Wywiad

Andrea Bocelli: król jest tylko jeden. Wywiad Twojego Stylu

Andrea Bocelli: król jest tylko jeden. Wywiad Twojego Stylu
Fot. Daniele Cifala / SplashNews.com/East News

To on w trudnym czasie pandemii wystąpił w Niedzielę Wielkanocną w koncercie „Music for Hope” w pustej katedrze Duomo w Mediolanie. Miłość, rodzina, wiara i nadzieja – tylko o tym warto śpiewać. Tak twierdzi Andrea Bocelli, tenor, który sprzedał najwięcej płyt ze wszystkich śpiewaków operowych.   Kiedy jakiś czas temu wydawał płytę SÌ., "Twój Styl” jako jedyny polski magazyn został zaproszony do jego posiadłości w Toskanii.

Forte dei Marmi, luksusowy kurort niedaleko Pizy. Dzień był upalny, ale o zmierzchu od Morza Tyrreńskiego wieje przyjemna bryza. W klubie Alpemare przy Viale Italico stoły są już nakryte białym obrusami. Przy wejściu gra kwartet pięknych skrzypaczek w długich czarnych sukniach. Miejsce jest eleganckie, to część prywatnej plaży, w dali widać turkusowe leżaki pod beżowymi daszkami. Obok charakterystyczne domki do przebierania się, też w turkusie. Między nimi intrygujące dekoracje – czerwona kanapa w formie ust, kawałek antycznej kolumny, przeskalowane kaktusy. Od strony morza ustawiono scenę, na niej fortepian. Migocą lampiony. Na przystawkę są ostrygi, strzela szampan.
W takich okolicznościach trudno nie być w dobrym nastroju. A przecież główna atrakcja dopiero przed nami. Zanim na scenie pojawi się Andrea Bocelli, poznaję jego żonę. Veronica Berti, wysoka, uśmiechnięta brunetka tuż po trzydziestce. W efektownej błękitnej sukience z piórami zagaduje gości, dogląda zastawionych stołów. Za nią drepce córeczka Virginia. Jest też mama Bocellego. Bo ten wieczór zarezerwowano dla rodziny, przyjaciół i garstki dziennikarzy. Gości jest może setka. Jak na światową promocję płyty – kameralnie.
Gwar cichnie, gdy na scenę wchodzi główny bohater. Ciemne spodnie, niebieska koszula, okulary, pogodny uśmiech. Śpiewa zaledwie cztery utwory, wszystkie nowe. Gospodarze dają dyskretnie znaki, żeby nie nagrywać. Szkoda, bo takie chwile chciałoby się zachować chociaż w telefonie (zapis jednej piosenki z tego koncertu jest na YouTubie: Andrea Bocelli, If only, Live at Alpemare – warto obejrzeć). Głos jest mocny i lekki jednocześnie. Unosi. Zmienia wyraz twarzy gości na jakiś taki... natchniony. Ma się wrażenie, że Andrea bierze energię z morza i z nieba – na ich tle stoi podczas koncertu.
Po części oficjalnej Bocelli „rozkręca imprezę” z popularną we Włoszech wokalistką Ilarią Della Bidią. Żarty, śpiewy w duecie, a potem tańce. Tłum gości skacze pod sceną, Andrea Bocelli obejmuje żonę. Na ich twarzach widać tę radość życia, jaką można mieć chyba tylko we Włoszech.
Trzy godziny wcześniej. Dom Bocellich tuż obok plaży. W latach 50. był tu hotel. Wysokie sufity, przestronny salon pełen sztuki, medali i pamiątkowych dyplomów – dla gospodarza od wielkich tego świata. Barokowe konsole, pękate wazony z kwiatami, haftowane poduszki, wzorzyste dywany, czarny fortepian. Beż, złoto, butelkowa zieleń. Kamienna podłoga daje przyjemny chłód. Przez drzwi widać ogród z basenem i białymi kwiatami w donicach. Andrea ma chwilę na rozmowę. Spontaniczną, krótką – musi szykować się do koncertu. Kiedy słyszy „Polonia”, uśmiecha się.

Jakie skojarzenia wywołuje w panu Polska?
Andrea Bocelli: Oczywiście Jan Paweł II. Dzięki niemu lepiej zrozumiałem waszą historię, kulturę i, rzecz jasna, muzykę. Jestem szczęśliwy, że mogłem się z nim wiele razy spotkać. Był naprawdę wyjątkową postacią. Lecz kiedy myślę o Polsce, od razu przychodzi mi też na myśl muzyka Chopina.

