Wywiad

Adrien Brody o roli w serialu opartym na prozie Stephena Kinga: "Lubię się bać"

Adrien Brody o roli w serialu opartym na prozie Stephena Kinga: "Lubię się bać"
Adrien Brod i jego partnerka Georgina Chapman na MET Gali we wrześniu 2021.
Fot. Invision/Invision/East News

Niesamowity Adrien. Tak nazywano go w dzieciństwie, gdy dorabiał na przyjęciach urodzinowych jako iluzjonista. Marzył, że zostanie drugim Houdinim. I został nim, choć tylko na potrzeby roli w serialu. Adrien Brody uważa jednak, że aktorstwo ma dużo wspólnego z magią.

Choć od pamiętnego występu Adriena Brody w „Pianiście” Romana Polańskiego minęło już prawie 20 lat, wciąż jest najmłodszym w historii laureatem Oscara za główną rolę męską. Jeszcze zanim zdobył statuetkę, amerykańska gazeta „Daily Variety” uznała, że „jego przeznaczeniem jest zostać gwiazdą”, i porównała go do Roberta De Niro i Ala Pacino. Podobnego zdania był dziennikarz „New York Timesa”, który zwracał uwagę na potencjał Brody’ego, mimo że, jak stwierdził, nie jest on typowym hollywoodzkim przystojniakiem. Co ciekawe, później aktor został uznany za jednego z najseksowniejszych mężczyzn świata przez magazyn „People”. Nie przeszkodził mu w tym fakt, że jeszcze na planie „Morderczego lata” w 1998 roku złamał sobie nos, który nie odzyskał już nigdy pierwotnego kształtu i stał się znakiem charakterystycznym aktora. Przez całą karierę Brody eksperymentował z różnymi gatunkami kina, starając się jednak wybierać filmy ambitne. Jest jednym z ulubionych aktorów Wesa Andersona – pod koniec listopada do kin trafiło ich najnowsze wspólne dzieło „Kurier Francuski z Liberty, Kansas Evening Sun”. Do niedawna Brody niezbyt chętnie występował w telewizji, ale teraz możemy go oglądać w aż dwóch produkcjach. Pierwsza to horror „Chapelwaite” (Canal+) na podstawie opowiadania króla tego gatunku, Stephena Kinga, druga to „Sukcesja” (HBO), w której aktor zgodził się gościnie wystąpić.

PANI: O tym, że dostałeś główną rolę w serialu „Chapelwaite”, dowiedziałeś się w dość nietypowym miejscu.

ADRIEN BRODY: Byłem akurat na szlaku w Himalajach. Gdy odebrałem telefon, nie bardzo wiedziałem, kto dzwoni i czego tak naprawdę chce. Wiał wiatr, wokół była tylko dzika natura. Docierały do mnie jakieś szczątkowe wypowiedzi. Ale kiedy już zrozumiałem, o co chodzi, bardzo się ucieszyłem, że będę miał okazję wejść do świata Stephena Kinga. Jego wyobraźnia jest mroczna i bardzo pociągająca. W serialu gram Charlesa Boone’a, wdowca, który kiedyś był kapitanem wielkiego okrętu, a teraz ma zająć się dziećmi i całkiem odmienić swoje życie. Niestety, niezbyt odnajduje się w nowej rzeczywistości, okazuje się również, że posiadłość, którą nabył, kryje swoje tajemnice. Ci, którzy znają Kinga, wiedzą, że nie chodzi tylko o skrzypiące deski czy myszy pod podłogą.

Co cię fascynuje w twórczości Kinga?

W jego książkach postaci są bardzo naturalne. Nie ma tam kryształowo czystych charakterów. Jest dokładnie tak jak w życiu, czyli ludzie mają wady. Mierzą się ze swoimi demonami i czasami te wewnętrze walki przegrywają. A ja uwielbiam grać takie prawdziwe, skomplikowane role. Są one dla mnie wyzwaniem aktorskim, a nie graniem na autopilocie. Jak dobrze wiesz, bardzo rzadko wybierałem projekty telewizyjne. Jednak ostatnio widzę, że na mały ekran trafiają coraz lepsze opowieści, a co za tym idzie, mam ochotę zmienić swoje nastawienie. Oprócz roli w „Chapelwaite” zagrałem także w genialnej „Sukcesji”. Telewizja czy platformy streamingowe stały się miejscami, w których powstają naprawdę interesujące produkcje. Niekiedy bardziej interesujące niż te kinowe.

Trzeba przyznać, że nie oszczędzasz się na planie. Gdy już się angażujesz, to na całego.

Wiem, do czego zmierzasz. Jest w „Chapelwaite” scena, w której wyciągam sobie z nosa bardzo długą dżdżownicę. Chciałbym więc rozwiać wszelkie wątpliwości. Tak, był to prawdziwy robak. I nie, nikt mnie do tego nie zmuszał. Mało tego, to był mój pomysł, na który reżyser się zgodził. Nieskromnie powiem, że wyszło fenomenalnie, choć nie chciałbym już tego powtarzać.

