Po trzech latach wraca w wielkim stylu. Dzięki tytułowej roli w "Marii Callas" ma szansę na drugiego Oscara. Ale brawurowa kreacja aktorska, o której opowiada PANI, nie zmienia faktu, że wciąż zmaga się z krytyką. Dlaczego?
Spis treści
PANI: Jaka jest pani osobista relacja z Marią Callas?
ANGELINA JOLIE: Grając prawdziwą osobę, nie da się nie mieć z nią bliskiego związku. To kwestia odpowiedzialności, jaką trzeba wziąć za wcielenie się w taką postać. Ubierałam się w stroje Marii Callas, odwiedzałam miejsca, w których była. Cały czas słuchałam jej muzyki, jej głosu. Czasami siadałam w ciemności, włączałam jej płyty i miałam wrażenie, że jest ze mną w pokoju.
W filmie widzimy Marię Callas, która występując przed publicznością, nakłada sceniczną maskę. Ale pani zadanie polegało też na tym, żeby pokazać, jak zachowywała się wielka diwa, kiedy nikt na nią nie patrzył. Jak zgłębiła pani tę część jej osobowości?
Sporo o tym myślałam. Zastanawiałam się, skąd się te maski biorą. Oczywiście, część z nas po prostu lubi się prezentować jako ktoś inny. Jednak w jej przypadku to udawanie miało wyraźną przyczynę. Dowiedziałam się, że matka Marii nie kochała jej. Moja bohaterka dorastała w przeświadczeniu, że musi być idealna, cały czas musiała robić coś, by zasłużyć na uznanie matki.
Jak to na nią wpłynęło jako artystkę?
Wydaje mi się, że to właśnie stąd wzięła się potrzeba stworzenia scenicznego wizerunku. Że ciągła walka o akceptację przełożyła się na to, o co Maria walczyła swoim głosem i muzyką. Gdzieś pod tymi maskami cały czas zastanawiała się, czy mogłaby być po prostu Marią, czy wtedy, bez tej otoczki, byłaby wystarczająca. „Odnalazłam” ją chyba w ten dzień, kiedy miałam na nosie jej wielkie okulary, tonęłam w jej przepastnym szlafroku wydzierganym we Włoszech. On zupełnie nie pasował do jej drobnej postury. I właśnie wtedy zrozumiałam, że gdy nikt na nią nie patrzył, ona była właśnie tą kruchą, uginającą się pod ciężarem szlafroka kobietą. Kobietą, która zdołała jednak wziąć na siebie bardzo dużo, żeby stać się tym, kim była w oczach wielbicieli.
Nie bała się pani zagrać kogoś tak słynnego?
Bałam się bardziej, niż powiedziałam Pablowi Larraínowi. Kiedy rozmawialiśmy i zapytał, czy wcielę się w Marię, a potem czy zrobię to i tamto, odpowiadałam: „Jasne”. Ale wtedy nie zdawałam sobie sprawy, co to znaczy nauczyć się śpiewać operowo. Zdałam się jednak na Pabla, stwierdziłam, że skoro on jest przekonany, że dam radę, to tak będzie. Zawsze chciałam z nim pracować. Imponowało mi, jak dokładnie bada tematy, które porusza na ekranie, jak dużo swobody zostawia aktorom. Kiedy zaproponował mi rolę, powiedziałam zgodnie z prawdą, że trochę umiem śpiewać. A potem poszłam na zajęcia i zrozumiałam, że nie da się udawać, że śpiewa się operowo. I że czeka mnie siedem miesięcy intensywnej nauki. Byłam przerażona! Nie wiem, czy kiedykolwiek wcześniej byłam bardziej zestresowana, niż kiedy śpiewałam po raz pierwszy na planie „Marii”.
A teraz mówi pani o tym z uśmiechem. Bo czy to nie jest wspaniałe, kiedy możemy się czegoś bać i mieć przed sobą wielkie wyzwanie?
Nie wiem, czy kiedykolwiek poczułam, że udało mi się opanować śpiew operowy, ale na pewno jestem wdzięczna za to, co przeszłam. Kiedy już zaśpiewałam, płakałam z radości. Każdy z nas wie, jak to jest tłamsić w sobie uczucia bólu, straty. Chodzimy wtedy ze ściśniętym żołądkiem i szybciej bije nam serce. Rzadko jesteśmy w stanie wyrzucić z siebie te emocje, a śpiew operowy powoduje, że zaczyna się to wszystko zamieniać na dźwięki. Na początku miałam z tym duże problemy, bo byłam zamknięta w sobie z powodu tego, co wydarzyło się w moim życiu. Maria mówiła, że każdy z nas ma w sobie dźwięk ludzki. Nie wiedziałam, co to znaczy, dopóki nie stanęłam na scenie i nie wydobyłam z siebie głosu, który połączyłam z jej emocjami. Rozwinęłam się dzięki temu jako artystka i dużo zrozumiałam jako człowiek.
