Diagnoza brzmiała jak wyrok. Przestraszona uciekłam od miłości. Nie chciałam składać przysiąg, których mogłam nie dotrzymać.
„Żoną miałam być, miał być ślub i wesele też…” – płynęło z radia. Milej się pracuje przy muzyce, ale słowa piosenki tak mnie drażniły, że wyłączyłam odbiornik.
– Hej, lubię tę piosenkę! – zaprotestowała Mariola. Też lubiłam ten stary przebój, póki tekst nie zaczął dotyczyć mnie samej.
Marka poznałam cztery lata temu, gdy zaniedbane przeziębienie przerodziło się w zapalenie ucha. Bardzo bolesna przypadłość. W naszej firmowej lecznicy przyjął mnie szpakowaty, przystojny laryngolog. Wyglądał na zmęczonego, a mimo to rzucał żartami, dzięki czemu na chwilę zapomniałam o bólu. A potem dotknął mojej twarzy i choć sytuacja była wyjątkowo nieromantyczna, poczułam, że się czerwienię. Na kontrolę umówiłam się już do innego lekarza. Ale spotkaliśmy się na korytarzu i znowu wprawił mnie w zakłopotanie.
– Chyba kiepsko się spisałem, skoro uciekła pani do innego.
Zapamiętał mnie?
– Nie… to nie tak, ja…
Czemu ja mu się tłumaczę w ogóle?
Nie rozumiałam, co się ze mną dzieje, czemu tak reaguję na tego faceta. W efekcie znowu oblałam się rumieńcem. Uśmiechnął się, jakby na taką reakcję czekał.
– W ramach rekompensaty proszę mi postawić kawę. Tutejsza maszyna robi świetne cappuccino.
I tak to się zaczęło. Kawa, kino, kolacja, spacer, na którym musieliśmy chować się przed gradem. Pojawił się nagle. Jak ta nasza dojrzała miłość. Szybko zostaliśmy parą, Doceniałam, że poświęcał mi swój wolny czas, którego lekarze nie mają dużo. Po pół roku zamieszkaliśmy razem i docieraliśmy się, co nie było łatwe dla dwojga czterdziestoparolatków, ale kochaliśmy się i rozumieliśmy, czym jest kompromis.
Powoli dojrzewaliśmy do decyzji o sformalizowaniu naszego związku. Na ludziach w naszym wieku nie spoczywa już taka presja małżeńska, takie oczekiwania społeczne czy rodzinne. Mogliśmy brać ślub albo nie. Jako od dawna dorośli ludzie czuliśmy, że tego po prostu chcemy.
Oczywiście miewaliśmy gorsze momenty. Czasem się sprzeczaliśmy, czasem się do siebie nie odzywaliśmy, czasem kompromis wykuwał się w bólach. Ale w końcu zawsze się godziliśmy. Wierzyłam, że w przyszłości też tak będzie. Co by się nie zdarzyło, będziemy się wspierać i polegać na sobie. Okazało się, że nie znałam siebie tak dobrze, jak myślałam. Los powiedział: „sprawdzam” i zawiodłam.
Marek powiedział mi, że robi badania. Chciał się upewnić, co do stanu swojego zdrowia, nim się pobierzemy.
– Nie chcę, byś za szybko została wdową – zażartował po swojemu.
Nie mam pojęcia, czy coś podejrzewał, i stąd ten pomysł. Mnie nic nie zaalarmowało. Przecież to nic dziwnego, że lekarz czuje się przemęczony. I kto w dzisiejszych niespokojnych czasach nie odczuwa lęku? Kto po czterdziestce nie cierpi na problemy ze snem, kto nie narzeka na zesztywnienie mięśni, zwłaszcza rano, kogo nie boli to czy tamto? Zaburzenia węchu i czasową utratę słuchu oboje wiązaliśmy z covidem, który mimo szczepień Marek złapał. A tu taka diagnoza… Jak wyrok. Wczesne stadium choroby Parkinsona.
Byłam w szoku, gdy mi o tym powiedział. Był mężczyzną w sile wieku, a ta choroba kojarzyła mi się ze staruszkiem niemogącym utrzymać szklanki w dłoniach. Moje przerażenie potęgował optymizm i dowcipkowanie Marka.
– To choroba neurodegeneracyjna i ma charakter postępujący…
– Czyli nie da się jej wyleczyć?
– Nie, ale nim wyląduję w jakimś ośrodku albo na wózku, zdany na twoją łaskę i niełaskę, jeszcze wiele pięknych lat przed nami.
– Nie bawi mnie to.
– A ja wolę się śmiać, niż płakać. Wolę z tym walczyć, kompleksowo, niż się poddać. Do dyspozycji mam nowoczesne leki, terapie, rehabilitację, ćwiczenie, wszystko to opóźni rozwój choroby…
– Ale jej nie zatrzyma – szepnęłam.
– Może zdążą wynaleźć lek, nim się mną znudzisz.
I znowu żart nie miejscu.