Jesteś fanem horrorów?

Ogromnym. Już jako dziecko uwielbiałem wraz z kolegami zakradać się do sal kinowych, w których były wyświetlane horrory. Kupowaliśmy bilety na jakąś produkcję przeznaczoną dla naszej kategorii wiekowej, ale nigdy na nią nie docieraliśmy. Dziwnym trafem zawsze myliliśmy sale. (śmiech) Uwielbiam bać się w kinie. I tym bardziej czerpię radość z tego, że mogę dziś wzbudzać w widzach emocje, jakie czułem, będąc dzieckiem. To taka klamra spinająca moje życie.

Podobno nie tylko widzowie będą się bali. Rozmawiałem z twoją partnerką serialową Emily Hampshire, która zapewniała mnie, że dom, w którym kręciliście, naprawdę był nawiedzony. Tobie też o tym opowiadała?

(śmiech) Ja tam żadnych duchów czy upiorów nie widziałem. Mogę jednak potwierdzić, że w tej nieruchomości wydarzyła się kiedyś tragedia i to się czuło podczas pracy na planie. Najwidoczniej Emily czuła to bardziej niż reszta ekipy.

 

Z powodu pandemii nie rozmawiamy niestety twarzą w twarz, ale przez komunikator. Pewnie odbyłeś ostatnio sporo takich rozmów. Czy widzisz jakiekolwiek plusy?

To bardzo ułatwia pracę, jak choćby promowanie serialu, ale też generuje dość zabawne sytuacje. Na przykład wczoraj udzielałem wywiadów i temat jednej z rozmów zszedł na „Pianistę”. Co zresztą bardzo często się zdarza. Dziennikarka przypomniała mi, że wciąż jestem najmłodszym laureatem Oscara w kategorii pierwszoplanowa rola męska (Brody miał wtedy 29 lat – przyp. red.) za występ w „Pianiście”. Wtedy do pokoju wszedł syn mojej dziewczyny i przysłuchiwał się, o czym mówię. Gdy skończyłem, podszedł do mnie i zapytał z wielkim uśmiechem na twarzy: „Naprawdę dostałeś nagrodę za swojego penisa! To tak można?!” (po angielsku słowa „pianist”, czyli pianista, i „penis”, czyli penis, brzmią dość podobnie – przyp. red.). Oczywiście szybko mu wytłumaczyłem, że nagroda była za co innego. (śmiech)

Gdy byłeś mały, zaplanowałeś dla siebie inną ścieżkę kariery. Podobno ciężko trenowałeś, żeby zostać kolejnym Houdinim?

Tak było. Kiedy miałem 6 lat, czytałem bardzo dużo książek o magii i iluzji. W Nowym Jorku, gdzie się wychowywałem, miałem kilka ulubionych sklepów z akcesoriami dla magików i chodziłem tam bardzo często po szkole, by się dokształcać. Byłem w tym na tyle dobry, że w wieku 11 lat występowałem na urodzinach młodszych dzieciaków jako iluzjonista. Za 50 dolarów można było mnie wynająć i, o dziwo, znajdowali się chętni. Miałem nawet pseudonim „Niesamowity Adrien”.

I dlaczego przestałeś to robić?

Wyrosłem z tego. Świat magii został wyparty przez typowe problemy nastolatków. Zmieniły się moje zainteresowania. Jednak jeśli się nad tym lepiej zastanowić, to znalazłem po prostu substytut dla magii w postaci aktorstwa. Bo przecież to też jest sztuka iluzji. Muszę przekonać widzów, że to, co widzą w teatrze czy na dużym ekranie, jest prawdziwe. Wzbudzić w nich emocje. Tak samo jak wtedy, gdy stałem przed tłumem i robiłem różne sztuczki. Zatem w pewnym sensie nigdy nie przestałem być magikiem. (śmiech)

Zimą w kinach mogliśmy oglądać nowy film Wesa Andersona zatytułowany „Kurier Francuski z Liberty, Kansas Evening Sun”. To już piąty raz, gdy pracujesz z tym reżyserem.

Geniuszom się nie odmawia. Uwielbiam filmy Wesa. On ma wizję, która wymaga pełnego skupienia na planie i ciężkiej harówki, ale wynagradza to z nawiązką w postaci produktu końcowego. To, co dostajemy w kinie, jest niemalże perfekcyjne, choć on i tak zawsze wybrzydza. Jak to prawdziwy artysta. Jest to jeden z nielicznych reżyserów, którzy kręcą prawie całe długie ujęcia, tzw. master shots. Nie lubi licznych cięć i krótkich scenek. U niego wszystko musi być jak taniec, wykonywany i przez aktorów, i przez dźwiękowców, i oświetleniowców. Wszyscy tańczymy w tym samym czasie i nie ma miejsca na błędy. A jeśli wszystko ze sobą współgra, osiągamy coś wspaniałego.

Tekst ukazał się w magazynie PANI nr 01/2022
Więcej na twojstyl.pl

Zobacz również