W biografiach piszą, że muzykę kochał pan od zawsze. Czy pamięta pan pierwszą piosenkę śpiewaną w dzieciństwie?
Śpiewaną nie, ale usłyszaną tak. Miałem może dwa latka, kiedy zakochałem się w głosie tenora Maria Lanzy (amerykański śpiewak włoskiego pochodzenia odnoszący sukcesy w latach 40., 50. – red.). Słuchałem go na płycie. Jeśli dobrze pamiętam, to była aria La donna è mobile z opery Rigoletto Verdiego. Robiła na mnie ogromne wrażenie.
A ma pan jakieś zmysłowe wspomnienia z tych czasów? Smaki, zapachy dzieciństwa?
Wychowywałem się na wsi, która dawała bogactwo zapachów – kwiatów, drzew. Smaki? Klasyczna kuchnia toskańska: biedna, ale zdrowa.

Ogłosił pan, że nową płytą wraca pan do czasów młodości, kiedy grywał pan na pianinie w barach. Jaki był młody Andrea?
Bardzo podobny do mnie dzisiejszego. Tylko kolor włosów miał inny. (śmiech) Byłem młodym człowiekiem ze wszystkimi wadami tego wieku. Dziś powiedziałbym tamtemu sobie, że był głupi. Od kiedy już stałem się dorosły i spotkałem osoby, które stały się moimi autorytetami, charakter mocno mi się nie zmienił.

A czy wśród pana autorytetów były jakieś kobiety?
Na scenie współpracowałem m.in. z dwiema niesamowitymi kobietami – Céline Dion i Jennifer Lopez. Wspaniałe doświadczenie! Ale kobiety zawsze były ważne w moim życiu. Tak naprawdę poszedłem do konkretnej szkoły średniej, bo chciałem być wśród nich. (uśmiech) Kobiety czynią moje życie piękniejszym. Mogę to powtórzyć w obecności mojej żony – zresztą ona dobrze o tym wie!

Nie nagrywał pan nowego materiału od 14 lat. Ale któregoś dnia...
...usłyszałem melodię, która potem stała się piosenką If only. Wspaniała muzyka zainspirowała mnie do tego, żeby wydać album z zupełnie nowymi rzeczami. Utwór napisali ci sami kompozytorzy, co Con te partiro (światowy superprzebój Bocellego znany też pod tytułem Time to say goodbye – red.). Jednego z nich, Lucia Quarantotta, nie ma już z nami, odszedł kilka lat temu. Myślę o tej piosence jako o prezencie od niego. Jestem szczęśliwy, że w ten sposób mogę go przypomnieć.

Dobrze rozumiem, że praca nad płytą trwała kilka dobrych lat?
Bo piękna muzyka wymaga czasu! Liczy się jakość, nie ilość. Album jest jak ludzkie ciało, musi być spójny, wszystkie „organy” pracują na jeden efekt. Codziennie dostaję piosenki z całego świata. Ludzie wysyłają, żebym je ocenił. Ale ja szukam takich, które są WARTE zaśpiewania. To dla mnie naprawdę ważne.

Warte zaśpiewania, czyli...
Żeby niosły pozytywne wartości, dawały narzędzia pomagające żyć, zachęcały do czynienia dobra. Drugie kryterium to piękno (Bocelli udziela wywiadu po włosku, kiedy z namaszczeniem wypowiada słowo „belezza”, ciarki chodzą po plecach). Piękno połączenia słów i muzyki. Bo dla mnie piosenka jest jak dzieło sztuki. Nie oceniam poszczególnych składowych, tylko całość. To, jak wszystko z sobą harmonizuje. A jeśli pyta pani o główny wątek na płycie , to jest nim miłość w różnych wymiarach – ludzkim, duchowym. I tajemnica. Bo każdy dobry tekst poetycki musi zawierać jakąś tajemnicę. Jeśli w poezji nie ma tajemnicy, jest bezwartościowa.

Któraś piosenka jest najbliższa sercu?
Dużo osobistych wątków związanych z moją żoną jest w piosence Vivo. Kiedy autor Riccardo Del Turco mi ją dał, natychmiast zrozumiałem, że to historia o mnie i o tej, która jest ze mną od lat. Opowiedziana z wielką delikatnością, z przyjaźnią. Widać, że autor nas dobrze zna. Ten utwór głęboko mnie wzrusza. Ale cały album jest mi bliski. To chyba najbardziej prywatna płyta w karierze.

Tytuł SÌ („tak” po włosku) wybrał pan, bo...
Wymyślił go mój starszy syn Amos. Od razu mi się spodobał, bo „tak” to słowo pełne dobrych skojarzeń. Mamy czasy, w których zbyt często mówi się „nie”. A „tak” to odpowiedź, którą chcemy usłyszeć, prosząc o pocałunek, przytulenie, przebaczenie. Ale także załatwiając sprawę w urzędzie. (uśmiech)
Wyobraża sobie pan dzień bez muzyki?
Bez jeżdżenia po świecie i koncertowania tak. Jednak tak w ogóle bez muzyki? O, nie!

Tekst ukazał się w magazynie Twój STYL nr 11/2018
Więcej na twojstyl.pl

Zobacz również