie inna kwestia. Muszę dotrzeć do krewnych, szukać, pytać, poszukiwać”. Wiele z tych spraw jest poruszających. Na przykład historia małżeństwa działającego w czasie wojny w konspiracji. Oboje zostali aresztowani i wywiezieni do obozów koncentracyjnych, gdzie zginęli. Osierocili córkę, którą wychowała babcia. „Wertując dokumenty z bazy ITS Arolsen, natrafiłam na nazwisko tego rzekomo zabitego człowieka! Ocalał! Po wojnie wyszedł z Buchenwaldu i zamieszkał w Niemczech. Nie wiadomo, dlaczego nie nawiązał kontaktu z rodziną i nie zainteresował się córką. Przykre i niezrozumiałe, bo sama jestem matką, ale nie mamy prawa moralnie oceniać kogoś, kto przeżył gehennę wojenną”.
„Kocham góry. Mam dom w Beskidzie Małym, tam ładuję „akumulatory” – opowiada pani prokurator. –Jeżdżę na nartach zimą, rysuję suchymi pastelami. To moje obrazy wiszą w gabinecie – trochę na nich architektury, dużo Warszawy, pejzaże. Nawet mnie namawiano, żeby z nich zrobić kalendarz. Wróciłam do żeglowania, bo patent mam od 40 lat! Kiedyś żeglowałam po wielkich jeziorach, ostatnio żegluję na południu Europy. Mam jeszcze jedną odskocznię – piłkę nożną. Oglądam mecze. Uwielbiam ligę angielską i włoską, może dlatego że nasi tam występują. A w Polsce... trochę dziwne, że jako Ślązaczka kibicuję Legii Warszawa. Miłość do Legii została z dawnych lat. Przyjaźniłam się kiedyś z warszawiakiem, który był wariackim kibicem Legii. Nie miałam wyjścia i tak już zostało”.