W pewnym momencie choroba wkroczy w końcowe stadium i Marek, mój energiczny, wiecznie zajęty czymś Marek, będzie potrzebował cudzej pomocy w najprostszych czynnościach. Mojej pomocy. Czy byłam gotowa na takie poświęcenie, na taką przyszłość?
Nie mogłam spać ani jeść. Ciągle o tym myślałam. Marek jak gdyby nigdy nic chodził do pracy, jakby nic się stało, nic się nie zmieniło. Mówił, że jeszcze robią mu różne badania, że ustalają strategię leczenia. Może. A może wypierał fakt swojej choroby. Już niczego nie byłam pewna. W moich uczuciach dominowało przerażenie. Nie potrafiłam oswoić się z faktem, że jeśli wyjdę za Marka, wcześniej czy później zostanę jego pielęgniarką. Kochałam go, bardzo, ale… czy wystarczająco?
Nie byłam już najmłodsza i na starość wolałabym odpoczywać, wygodnie podróżować, niespiesznie zwiedzać, a nie na pełen etat zajmować się niepełnosprawny mężem. To nie będą drobne niedogodności, do których można przywyknąć. Życie z ciężko chorą osobą oznacza nie tylko poświęcenie własnych potrzeb, marzeń, pragnień, ale całkowite podporządkowanie swojego życia cierpiącemu bliskiemu. Tu nie ma miejsca na kompromis, tu są codzienne zmagania, by ulżyć choremu...
Ale my jeszcze nie byliśmy po ślubie, jeszcze nie przysięgałam na dobre i złe, jeszcze mogłam się wycofać…
Strach wygrał. A napędzał go sam Marek, unikając poważnych rozmów i drażniąc mnie tym swoim huraoptymizmem, jakby wczesne wykrycie choroby było darem niebios.
Nie uciekłam bez słowa. Próbowałam się wytłumaczyć, ale zaraz mi przerwał.
– Nie musisz mi niczego wyjaśniać. Rozumiem to. Życzę ci pięknego życia. Znajdziesz kogoś, kto cię pokocha, to nie jest trudne, bo jesteś wspaniała. – Mówił to z uśmiechem na ustach, odprowadzając mnie do wyjścia, a potem niemal wypchnął mnie za drzwi.
Czułam się źle, stargana emocjami. Tęskniłam za nim, serce pękało mi na kawałki na myśl, co on teraz przeżywa, tak naprawdę, nie na pokaz. A jednocześnie zbyt się bałam, by biec do niego i być przy nim, bez względu na to, co przyniesie przyszłość. Wyrzucałam sobie tchórzostwo, konformizm, miałam okropne poczucie winy, ale nie na tyle, by wrócić.
Gdy usłyszałam piosenkę o odwołanym ślubie, musiałam ją wyłączyć. Tego było dla mnie za wiele. Nie zdążyliśmy się zaręczyć, ale rozmawialiśmy o skromnej, choć romantycznej ceremonii. Może za dwa, trzy lata. Może nad morzem albo w górach. Byłoby pięknie… Ale nie będzie. Sama zrezygnowałam, więc nie mam prawa użalać się nad sobą, nie mam prawa do tęsknoty i rozpaczy. Wyglądałam jak cień człowieka, aż w końcu Mariola spytała, co się dzieje. Nie byłyśmy blisko. Może i lepiej. Musiałam wyrzucić z siebie wszystko, a wstydziłam się zwierzyć komuś, kto znał Marka.
Mariola słuchała i kiwała głową.
– Mój mąż jedenaście lat temu miał wypadek samochodowy. Jeździ na wózku – powiedziała, gdy zamilkłam.
– Nie wiedziałam, przykro mi.
– Ślub wzięliśmy osiem lat temu. Mogłam więc zdecydować. Igor chciał, żebym go zostawiła. Twierdził, że tak mu będzie łatwiej, że nie chce ani łaski, ani litości.
– Nie bałaś się?
– Oczywiście, że się bałam. Nie miałam pojęcia, jak to wszystko będzie wyglądać, jak to jest opiekować się własnym mężem. Ale potem wyobraziłam sobie moje życie bez niego i choć strach nie minął, przestałam się wahać. Kocham go.
– To naprawdę takie łatwe?
– Nie wiem, czy dla każdego. Dlatego nie oceniam. Tak to wyglądało u mnie, ale czasem, przyznaję, bywa bardzo ciężko.
Słowa Marioli nie zdziałały cudu. Nie wybiegłam z pracy, by poszukać Marka. Z drugiej strony na myśl o tym, co on musi czuć, porzucony przez ukochaną kobietę w najgorszym dla niego czasie, mam ochotę wyć. Nienawidzę tej kobiety, nienawidzę samej siebie.
- Więc wróć. Nie wiesz, co was czeka. Może to on będzie się opiekował tobą?
Może. Ale taka decyzja powinna wynikać z miłości, głębokiej, szczerej, wytrwałej, nie z poczucia obowiązku, przyzwoitości czy ze współczucia. Czy ja tak kocham Marka? Nie chcę składać przysiąg, których mogę nie dotrzymać.