Co pani zdaniem jest największą nieprawdą na temat Callas?
Wydaje mi się, że to, jak wielką wagę przypisuje się jej związkowi z Arystotelesem Onassisem (jeden z najbogatszych armatorów na świecie, byli z Callas w burzliwej relacji przez dekadę. Onassis miał utrzymywać intymną relację z Callas nawet po ślubie z Jacqueline Kennedy w 1968 r. – przyp. red.). Przez długi czas mówiono o niej głównie w kontekście Onassisa. Jak ważnym był dla niej mężczyzną, jak złamał jej serce, zastanawiano się, czy to dlatego żyła tak krótko. Takie podejście to jest wręcz obraza i dla artystki, i dla człowieka, którym była. Oczywiście, nic nie pozostaje bez wpływu na artystów, ale mam nadzieję, że udało nam się pokazać w tym filmie, że jej praca i głos były ponad wszystkim innym.
A jak jest z przekonaniem niektórych, że Maria Callas była wielką diwą?
To kolejna nieścisłość. Faktycznie, często się słyszy, że ona się spóźniała, że stawiała mnóstwo wymagań. A tymczasem ona chorowała (podejrzewa się, że Callas mogła cierpieć na chorobę Gravesa, autoimmunologiczną chorobę tarczycy, miała też epizody depresyjne – przyp. red). Nie narzekała jednak i otoczenie nie rozumiało, z czego wynikają jej prośby. Mało kto wiedział, jak źle się czuła.
Maria Callas stała się przykładem dla wielu młodych dziewczyn. A jakie kobiety były przykładami dla pani?
Moja mama. Znam ją najlepiej ze wszystkich osób na świecie, wiem, przez co przeszła, z czym się mierzyła. Wiem, jaką osobą była prywatnie: zawsze ciepłą i miłą. Była wspaniałą matką. Jestem córką znanego człowieka (Jon Voight, laureat Oscara za rolę w filmie „Powrót do domu” - przyp. red.). Cokolwiek zrobił, natychmiast zyskiwało poklask. Wychowała mnie natomiast matka, którą mało kto tak naprawdę znał. Która żyła w służbie innym i była przepełniona dobrocią i serdecznością. To było dla mnie zawsze bardzo ważne. Jest wiele takich osób, które poświęcają życie innym. Zawsze miałam więcej uznania dla działaczy społecznych niż dla artystów.
Maria Callas była krytykowana za zabieranie głosu na temat praw kobiet, choćby wtedy, gdy mówiła, że powinny zarabiać tyle samo co mężczyźni. Czy pani też musi się mierzyć z podobną krytyką jako aktywistka społeczna?
Zaskakujące są te podobieństwa, których ja sama nawet nie zauważam, a uświadamiacie mi je wy, dziennikarze. Maria jest mi na tyle bliska, że nie widzę takich rzeczy. Dla mnie pewne rzeczy były bardzo naturalne. Choćby to, że starała się znaleźć przestrzeń do wykonywania swojej pracy. Albo że czuła frustrację, kiedy nie mogła robić tego, co potrafiła najlepiej. Chociaż pracowała tak ciężko i dawała z siebie wszystko, napotykała ciągle na jakieś przeszkody. Jednak nie poddawała się, walczyła dalej, choć uważała sam fakt, że jest do tej walki przymuszana, za absurdalny. Ja jej upór rozumiem, bo byłam w podobnej sytuacji i jako kobieta, i jako artystka.
W 2025 roku kończy pani 50 lat. Jak się pani czuje na tym etapie życia?
Jestem bardzo podekscytowana! W zasadzie odkąd skończyłam 49 lat, cały czas mówiłam, że jestem prawie pięćdziesięciolatką. Moja mama umarła, kiedy miała 56 lat. Zaczęła chorować, kiedy miała czterdzieści kilka. Napawa mnie radością perspektywa, że będę mogła żyć, mając pięćdziesiąt kilka lat, a może nawet dobić do sześćdziesiątki. Czuję się szczęściarą. Uważam też za szczęście fakt, że wytrwałam w zdrowiu do teraz. Im więcej mam lat, tym lepiej czuję się ze sobą. Dziś jestem znacznie spokojniejsza niż w młodości.
Cały wywiad do przeczytania w lutowym wydaniu magazynu "PANI"